Biografia rodziny Strużanowskich. Tekst roboczy Pana mgra inż. Jerzego Strużanowskiego. Treść całkowicie oryginalna.
Kraków 25.04.2014r.
Janina Strużanowska z domu Kunigiel
i Edmund Mieczysław Strużanowski
Obchody 100 lat urodzin i rewizja
19 listopada 2005 roku w Wilnie, w teatrze rosyjskim
(dawny, przedwojenny teatr Opery i Baletu przy ul Wielka Pohulanka) odbyły się
obchody 100=lecia urodzin organizatora pierwszego polskiego amatorskiego
zespołu dramatycznego w Wilnie.
W pierwszej części wystawiono sztukę Mrożka „Krawiec”
w reżyserii obecnej kierowniczki Lidii Keizik.
`Druga część była poświęcona życiorysowi organizatorki
i pierwszego kierownika zespołu, Janinie Strużanowskiej, w formie montażu
deklamacji i opowieści.
W drugiej części była mowa o aresztowaniu Janiny
Strużanowskiej w marcu 1953 roku. W czasie recytacji wielokrotnie było powtarzane
pytanie śledczego: Gdzie jest
piszuszczaja maszynka. To była mowa o drukarni AK, która była w naszym domu
i jedyna, która nigdy nie została znaleziona ani przez Niemców, ani przez NKWD
i nie została skonfiskowana. Taki efekt był możliwy dzięki twardemu zastosowaniu
metody pracy z POW, wprowadzonej przez Marszałków Józefa Piłsudskiego i Edwarda
Rydza Śmigłego. Różne grupy konspiracji niczego nie wiedziały o personaliach
osób w pracy innych grup, a szczególnie o osobach pracujących. w nich. Wiadomo
było, że ktoś gdzieś coś robi, a kto, co i gdzie, to już było ścisłą tajemnicą.
Przy pytaniach umożliwiających złamanie tej zasady, była jedna odpowiedź:
Mniej będziesz wiedział, lepiej dla
ciebie.
Kontakt
był tylko przez wybrane osoby – kierowników grup. Przy każdej wpadce wszyscy
znajomi aresztowanego natychmiast byli przenoszeni do innych konspiracyjnych
mieszkań. Lecz niestety, ta zasada nie zawsze i nie wszędzie była utrzymywana.
Nie
obyło się też bez błędów w podanych faktach ze względu na brak prawdziwych
informacji dla autorów improwizacji od Jej Córki, Hanny Strużanowskiej - Balsienie-
Pujdokiene. O braku wiedzy Hanki na temat, co się drukowało w naszym domu świadczy
podanie kilku tytułów gazetek AK bez wymienienia rzeczywiście drukowanej Niepodległości w artykułach Jerzego Surwiły.
Do drukarni Hanka nie miała wstępu. Nie wiedziała też, co przenosiła do
odbiorców. Wiedziała jedynie, że to, co ma, nie mogło wpaść w ręce Niemców lub
później NKWD.
Jeżeli
rewidujący w czasie rewizji wiedzieli o drukarni, nie obeszło by się bez 25 lat
katorgi, a nie 5 lat lagrów dla Tadeusza Lary i co najmniej 15 lat dla Mamy, a
my z siostrą nie skończylibyśmy politechniki lub uniwersytetu. Przyczyna
aresztowania Mamy, Janiny Strużanowskiej w marcu 1953 roku była zupełnie inna,
całkiem prozaiczna.
Kilka
dni po śmierci Stalina Pan Tadeusz Lara (Błyskosz) naprawiał adapter i dla
sprawdzenia nastawił płytę „żałobny marsz” Bethowena. Doniósł o muzyce do KGB
lokator twierdząc, że Janina Strużanowska i Lara-Błyskosz są zadowoleni ze
śmierci Wodza, bo nastawiają muzykę. W KGB już wiedzieli, że na prośbę Hanki
koleżanki (Leokadii, mieszkającej w czasach szkolnych w pobliżu kina Adria) przez
parę lat mieszkał (ukrywał się) jej krewny, nie zameldowany w naszym domu,
Ksiądz Piciukiewicz. Pewnego dnia pojechał do rodziny i już nie pojawił się
więcej. Było podejrzenie, że został aresztowany, lecz tego nie potwierdzono.
W
pierwszych dniach marca 1953 roku u portiera na fakultecie elektrotechniki w
Kownie przy ul Mickiawicziusa (Mickiewicza) dostałem telegram bez podpisu z
adresem Kowno, Politechnika, fakultet elektrotechniki:
Z Mamą źle, natychmiast przyjeżdżaj.
Z
nieobecnością na zajęciach na politechnice było dość ostro. Każdą nieobecność
trzeba było usprawiedliwić. Nie usprawiedliwione nieobecności mogły wystarczyć
do wykreślenia z listy studentów. Dlatego od razu poszedłem do Dziekana Dr NT. Matulonisa,
i poprosiłem o zwolnienie z zajęć na parę dni. Dostałem je od razu bez
ograniczenia.
Zawiadomiłem o wyjeździe do domu też pierwszą spotkaną
na korytarzu koleżankę, starostę grupy, córkę kierownika katedry radiotechniki,
Birutie Stanaitite (obecnie Latinienie). Poszedłem na stację kolejową na
pierwszy pociąg do Wilna. Na stacji spotkałem już dyskretną obstawę, czekającego
kolegę z rosyjskiej o rok starszej grupy elektrotechniki.
Do
Wilna dojechaliśmy przed drugą godziną, to jest przed końcem pracy Mamy. Ze
stacji kolejowej pojechaliśmy do centrum miasta. Chociaż były bezpośrednie trolejbusy
do domu, zdecydowałem się zrobić przesiadkę w centrum, żeby przekonać się, czy
jest to faktycznie obstawa. On też wysiadł ze mną i nie odstępował ani na krok.
Mama pracowała wtedy w kilku miejscach. Zadzwoniłem do dwóch, gdzie mogła być
rano lub później i poprosiłem o Mamę. W obu miejscach pracy usłyszałem jednakową
odpowiedz:
Od paru dni nie pojawiła się i o niczem
nie zawiadomiła.
Kolega
uważnie słuchał, co mówię. Jak powiedziałem, że mama chyba zachorowała, więc
teraz jadę do domu. Kolega powiedział, żebym chwilę zaczekał i gdzieś
zadzwonił. Zrozumiałem, że meldował o moich rozmowach i zapytał, co ma robić
dalej. Po wysłuchaniu odpowiedzi, powiedział, że teraz już mogę jechać. Już
byłem pewny, że obok miałem kolejnego kontrolera, który mnie pilnował.
W
ten sposób upewniłem się, że jest to jest wtyka, Mam została aresztowana, a w
domu zastanę kocioł. Jadąc trolejbusem, zastanowiłem się, co mam robić. Nie
wiedziałem, co wiedzą i z jakiej przyczyny aresztowali. Wiedziałem na pewno, że
jeżeli gdzieś ucieknę, nie ma żadnej pewności, że mnie nie złapią, a swoją
ucieczką potwierdzę, że coś wiem i będą szukać dalej a mogą znaleźć coś więcej
niż znaleźli. Jeżeli pojadę do domu, pomyślą, że nic nie wiem, zakończą
przeszukiwanie domu, i czego jeszcze nie znaleźli, nie znajdą. Dlatego
zdecydowałem, że pomimo możliwego kotła, muszę iść do domu.
Miałem
rację. W pokoju była mieszkająca u nas Janka Walentynowiczówna, przysłany przez
kwaterunek lokator i czterech cywilów siedzących i stojących twarzą do drzwi
wejściowych. Jak tylko wszedłem do pokoju i położyłem teczkę na stole,
zapytałem się ostro:
Co to ma znaczyć? Kim jesteście?,
Dwóch
stojących chwyciło się za tylne kieszenie spodni. Od razu Janka rozładowała
sytuację mówiąc:
To jest jej syn!
Ci,
co chwycili się za tylne kieszenie i siedzący odetchnęli z ulgą. Jeden z
siedzących wstał, podszedł do mnie z jakimś papierem w ręku i powiedział po
rosyjsku patrząc uważnie na mnie:
Twoja Mama została zatrzymana. Kto to
pisał?
Zapytał
pokazując przepisaną przez Mamę przepowiednię Wernyhory: W dwa lat dziesiątki nastaną te pory, gdy ogień z nieba wytryśnie a
świat krwią się zachłyśnie…
Nie
można było ukrywać, bo Mama miała bardzo charakterystyczny charakter pisma. Więc
po dwukrotnym przeczytaniu, powiedziałem:
To pisała moja Mama
Następnie zabrał papier i zapytał:
Czy pokazywała tobie, lub komukolwiek
innemu ten tekst?
Nie i widzę to po raz pierwszy! Dlaczego
jest zatrzymana i kiedy wróci?
Zapytałem. Odpowiedział:
Jak jeszcze parę spraw wytłumaczy, to wróci.
Po powrocie Mamy, dowiedziałem się,
że to był kierownik działu prowadzącego ich sprawę Pułkownik KGB Jaduto z drugim
pułkownikiem z innego działu i dwoma oficerami obstawy.
Po
tej rozmowie lokator bardzo zdenerwował się i poszedł do siebie, na górę do
swego mieszkania na pierwszym piętrze z prawej strony, od wejścia
Potem
rozmawiający ze mną cywil dał mnie dwa klasery znaczków, i powiedział, żebym
podpisał, że zostały zabrane u nas w mieszkaniu z podaniem daty. Podpisałem je,
zabrali i wyjechali. Znaczki pocztowe były od znaczków przedwojennych, poprzez
wojenne (Węgierskie i niemieckie) do obecnych (polskich i sowieckich). W
przedwojennym klaserze były czarno-biało wydrukowane wszystkie znaczki
europejskie z momentu wydania klasera. Był to klaser Cioci Niuni z rodziny
Świerczyńskich, którzy mieszkali u nas w okresie repatriacji przed wyjazdem do
Polski w 1945 roku.
To
mnie uspokoiło, że najważniejszych spraw prawdopodobnie nie znają. Po chwili
wyszli. Po wyjściu cywili Janka opowiedziała, że zabrali i Tadeusza, oraz
niczego nie znaleźli a tego dnia przyjechali niedługo przed moim przyjściem. Po
opowieści Janki, już byłem zupełnie spokojny.
Po
tej rozmowie poszedłem na strych do pokoiku przed pomieszczeniem drukarni. Na
zabudowie schodów po staremu leżały nieruszane, oprawione dwa roczniki
Ilustrowanego Kuriera. W drugim pokoiku na półce stało zakurzone 12 tomów dzieł
Piłsudskiego i inne książki. Ze schowka na strychu po staremu wystawała rączka
dźwigni drukarskiej maszyny. Dlatego zrozumiałem, że to był jakiś zwykły donos
człowieka, który nic nie wiedział a po pobieżnej rewizji szczegółowo w całym domu
nic nie szukali. Dlatego byłem już całkiem pewien, że nic poważniejszego nie
znaleźli i nie mogą mieć żadnego podejrzenia żeby rewizję powtórzyć. Zrozumiałem
też, że kolega, który przyjechał ze mną z Kowna rozmawiał z tym, który
rozmawiał w domu ze mną, pułkownikiem Jaduto. Jednocześnie byłem już pewny, że
w wypadku mojej ucieczki wydaliby rozkaz poszukiwania mnie i mogliby powtórzyć
rewizję, ale już drobiazgowo.
Najpoważniejszą
sprawą wyjaśnianą podczas rewizji było ukrywanie nie zameldowanych i mieszkających
w naszym domu księdza Piciukiewicza i przypadkowo znalezionego Tadeusza Lary bez
dokumentów. Po tej rozmowie, sprawdziłem, czy ktoś na pozostał w pobliżu. Przez
pół dnia nikt się nie pojawił. Gdy ściemniało, poszedłem okrężną drogą do Pani
Ireny Bedekanis, czy wie, co się stało. Wiedziała tylko tyle, że Mama została
zatrzymana, a Hanka gdzieś znikła. Dlatego dała do mnie telegram, a nie znała
mojego adresu domowego. Nie mogłem mówić o niczym, co zauważyłem a z drugiej
strony nie wiedziałem, co wiedziała Pani Irena, choć wiedziałem, że wie bardzo
dużo, jeżeli nie wszystko.
Że
Ksiądz Piciukiewicz został złapany i aresztowany. Janina Strużanowska
dowiedziała się dopiero podczas rewizji od rewidujących. Dlatego musiała
pokazać pomieszczenie drukarni, gdzie miał się w razie niebezpieczeństwa
schować, bo o tym pomieszczeniu mógł opowiedzieć. Na ścianach pokoiku drukarni
były ślady farby drukarskiej. Rewidujący wszystko sfotografowali.
Po
aresztowaniu Matki Hanka znikła z mieszkania, gdzie mieszkała przy ul Leikłos (Ludwisarskiej)
w centrum miasta. Następnego dnia po powrocie do domu rano ścieląc łóżko Mama
znalazła którąś złotą gazetkę zgniecioną, rozprostowaną, złożoną i schowaną pod
poduszką. To znaczy, że ktoś z rewidujących znalazł, świadomie zgniótł i wyrzucił,
żeby nie trafiła do akt.
Następnego
dnia po zwolnieniu Mama dowiedziała się, że o Hankę pytali się u gospodarza
mieszkania, Pana Oszurko, posiadającego dom koło Pani Ireny Bedekanis. Hanka mieszkała
w centrum miasta u sąsiada z kolonii jako studentka medycyny z uzasadnieniem,
że mieszkając tam ma więcej czasu na naukę i nie trzeba nocami dojeżdżać na
przedmieście przy niepewnym transporcie. Po kilku dniach Mama dowiedziała się
gdzie w tej chwili mieszka. Następnego dnia poszliśmy do Hanki razem z Mamą.
Jak Hanka zobaczyła Mamę, była bardzo zaskoczona.
Mieszkający
u nas na pierwszym piętrze lokator, który doniósł do KGB po paru miesiącach
wyjechał do miasta Magadan na Kamczatce i więcej o nim nie słyszałem.
22 listopada 2005 roku ukazała się informacja Pani
Anny Pisarczyk o obchodach rocznicy urodzin Janiny Strużanowskiej pod podwójnym
tytułem z recenzją o spektaklu wiele
mówiącym w skrócie o wszystkich przejściach całej polskiej twórczości
artystycznej Wilna, nie tylko tego zespołu:
„Jubileuszowy spektakl Polskiego Studia teatralnego: „Przetrwaliśmy
i istniejemy”
W
samym tytule już jest podkreślenie trudności i próby rozbijania zespołu od
wewnątrz i z zewnątrz. Natomiast jest kompletny brak informacji o ofiarności członków
zespołu oraz organizowanych trudnościach i szykanach w stosunku do zespołu ze
strony władz, jakie miały miejsce od pierwszych dni jego działalności pod
kierownictwem Pań Janiny Pieniążek i Janiny Strużanowskiej.
W recenzji
brakuje chociażby wymienienia wystąpień licznych gratulujących organizacji i ich
nagród dla aktorów i obecnej kierowniczki zespołu, jednej z pierwszych
uczestniczek zespołu, Pani Lidii Keizik, a ich składanie, wręczanie i
wystąpienia z wymienieniem zasług pierwszych i obecnych członków zespołu oraz
podsumowania pracy zespołu za okres 45 lat pracy trwały ponad półtorej godziny.
Zespół pod kierownictwem Pani Lidii Keizik zaczął
dorównywać artystycznym poziomem zawodowym teatrom za przykładem Lwowskiego
Polskiego Teatru Ludowego, obecnie pod kierownictwem swego wychowanka, obecnego
na jubileuszowym spektaklu Zbyszka Chrzanowskiego i zabierającego głos po
zakończeniu występów.
Polski
Lwowski Teatr Ludowy został założony przez profesora Hausfatera, nauczyciela polonisty
polskiej lwowskiej szkoły, A to, że poziomy obu amatorskich zespołów dorównują poziomowi
dobrych zawodowych teatrów już jest znaczącym wybitnym osiągnięciem ich
kierowników oraz wszystkich uczestników wartym szczególnej pochwały i szczególnego
podkreślenia.
Janina Kunigielówna-Strużanowska do 1930
roku
Janina
Strużanowska z domu Kunigiel urodziła się 5 listopada 1905r w majątku z
browarem „Czerwony Dwór” będącym własnością Parczewskich parę kilometrów za
miasteczkiem Niemenczyn jadąc z Wilna. Pracował tam Jej ojciec, Ignacy Kunigiel
jako księgowy a później administrator całości. Ignacy Kunigiel pochodził z rodziny
ziemiańskiej z Kojran pod Wilnem pomiędzy Nową Wilejką a szosą z Wilna do
Niemenczyna za Kolonią Kolejową. W tej miejscowości od lat 30-tych była
cegielnia. Jeden z braci lub kuzynów, mojego dziadka Ignacego Kunigiela
wyjechał na Kaukaz i tam pozostał. W latach 1966 do 1976 pracowałem z Jego
wnuczką, Szarową.
W
1913 roku matka Janki, Waleria Kunigielowa z domu Balcewicz od swego Ojca,
Antoniego Balcewicza, właściciela majątku Sudanie, otrzymała wodny młyn,
napędzany kołem wodnym, z waluszem (urządzeniem do walenia – filcowania sukna),
domem mieszkalnym i drewnianymi zabudowaniami gospodarczymi z terenem
rolniczym, stawem i przepływającą rzeczką Jusinką we wsi Błusina. Istnieje plan
posiadłości z 1870 roku, mówiący o powierzchni rolniczej ze stawem i łąką 25 hektarów .
Pradziadek, Antoni Balcewicz dożył do 1939 lub 1940 roku. Pochowany na
pobliskim cmentarzu na terenie majątku
Sudanie, pod grupą drzew. W czasie mojej wizyty z Babcią w 39 roku w Sudeniach
zostałem Jemu przedstawiony. Był to szczupły, średniego wzrostu mężczyzna z
laską. Gdy weszliśmy do pokoju z lewej strony od sieni, wstał z ławki stojącej
pod ścianą od strony podwórza i przywitał się z nami. Wtedy już chodził z
trudem, wspierając się laską. W majątku był też starszy pan, weteran powstania
styczniowego, o którym mówiono, że jest rezydentem, to jest gościem bez
obowiązków na czas nieokreślony.
Matka
Janiny, Waleria Kunigiel z domu Balcewicz, córka Antoniego, pochodziła z
rodziny ziemiańskiej. Ojciec posiadał 100 ha , w większości nieurodzajnej ziemi (suche
piaski i gliny), z majątkiem (Sudanie) około 25 km za Niemenczynem.
Majątkiem zarządzał brat Stefan. Drugi brat, Antoni przez kilka ostatnich
przedwojennych lat był Wójtem gminy Niemenczyn. Jego poprzednikiem był Walentynowićz,
dziadek mieszkającej u nas w latach 40-ych Janki i męża znanej z Gdańska Anny
Walentynowicz. Siostra Babci wyszła za Kozakiewicza, właściciela majątku
Wiktorowo koło miasteczka Turgiele, słynnego wolnego w czasie okupacji
Niemieckiej wolnego centrum partyzanckiego okręgu w czasie 2 Wojny Światowej.
Po
śmierci męża i wyjściu za mąż obu córek (Janiny i Jadwigi), po 1930 roku Waleria
Kunigielowa przeniosła się do Błusiny, do młyna. Tam z finansową i techniczną pomocą
zięcia Edmunda Mieczysława Strużanowskiego zmodernizowała młyn (budowa nowego drewnianego
domu z budynkiem młyna pod jednym dachem na starych fundamentach, z zastosowaniem
wodnej żeliwnej turbiny zamiast koła wodnego, wykorzystaniem starej tamy w
postaci wału kamienno-ziemnego z mostem i drewnianymi śluzami i zastosowaniem innych
nowoczesnych w tamtym czasie urządzeń i wyposażenia.
Ojciec
Mamy, Ignacy Kunigiel, też pochodził też z rodziny ziemiańskiej, z Kojran pod
Wilnem. Po studiach pracował jako księgowy w majątku Parczewskiego Czerwony Dwór z browarem, parę
kilometrów za Niemenczynem. W czasie I Wojny lub natychmiast po Wojnie
przeniósł się na stałe do Wilna, zamieszkał z rodziną przy ul Zakret i podjął
pracę w wileńskim szpitalu Św. Jakuba na stanowisku dyrektora do spraw
administracji i ekonomiki. Zarządzał też gospodarstwem rolnym szpitala w Kojranach.
Zmarł na raka w 1930 roku przed urodzeniem się 10 lutego pierwszej wnuczki,
Hanki..
Janina
Kunigielówna po zakończeniu początkowej szkoły w Czerwonym Dworze ukończyła
średnią szkołę sióstr Norbertanek na górze Bufałowej w Wilnie. W tym budynku
jest teraz Ogólno Litewski Zarząd Związków Zawodowych. Tam też poznała Księdza
Puciatę, z którym współpracowała w AK w czasie wojny. Po zakończeniu szkoły
średniej Sióstr Norbertanek wstąpiła na wydział medyczny wileńskiego
Uniwersytetu im. Stefana Batorego w 1924 roku. Studiowała tam z przerwami do
1931 roku gdzie poznała i zaprzyjaźniła się z
wykładowcą dr Janiną Suszyńską.
Dr Janina
Suszyńska
W 20tych
i 30tych latach na wydziale medycyny USB (Uniwersytetu Stefana Batorego) wykładała
dr Janina Suszyńska. Przed I Wojną Światową ukończyła medycynę w Piotrogrodzie
(Petersburgu), a po utworzeniu wydziału medycyny na wileńskim Uniwersytecie im
Stesana Batorego (USB) tam rozpoczęła wykładać.
W
latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku w mieszkaniu dr Janiny Suszyńskiej
często spotykali się studenci USB (Uniwersytetu im Stefana Batorego w Wilnie),
nie tylko medycyny, ale i z innych wydziałów.
Na
jednym z takich spotkań Janka Kunigielówna poznała swojego przyszłego męża,
Edmunda Mieczysława Strużanowskiego herbu Jastrzębiec, wnuka powstańca 1863
roku walczącego w oddziałach Księdza Brzózki.
Edmund Mieczysław Strużanowski w tym czasie
był studentem filologii i historii USB. Dwukrotny Kawaler Orderu VIRTUTI
MILITARI, pięciokrotny kawaler krzyża Walecznych, uczestnik I Wojny Światowej i
III powstania Śląskiego, ciężko ranny nad kanałem, gdzie był dowódcą plutonu
karabinów maszynowych, później służył w KOPie. Bywał też tam później słynny wileński historyk i
archiwista, miłośnik Wilna, dr Jerzy Orda, Aleksander Krzyżanowski (późniejszy
Generał Wilk), dr Jerzy Dobrzański (późniejszy delegat rządu Londyńskiego na
Wileńszczyznę) i wielu innych.
Dr
Janina Suszyńska w czasie II Wojny Światowej pracowała jako lekarz dziecinny w
przychodni przy ulicy Mostowej i jednocześnie była Szefem Służby Medycznej Wileńskiego
a później Wileńsko-Nowogródzkiego Okręgu Armii Krajowej. Po raz pierwszy
spotkałem Panią dr Suszyńską jako pacjent w 1941 roku w dziecinnej przychodni
przy ul Mostowej. Później do koNca wojny tylko dużo słyszałem o Niej. Parę dni
po wyzwoleniu Wilna z pod okupacji niemieckiej w lipcu 1944r została w nocy poproszona
przez sowieckich żołnierzy do chorego dziecka a po wyjściu z mieszkania aresztowana.
Zesłana do lagrów przy kopalniach węgla w Workucie, za kręgiem polarnym u
północno zachodnich podnóży Uralu nad rzeką Peczorą. Przebywała tam 5 lat. Tam
też była zesłana większość Akowców do pracy w kopalniach węgla kamiennego.
Dr
Janina Suszyńska w Workujcie została lekarzem więziennym. Za stosunek do
więźniów i udzielanie im pomocy została nazwana przez wszystkich więźniów ich
Aniołem. Spotkałem wielu więźniów z Workuty i wszyscy jednakowo Ją nazywali a
wielu mówiło, że zawdzięczają jej życie.
Po
powrocie z Workuty bezpośrednio do Polski została dyrektorem Wydziału Zdrowia Dzieci
Ministerstwa Zdrowia PRL kierowanym w tym czasie przez Wilnianina, Dr
Sztachelskiego. Przed odejściem na emeryturę pracowała jako rejonowy lekarz
dziecinny na Mokotowie w Warszawie. Za każdym razem po przyjeździe do Polski
odwiedzałem Ją. Ostatnio mieszkała we własnym domu przy ul Koronowskiej 16 na
Mokotowie, Po naszym przyjeździe do Polski w 1980 roku bardzo nam pomogła.
Podtrzymywała stosunki z dawnymi kolegami z AK i współwięźniami z Lagrów w
całej Polsce. Dawni koledzy stale informowali Ją o wielu, często ściśle tajnych
sprawach. Zmarła w Warszawie w 1982 roku. W Jej domu zamieszkała Jej bratanica.
Edmund Mieczysław
Strużanowski
Strużanowski
Edmund Mieczysław ur. 2.03.1896 roku w Kurzanach koło Tarnopola w zubożałej rodzinie
ziemiańskiej. Jego dziadek brał udział w powstaniu 1863 roku. Walczył w
oddziałach Księdza Brzózki, ciężko ranny w czasie potyczki z Kozakami w czasie
świąt Bożego Narodzenia 1963r i jako jeden z kilku ciężko rannych ocalał z
wyciętego oddziału. Ta rzeź oddziału z obrazem jest załączona do albumu Polskie
Powstania.
Po
częściowym wyzdrowieniu uciekł przez granicę z terenu Zaboru Rosyjskiego do
Galicji. Został przewieziony przez granicę w pustej beczce po smole. Dalej leczył
się w miejscowości Struże koło Gorlic. Później osiedlił się w Kurzanach koło
Tarnopola. Tam miał 3 synów. Pamiętając o wycięciu oddziału wszystkie Święta
Bożego Narodzenia niezależnie od pogody spędzał samotnie w okolicznych lasach.
Jeden
z nich Antoni ożenił się z Klotyldą Boblewską i zamieszkał w Krakowie. Brat
Klotyldy, Edmund Boblewski od 1904 roku służył w Krakowskiej Straży Pożarnej od
szeregowego strażaka do komendanta straży. W czasie wojny tez był członkiem AK.
Drugi syn prawdopodobnie osiedlił się w Andrychowie ( Tam mieszka Janusz
Strużanowski), a o trzecim nic nie wiem.
O miejscu
zamieszkania innych Strużanowskich dowiedziałem się wypadkowo od kolegi z
klasy, Tomaszewicza latem w 1979 roku w Wilnie przed wyjazdem do Polski.
Tomaszewicz uszył w szkole w Białystoku Strużanowską Halinę. Jej Ojciec, Józef,
oficr straży granicznej w Białymstoku, pochodził z Torunie. W okolicach Torunia
w Kowatewie mieszkają potomkowie Tomasza Strużanowskiego, który zjawił się tam
w 1862 roku.
Prawdopodobnie
w Warszawie mieszkają potomkowie Strużanowskiego z Kołomyji, o którym
dowiedziałem się wypadkowo od pochodzącego z tamtąd turysty w Krakowie, gdyż
nieznana w rodzinie Strużanowskich z Kowalewa, Strużanowska zamieszkała stale w
Warszawie była w latach 70 na praktyce w szkole rolniczej w Kowalewie. List do
niej przypadkowo trafił do kuzynki, imienniczki z Kowalewa. Obecnie jest
wiadomo o ponad 100 osobach o nazwisku Strużanowska lub Strużanowski z taką
samą pisownią nazwiska. W tej liczbie jest i zmarły w Zielonej Górze pułkownik
artylerii.
Edmund
Mieczysław Strużanowski urodzony 2.03.1896 roku w Kurzanach koło Tarnopola. Ukończył
gimnazjum we Lwowie.
Od
lutego 1912 roku był członkiem drużyn Strzeleckich, od 5.08.1914 roku służył w 9
lub 10 kompanii strzeleckiej i 8.08.1914 roku wymaszerował z Krakowa i w
Jędrzejowie został przydzielony do 5 batalionu Legionów Piłsudskiego do
reorganizacji w grudniu 1914 roku do
końca walk legionowych służył w 1 brygadzie . Później od 1917 roku brał udział
w wojnie na froncie Austryjacko-Włoskin. Tam też odmroził sobie stopy.
W 1918
roku brał udział w obronie Lwowa w szeregach 3 batalionu 5 pułku piechoty
Legionów. Losy półku zostały opisane z punktu widzenia kapelana pułku w książce
„5 pułk Legionów. Legenda” autorka
Barbara Ziółkowska-Tarkowska.
W 3
Powstaniu Śląskim dowodził oddziałem karabinów maszynowych 3 pułku piechoty nad
kanałem. Ciężko ranny pchnięciem bagnetem i ze złamanym żebrem z lewej strony, był
leczony w szpitalach w Sosnowcu i Warszawie.
W
wojnie Polsko-Bolszewickiej w 1920 roku służył w składzie 5 pułku piechoty
Legionów.
Po
wojnie oficer służby czynnej służył w garnizonach Mołodeczno, Lida, Wilno. W
latach 1922 do 1924 słuchacz wyższej szkoły wojskowej.
W
latach 1925 do 1928 studiował na wydziale filologiczno – historycznym USB,
razem ze znanym później wileńskim historykiem i archiwistą dr Jerzym Ordą.
Wiedziałem,
że Ojciec miał szereg bojowych odznaczeń. Po przyjeździe do Polski na stałe w lutym
1980 roku, dowiedziałem się, że Ojciec parokrotnie pisał prośby do archiwum w Rembertowie
pod Warszawą. Prośby Mojego Ojca pozostały bez odpowiedzi. Więc sam napisałem
prośbę o podanie wykazu nagród i odznaczeń, na którą otrzymaliśmy odpowiedź w
formie wykazu bez opisu za co został odznaczony i kiedy. Za różne zasługi mój
Ojciec otrzymał następujące odznaczenia:
1.Order
Virtuti Militari – dwukrotnie
2.Order
Odrodzenia Polski-Krzyż Kawalerski (1938r)
3,Krzyż
Komandorski z Gwiazdą (1992r)
4.Order
Virtuti Civili kl II
5.Krzyż
Niepodległości
6.Krzyż
Walecznych klasy 4 z siedmiokrotnym odznaczeniem
7.Krzyż
na Śląskiej Wstędze Waleczności i Zasługi
8.Medal
za wojnę 1918-1921r
9.Krzyż
za obronę Lwowa
10.Medal
V-lecia odzyskania Niepodległości
11.Medal
X-lecia odzyskania Niepodległości
12.Krzyż
Kampanii Wrześniowej (Londyn)
13.Krzyż
Honoru z Mieczami (Pośmiertnie)
W
1928 roku zostaje wykładowcą oraz instruktorem w Szkole Podchorążych Rezerwy w
Rawie Ruskiej.
W
1929 roku znowu Wilno 1pułkPiechoty Legionów, a od 1930 roku KOP - strażnica Druja
nad Północną Dźwiną (obecnie z Łotewska Daugava) koło Dynabura (obecnie po
Łotewsku Daugaupils – w tłumaczeniu Góra Daugawy). Od 1933 roku strażnica
Rykonty przy starej szosie Wilno-Lantwarów-Rykonty-Wiewis (Jewie)-Koszedry
(Kaiszedoris)-Kowno na odcinku KOP Troki. Budynek Strażnicy KOP w Rykontach w
2002 roku był jeszcze cały i widoczny z nowej szosy Wilno – Kowno za polem na
tle zarośli, poprzednio przechodzącej obok budynku, a teraz ponad 200 do 300 metrów w lewo jadąc
od strony Kowna do Wilna. Za strażnicą widać zarośla, których z tamtego okresu
nie pamiętam. Ostatni raz tą Strażnicę KOP-u widziałem w 2002 roku z autobusu
Kraków – Wilno, gdy jechałem na uroczystości 100-lecia urodzin mojej mamy, Janiny
Strużanowskiej.
Losy rodziny przed wyjazdem do Warszawy
W
czasie służby Ojca w Rykontach mieszkaliśmy w Trokach nad jeziorem i często
bywaliśmy u Cioci Jadwigi Kuźmickej w Wilnie przy ul Wiwulskiego 7, w domu
Parczewskiego. Ten dom został zbudowany krótko przed wojną 1914 roku. Moja ciocia, Jadwiga Kunigielówna wyszła
za mąż za pracownika koleii, prawnika koleii, Witalista Kuźmickiego. W okresie
międzywojennym wszyscy pracownicy kolei mieli bezpłatne przejazdy kolejami w całej Europie. Korzystając z tego,
Wujaszek z Ciocią wszystkie urlopy
spędzali w podróżach po Europie i Bliskim Wschodzie. W późniejszym
okresie opowiadał o tych podróżach. Zapamiętałem opowieść o wypoczynku nad
morzem Martwym, że położył się na wodzie na plecach i czytał gazetę.
W
tym też okresie (1933r) latem bywaliśmy u Babci w Błusinie. Nie pamiętam
mieszkalnego budynku przed przebudową. Wtedy jeszcze słabo mówiłem.
Na
podstawie wyglądu krótszego mostu, budynku walusza (zbutwiały) i chlewu (przegniłe
deski i zbutwiałe belki) można sądzić, że całość była zbudowana w okresie od 1800
do 1870 roku. Jest plan z 1870 roku z pokazaniem tamy, mostów i budynków z 1870
roku. Po śmierci w 1930 roku Dziadka Ignacego Kunigiela, Babcia Waleria
Kunigielowa przeniosła się do Błusiny. Nowy dom z młynem już został wykończony.
Na ten okres (od pierwszej połowy lat 30ych) należy określić przebudowę budynku
mieszkalno-użytkowego. Przebudowę dłuższego mostu z poprawą zapory i zastawami
kierującymi wodę do turbiny młyna, walusza oraz zastąpienie drewnianego koła wodnego
młyna na kupioną przez mojego Ojca, Edmunda Mieczysława Strużanowskiego żeliwną
turbinę wodną o mocy 9 koni mechanicznych należy określić na rok 1933 lub 1934.
Koszty
odbudowy, a właściwie budowy nowego młyna z mieszkalnym domem na starych
fundamentach były wysokie. Przez czas przebudowy młyna nie mogło być mowy o
jego pracy i zarabianiu na remonty i przebudowę. Pokrycie kosztów wszystkich
prac z oszczędności Dziadka Kunigiela i poprzedniej pracy młyna było całkowicie
nierealne. Dlatego mój Ojciec oprócz kosztów budowy domu w Wilnie finansował
modernizację i przebudowę młyna, domu i pierwszego mostu w Błusinie.
Między
innymi Mój Ojciec kupił żeliwną wodną turbinę 9KM w zamian koła wodnego do
napędu całego młyna i krupiarkę. Jak pamiętam wygląd drewnianych części, i cały
budynek mieszkalny i młyn w 1939 roku nie mogły mieć więcej niż trzy do pięciu lat.
Dach był pokryty papą i jego pierwszy remont w formie malowania smołą był w 1941
roku. Do tego czasu nie przeciekał. Od 1941 roku trzeba było podstawiać kilku
miejscach naczynia pod przecieki dopiero jesienią. Tak samo komora turbiny i
kanał dopływu wody były świeżo wykonane z betonu bez śladów porostów. Tak samo
spływ wody od zastaw do zbiornika za turbiną oraz kanał podania wody na wodne
koło walusza (filcarki). W 1939 roku drewno było świeże bez śladów zaczernienia,
porostów, próchna lub zgnilizny pojawiających się po pond 5 latach.
Pamiętam,
wyłącznie jak Mama kilkakrotnie opowiadała, że po przyjeździe do Babci do
Błusiny sam poszedłem na górę do pokoju. Mogłem mieć wtedy około 3 lat. Po
zorientowaniu się, że mnie niema, Mama poszła na górę, weszła do pokoju i
zobaczyła mnie stojącego na oknie. Mama mówiła, że zamarła ze strachu. Okno
było na wysokości drugiego wysokiego piętra. Na dole były kamienie i zbita
ziemia. Spadające dziecko nie miało szans na przeżycie. Mama spokojnie zapytała:
-Co robisz?
-„Musi japam” miałem odpowiedzieć i odwróciłem się.
-Stój spokojnie i zaczekaj.
Mama
odpowiedziała, spokojnie podeszła i schwyciła mnie. Spojrzała na haczyk,
trzymający okno. Był zaczepiony samym końcem i przy małym nacisku odskoczyłby i
okno otworzyłoby się nie dając żadnego oporu i podtrzymania.
Ten
epizod już pamiętam. Mógł być tylko w czasie innych odwiedzin u Babci w
Błusinie, co najmniej rok później:
U Babci
w pokoju oprócz Babci i Mamy było kilka osób, mamy koleżanek. Wszyscy siedzieli
przy stole i rozmawiali. W rogu pokoju od strony młyna i podwórza stało wysokie
lustro, które później było u nas w Wilnie. Była też Hanka i ja. Wychodziliśmy
na podwórze i po chwili wracaliśmy do pokoju. Z drugiej strony podwórza był
staw. Jak wróciliśmy do pokoju, Hanka cicho powiedziała mnie, że się schowa za
lustrem w rogu pokoju, a ja nikomu nie mogę powiedzieć gdzie jest i mam patrzeć
co robią i opowiadać Jej. Po chwili Mama zauważyła zniknięcie Hanki i wszyscy
wołając Hankę rozeszli się po domu i jego otoczeniu by szukać Hankę. Co jakiś
czas, kiedy nikogo w pokoju nie było, podchodziłem do Hanki i opowiadałem, co
się dzieje. Po jakimś czasie Babcia powiedziała, że trzeba spuścić wodę ze
stawu, bo może Hanka wpadła do wody. Wtedy podszedłem do lustra i udałem, że
Hankę znalazłem mówiąc:
-Tutaj schowałaś się, a wszyscy szukają
ciebie. Chcą spuszczać wodę ze stawu, bo Babcia myśli, że wpadłaś do wody.
Ktoś
tę rozmowę usłyszał i poszukiwania Hanki skończyły się. Na górze z prawej
strony od stawu był ogród z sadem. Było tam kilka ponad dziesięcioletnich
jabłoni i altanka w formie ośmiokąta.
Pamiętam
też z tego okresu jesienną wycieczkę w Trokach wzdłuż brzegu jeziora, z
ordynansem w okolicach parterowego domu gdzie mieszkaliśmy. Nie mam pojęcia,
czy też najprawdopodobniej Troki. Mogła to być tylko jesień 1933 lub 34 roku.
Są
to typowe migawkowe wspomnienia małego dziecka. W tym okresie mój Ojciec zawsze
miał do pomocy ordynansa. Wyszliśmy z Ordynansem z domu we dwóch. Byłem ciepło ubrany w kurtkę
i ciepłą czapkę z szalikiem. Z prawej strony początkowo było płaskie pole z
marchwią. Dalej było porośnięte krzakami strome zbocze. Dalej tworzyło się
stroma zbocze porośnięte małymi krzakami a w oddzielnych miejscach były widoczne
oddzielne strome urwiska gołej piaszczysto-gliniastej ziemi. Na tym zboczu na
górze na oddzielnych kamieniach zamiast fundamentu stał, podobny do naszego z
Wilna, piętrowy dom z belek bez dachu i okien.
Po wyjściu z domu szliśmy z ordynansem nad spokojną
szeroką rzeką czy też wąskim i długim jeziorem. Byłem ciepło ubrany i trudno
było iść. Przechodząc koło pola z marchwią. Żołnierz wyrwał jedną z nich,
oskrobał bagnetem i dał mnie do jedzenia. Na szczycie wysokiego zbocza stał
drewniany piętrowego domu z poziomych belek bez drzwi, okien. i dachu,
przypominający nasz dom z Wilna. Wątpię, żeby dwu letni chłopak mógł coś
takiego zapamiętać, chociaż niektórzy uważają, że nawet niemowlak może
zapamiętać obrazy, które powracają w snach jako dziwne i powtarzające się
koszmary.
Następny
moment z tego okresu, który pamiętam, to
dworzec w Lantwarowie w pobliżu Trok. Była to wiosna lub jesień. Stoimy tam
koło budynku stacji z Mamą, Ojcem w płaszczu wojskowym i siostrą Hanką. Mamy też
takie zdjęcie. Może to wspomnienie spowodowane tym zdjęciem? Tylko z jesieni
1933 lub wiosny 1934 roku może pochodzić nasze zdjęcie ze stacji kolejowej w
Lantwarowie pod Wilnem: Ojciec z Mamą, siedzą na ławce po prawej stronie od
wejścia do budynku stacji kolejowej. Hanka znacznie wyższa ode mnie i Ja stoimy
obok. W tym czasie jako starsza Hanka stale nazywała mnie: „Duby Jojo”
Ostatnie
moje wspomnienie z okresu przed wyjazdem do Warszawy, to jazda samochodem osobowym
(czarną taksówką w formie obecnych londyńskich taksówek) w okresie letnim z
Wilna od Cioci Jadwigi do strażnicy w Rykontach. Byliśmy przed budynkiem
Strażnicy, tam przyjechał konno mój Ojciec i dał konia Hance, która jeździła w
siodle a konia prowadził żołnierz. Najpóźniej mogło to być późnym latem w 1933
roku. lub wczesna wiosna 34 roku. Jak po latach, od 1953 do 1957 roku,
jeździłem autobusem lub okazją w okresie studiów do Kowna lub z Kowna do Wilna,
poznałem strażnicę a Mama i później Ojciec potwierdzili, że to ten sam budynek
granicznej strażnicy. Według okresu pracy Mojego ojca i zdolności
zapamiętywania przez małe dziecko, te wszystkie momenty musiały być z okolic
Trok. Jest nierealne, żebym coś zapamiętał z Druji lub Zawiasów, gdyż byłem po
prostu zbyt mały i niczego zapamiętać nie mogłem.
Chociaż
niektórzy uważają, że nawet kilkudniowy niemowlak może coś zapamiętać jako
obraz, przypominający się w sennych koszmarach. Taki wypadek był pokazany w
meksykańskim filmie, a koszmary okazały się rzeczywistym faktem.
Zamieszkaliśmy w Warszawie
Kolejne
fragmentaryczne wspomnienia pochodzą już z zimowej Warszawy. Przeprowadzki do
Warszawy nie pamiętam. Mieszkaliśmy w Cytadeli na pierwszym piętrze. Do
mieszkania typu amfiladowego były dwa wejścia: Jedno z uliczki idącej wewnątrz
Cytadeli od fortecznej bramy, od strony wytwórni papierów wartościowych. Na
początku uliczki od strony bramy z domami lub murem po obu stronach ulicy (lub
muru fortecznego obok bramy) od fortecznej bramy. Dalej z jednej strony był wał
ziemny a z drugiej domy. Wejście do mieszkania na pierwszym piętrze z tej
strony było przez przedpokój do salonu. i drugie za zakrętem w prawo, za rogiem
budynku w pierwszej bramie do kuchni z bramy od strony wałów z małym placykiem
pod wałami, na którym w małych grupach do 10 osób często ćwiczyli musztrę
żołnierze.
Brama
Cytadeli z obu stron miała mury. Dalej od bramy były wały ziemno – kamienne. Przejście
w bramie było wystarczające na przejazd jednego dużego parokonnego wozu. Z obu
stron w grubych, ponad metrowych ścianach były strzelnice skierowane skośnie na
środek i do wejścia na tyle, żeby nie można było postrzelić swojego żołnierza
strzelającego z drugiej strony. Przejście tunelu bramy było tak zakrzywione, że
od wejścia z zewnątrz, nie było widać terenu za bramą. Żeby z terenu przed
bramą nie można było zobaczyć, co się dzieje wewnątrz fortecy. Żeby zobaczyć
wewnętrzny teren cytadeli, trzeba było przejść przez prawie cały tunel bramy.
Nasze
mieszkanie było na rogu kwartału z lewej strony od bramy, a z prawej strony na
rogu pierwszej przecznicy od ulicy idącej wzdłuż wałów cytadeli był sklep
spożywczy.
W
mieszkaniu na pierwszym piętrze były trzy pokoje z kuchnią, z ogrzewaniem za
pomocą kaflowych pieców, które zimą były rozpalane codziennie rano. Okna we
wszystkich pokojach wychodziły tylko na ulicę. Nie pamiętam, żeby były drzwi w
klatce schodowej naprzeciw schodów ani sąsiadów z klatki schodowej od salonu
czy też kuchni. Przez okno z narożnego dziecinnego pokoju nad wałem fortecznym po
przeciwnej stronie od fortecznej bramy był widoczny daleki kolejowy nasyp i
most kolejowy. Czasem w dzień były widoczne przejeżdżające pociągi towarowe po
nasypie i moście.. Bardzo chciałem zobaczyć przejazd pociągu osobowego. Pewnego
późnego wieczoru, czy też w nocy z
łóżeczka widziałem płynący sznur światełek pociągu osobowego. Za pokojem
dziecinnym była kuchnia z drugą ubikacją, w której była trzymana suczka Norma z
małymi rasy Doberman.
Pomiędzy
pokojem dziecinnym a salonem była sypialnia rodziców. Ojciec do pracy wychodził
rano, kiedy jeszcze spaliśmy. Pewnego dnia Mama ciepło nas ubrała i
powiedziała, że idziemy odprowadzić Ojca, bo On odprowadza swój oddział wojska,
w którym służył. Poszliśmy w pobliże jakiegoś mostu i po chwili czekania
pojawiła się jakaś kolumna wojska. Przed jednym z oddziałów szedł mój Ojciec.
Obok żołnierz prowadził osiodłanego konia. Kolumna wojska przeszła przez most i
znikła z drugiej strony Wisły na Pradze. Mama powiedziała, że poszli do
Rembertowa. Jak po powrocie zapytałem, dlaczego szedł a nie jechał konno, Ojciec
powiedział, że jeżeli żołnierze idą, On musi zawsze iść razem ze swoimi
żołnierzami, tak, jak i Oni.
Zmiana miejsca służby Ojca
Po
powrocie do domu, Ojciec powiedział, że idzie do pracy w ministerstwie. Od tego
czasu zaczęło przychodzić do nas więcej Jego kolegów – oficerów z rodzinami.
Często bywało, że wieczorem lub w niedziele przez cały dzień oficerowie lub
żołnierze przynosili jakieś papiery, które ojciec czytał i podpisywał.
Inny
moment w mieście. Szliśmy po wąskiej ruchliwej i gwarnej uliczce. Po obu
stronach były małe sklepiki z otwartymi wystawami i dużą ilością spożywczych towarów,
przeważnie jarzyn i pieczywa w koszykach i pudełkach oraz wyłożonych od razu na
stołach stojących obok wejść i okien do sklepów na chodnikach ulicy koło ściany
bydynku. Mama powiedziała, że ta ulica nazywa się Nalewki. Na ulicy kręciło się
dużo ludzi i jeździło dużo konnych wozów z różnymi towarami i pustych. Niektóre
wozy stały koło sklepów a towary były przenoszone do tych sklepów. Było bardzo
gwarno i panował duży ruch.
Pewnego dnia, kiedy już było ciepło Ojciec nie
poszedł do pracy, tak, jak było zawsze w święta. i niedziele. Było już ciepło i
jasno i z siostrą poszliśmy do sypialni rodziców. Tam z Ojcem i Mamą bawiliśmy
się. Zadzwonił telefon, który stał obok łóżka, i Ojciec go odebrał. Po chwili
bardzo spoważniał i powiedział, że zmarł Marszałek Piłsudski.
Następny
zapamiętany moment, to tłumy ludzi na ulicach i pochód, w którym szliśmy pomiędzy
ludźmi stojącymi na chodnikach.
Innego
dnia wieczorem, po wyjściu służącej i ordynansa zebrało się w wiadrze sporo
śmieci, w tym i popiół z pieców, Ojciec zdecydował się wynieść, Wyszliśmy razem
przez kuchenne drzwi. Po wyjściu z klatki schodowej Ojciec zobaczył, że na
podwórzu jest kilka osób. Zatrzymaliśmy się w bramie, nie wychodząc z klatki
schodowej, Ojciec postawił wiadro w drzwiach klatki schodowej i powiedział, że
nikt nie może zobaczyć go wynoszącego śmieci. Po chwili wszyscy wyszli z
podwórza a Ojciec podszedł z wiadrem do skrzyni i wysypał do niej zawartość
wiadra. Wróciliśmy do mieszkania i nikt nas na podwórzu nas nie zauważył.
Znowu Wilno – budowa domu
Na
lato znowu pojechaliśmy do Wilna. Mieszkaliśmy w małym domku na drugim końcu
działki, ze strony przeciwnej, niż ulica Piotra Skargi. Były już zbudowane
fundamenty i wykopana piwnica. Po przeciwnej stronie domu, niż ulica Piotra
Skargi, w odległości około 10metrów byłu ułożone 2 pryzmy cegieł. W pierwszej,
jasno żółtego koloru były cegły ogniotrwałe, na kominy. W drugiej, jasno
czerwonej, były cegły zwykłe, na wykończenie fundamentów.
Nad piwnicą od strony północy, działki Kahana
i małego domku, były położone szyny kolejowe a ich końce wmurowane na szczycie w
ściany piwnicy. Pod szynami jeszcze nie było pomostu. Było to przygotowanie do
zabetonowania sufitu piwnicy. Z drugiej strony, od strony ulicy Piotra Skargi nad
piwnicą i po środku, nad korytarzem pomiędzy piwnicami sufit piwnic już był
zabetonowany. Ojciec stał na murze i przyglądał się piwnicy. Jak Mama podeszła,
i weszła na zabetonowany sufit korytarza, Ojciec przeszedł po szynie nad środek
sufitu piwnicy. Mama zaczęła na niego krzyczeć, że spadnie, a Ojciec tylko
śmiał się a później podszedł do Mamy i razem poszliśmy do małego domku.
Robotnicy
szczelnie położyli deski pod szynami, na nich położyli grube kraty z prętów
powiązanych drutami, zaczepiając o dolne rozszerzenie szyn i zaleli przygotowanym
betonem w skrzyni, znajdującej się po północnej stronie parę metrów od
fundamentów. Beton ten był przygotowany ze żwiru zalanego wodą z dodatkiem
cementu. Robotnicy mieszając łopatami w drewnianej skrzyni mieszali go. Beton
ze skrzyni dowozili taczkami po deskach i rozprowadzali łopatami po całym
suficie piwnicy zakrywając też szyny zabetonowane w szczycie muru ścian piwnicy.
Wodę do rozprowadzania betonu robotnicy przynosili ze studni, znajdującej się
na sąsiedniej działce Kahana, z północnej strony naszej działki.
Po
zabetonowaniu całego sufitu piwnicy rozpoczął się właściwy montaż domu. Belki
były podnoszone za pomocą windy z jednym krążkiem. A drugi koniec liny nawijany
był na poziomą belkę zamocowaną w ciężkiej ramie z grubych drewnianych belek, i
obracaną za pomocą kołków wstawionych do otworów wywierconych w niej na jednym
końcu. Na drugim końcu obracanej belki było koło z występami, po których
przeskakiwał kołek ograniczający powrotny obrót belki z nawijaną liną i zabezpieczający
od spadania podnoszonej belki. Mocowanie podniesionych belek pomiędzy sobą w
pionie było za pomocą drewnianych kołków wstawianych do otworów wywierconych pionowo
w obu sąsiednich belkach. Ocieplenie i uszczelnianie ścian pomiędzy belkami
było po wstawieniu kołków za pomocą mchu układanego na belce przed położeniem i
zamocowaniem następnej.
Pamiętam
położenie pierwszych belek na fundamentach, zakończonych warstwą czerwonej
cegły, przykrytych warstwą dachowej papy, w celu zabezpieczenia domu od wilgoci
z ziemi. Po wstępnym położeniu wszystkich pierwszych belek wszystkich ścian wszystkie,
odległości (po przekątnej były kilkakrotnie sprawdzane i położenie pierwszych belek
było poprawiane do uzyskania prawidłowych rozmiarów. Jednocześnie została
rozpoczęta budowa kominów z ogniotrwałej jasno żółtawej cegły złożonej osobno
od zwykłej, innego koloru, znacznie bardziej czerwonej.
Każdy
komin był budowany na oddzielnym fundamencie.
Nad Morzem
Było
znowu lato 1937 lub 1938 roku. Pojechaliśmy nad morze, w okolice Półwyspu Helu
w pobliżu Jastarni. Z tego okresu pamiętam tylko kilka oddzielnych momentów,
których kolejności nie pamiętam:
1.Spacer
po nabrzeżu Gdyni z przycumowanymi okrętami. Przy samym nabrzeżu stał
pasażerski okręt, który wyglądał jak żelazny dom z dwoma rzędami okrągłych
okien. Obok była jezdnia, po której często jeździły samochody osobowe i wozy
konne. Po drugiej stronie jezdni były jakieś budynki bez okien, niższe i wyższe
od okrętów, a tylko z dużymi drzwiami od poziomu ulicy. W czasie spacerów, jak
trochę zmęczyłem się, zabiegałem drogę Ojcu lub Mamie mówiąc: Nóżki bolą i chwytałem za nogi. W ten
sposób prosiłem, żeby wzięli mnie na ręce i nieśli.
2.Plaża
po burzy z drewnianą połamaną łodzią. Ojciec powiedział, że tą łódź wyrzuciła
burza. Na morzu jeszcze były fale wyższe niż długość moich nóg i zalewały
szeroki pas plaży. Po plaży spacerowało tylko kilka osób w płaszczach i targał
nimi silny wiatr niosący suchy piasek po plaży.
3.Innego
pogodnego już dnia przy jasnym słońcu były fale nie wyższe, niż do moich kolan.
Wciąż bałem się wejść do falującej wody. Ojciec powiedział, że fale nie są
groźne, i zaczął bić je kamieniami z plaży. Kamyki padały do wody i wybijały
tylko małe fontanny. Za przykładem Ojca też zacząłem bić fale kamykami z tym samym rezultatem. Tego wystarczyło, żebym
przestał bać się fal i spokojnie wszedł do wody.
4.Mieszkaliśmy
w parterowym domku miejscowego rybaka. Okna były nieduże a naokoło podwórza było
kilka budynków gospodarczych. Z pokoju wychodziło się na podwórze poprzez sień
i drewniane szerokie drzwi, otwierane do środka. Do morza było niedaleko. Cały
czas było słychać szum fal i wiatru.
5.Bardzo
smakowały mnie banany. Potrafiłem jeść żółte miękkie i pachnące banany prawie bez
ograniczeń. Na moje pytanie, gdzie one rosną? Ojciec odpowiedział, że w
ciepłych krajach i zbierają je zielone, wiozą statkami chłodniami, później
przechowują w chłodniach w porcie, a przed sprzedażą umieszczają w dojrzewalni.
Po zabraniu ich stamtąd, w ciągu paru dni trzeba je zjeść, bo się zepsują.
Koniec układania ścian domu
W końcu
lata 1938 roku pamiętam mieszkanie w Wilnie w małym dwupokojowym domku i
kończącą się budowę drewnianego dużego domu. Od strony działki Kahana i małego
domku jeszcze stoją rusztowania. Już belki są ułożone nad oknami na piętrze.
Pamiętam
położenie jednej z ostatnich belek pod dachem ze strony małego domku i składu,
w którym spali robotnicy. Ulica Piotra Skargi była po drugiej stronie domu.
Naokoło całego domu są rusztowania z deskami do chodzenia na samej górze i
barierką na górze z drugiej strony niż ściana domu.
Na
belkach siedzi kilku ludzi i wiercą pionowe otwory w leżącej na ścianie
najwyższej belce. Później wiercą takie same otwory w belce leżącej już na górze
obok ściany od środka domu. Oglądałem, jak belkę dopasowywali i mocowali
kołkami do belki leżącej najwyżej na ścianie. Wszystkie kołki umieszczone w
belce leżącej na ścianie trafiły do otworów w nakładanej belce. Po ułożeniu
uszczelnienia pomiędzy belkami (mchu), belka została opuszczona do oporu
uderzeniami młotów, aż szczelina pomiędzy belkami została zlikwidowana. Przed
wyjazdem do Warszawy były już postawione krokwie dachu i rozpoczęto układanie i
mocowanie poziomych prostokątnych żerdzi do zaczepiania układanych dachówek.
Kończąc tę pracę robotnicy zamocowali pionowy słupek na szczycie dachu z
południowej strony i na nim zawiesili wianek, na znak zakończenia budowy w
stanie surowym. Ten wianek pozostał do wiosny 39 roku i został zdjęty już po
ułożeniu wszystkich dachówek.
Ostatnia przedwojenna zima w Warszawie
Znowu
zimowa Warszawa. Przyszła paczka od Stryja Zygmunta z Tarnopola. Był w niej
spory garnek miodu. Ten miód wszystkim bardzo smakował i do wiosny się
skończył. Chyba od 1936 czy też 37 roku nasi rodzice zaczęli kupować czasopisma
dla dzieci „Przygody Koziołka Matołka”, drugie „przygody dynia” oraz trzecie z ilustrowanymi
przygodami kowboja. Jak te ostatnie zeszyty o kowboju nazywały się, nie
pamiętam, chociaż pamiętam parę narysowanych scen. Na przykład, leżąca związana
kobieta na kolejowych torach z nadjeżdżającym pociągiem a kowboj podjeżdża i w
ostatniej chwili uwalnia ją i ratuje odprowadzając z torów przed samym
pociągiem.
Początkowo
przeglądałem tylko obrazki. Potem z pomocą Mamy, Taty i innych zacząłem czytać
podpisy pod obrazkami. Czytając i przeglądając te czasopisma jeszcze przed
elementarzem uczyliśmy się początków czytania i pisania.
Jeszcze
wczesną jesienią Ojciec kupił węglowy stałopalny piecyk z żeliwa. Wylot spalin
został podłączony do górnych drzwiczek paleniska pieca kaflowego w sypialni
rodziców. Węgiel do piecyka wsypywało się przez podnoszoną górną pokrywę. Na
tej pokrywie był napis „BERYL”. Na całą dobę wystarczało jedno wiadro węgla,
wsypywanego w dwóch porcjach po pół wiadra rano i wieczorem. Regulacja spalania
była za pomocą okrągłej pokrywki na wkręcie, zasłaniającej wlot powietrza w
dolnych drzwiczkach od popielnika piecyka. Kaflowy piec nagrzewał się od
wychodzących spalin z piecyka i był cały czas ciepły. Od tego czasu drzwi z
salonu do sypialni rodziców i pokoju dziecinnego były zawsze otwarte i w całym
mieszkaniu było cieplej od tego jednego piecyka, zamiast codziennie rozpalanych
trzech kaflowych pieców. Spalało się też mniej węgla i było znacznie cieplej, i
zawsze całą dobę jednakowo. Nie trzeba było rozpalać pieców kaflowych. Trzeba
było tylko czasem poruszać dźwignią rusztów, żeby wysypał się popiół do
szufladki za dolnymi drzwiczkami piecyka. Żużlu z tego piecyka nie było. Cały węgiel spalał się
na popiół. Piecyk ten do dnia dzisiejszego jeszcze pracuje u siostry w Wilnie.
Tylko w górnych drzwiczkach częściowo zniszczone i wybite szybki z ogniotrwałej
miki.
Coraz
częściej jest mowa o możliwości wojny z Niemcami. Na ulicach zimno i leżą góry
śniegu. W żelaznych koszach na brzegach chodnika żarzy się węgiel lub koks.
Obok stojący ludzie grzeją ręce. Do nas częściej zachodzą z rodzinami koledzy
Ojca. Pamiętam, że niejednokrotnie było po czterech i więcej oficerów w
mundurach. Między innymi często bywał i Major Duch, (brat Generała Ducha z pod Monte
Ciasno), mieszkał na Żoliborzu. Kilkakrotnie odwiedziliśmy Go u niego w domu na
Żoliborzu.
Na
Boże Narodzenie ubrana choinka, sięgająca sufitu, już stała w salonie. Niektóre
zabawki, na przykład łańcuchy z różnokolorowego papieru robiliśmy sami. Na choince
było dużo świeczek, różnych łańcuchów, cukierków i suchych ciastek. Oprócz nas
często bywały jeszcze koleżanki Hanki. Któraś z nich zrywała cukierek czy też
ciastko i choinka zaczęła padać w moją stronę. Podbiegłem, podniosłem rękę,
złapałem i podtrzymałem choinkę stojąc pod nią. Choinka nie była ciężka.
Przestraszone dziewczynki z krzykiem uciekły. Stałem pod choinką trzymając ją.
Nie próbowałem jej postawić, bo myślałem, że nie potrafię i czekałem na pomoc. Po
chwili ktoś przybiegł i postawił choinkę na starym miejscu. W rezultacie nie
było większych kłopotów. Choinka i jej ubranie pozostało bez uszkodzenia.
W
mieszkaniu rzadko pojawiały się muchy i inne latające owady. Miałem sprężynowy
pistolet ze strzałami zakończonymi okrągłą przyssawką. Jak służąca zobaczyła
muchę, siedzącą na suficie, prosiła mnie o pistolet, zakładała strzałę,
wycelowała i trafiła w muchę, zabijając ją. W ten sposób zlikwidowała kilka
much i pająków.
W
czasie jednego z niedzielnych spacerów po mieście poszliśmy na plac z Grobem
Nieznanego Żołnierza. Już było ciepło, a po śniegu już nie było śladu. Na placu
zbierały się grupy ludzi oczekujących na zmianę warty. Dochodziła dwunasta. Z
drugiej strony placu pojawiła się grupka żołnierzy z oficerem na czele. Szli defiladowym
krokiem w takt muzyki w stronę Grobu, gdzie na warcie stało kilku innych
żołnierzy. Wszyscy obecni na placu ludzie skierowali się też w stronę Grobu i
zatrzymali się w pobliżu. My też byliśmy wśród tych ludzi. Żołnierze doszli kilkanaście
metrów do Grobu i zatrzymali się. Muzyka ucichła. Żołnierzy z oficerem było
tylu, ilu stało na warcie. Zgodnie z rozkazami Oficera, żołnierze rozeszli się
i stanęli obok stojących na warcie. Po następnych rozkazach, żołnierze poprzednio
stojący na warcie podeszli do Oficera i stanęli w szeregu, a nowoprzybyli,
przesunęli się na miejsca zwolnionych. Po paru rozkazach Oficera grupa
żołnierzy z Oficerem na czele odeszła w takt muzyki defiladowym krokiem
.
Po odejściu żołnierzy, ludzie z placu też rozeszli się. Mama powiedziała, że ludzie
często przychodzą przed dwunastą, na uroczystą zmianę warty.
Ćwiczebne Alarmy
Jeszcze
wczesną jesienią 1938 roku, po uprzedzeniu ludności w prasie, ogłaszano syrenami
próbne przeciwlotnicze alarmy. Wszyscy mieszkańcy Warszawy musieli okleić szyby
papierowymi taśmami na krzyż po przekątnej. W ten sposób szyby mogły wytrzymać
silniejszy podmuch od wybuchu bomby i mniej szyb mogło popękać i wypaść. Okna
musiały mieć możliwość pełnego zaciemnienia (szczelnego zasłonięcia od światła
palącego się w mieszkaniu) za pomocą zasłon lub koców. Na podstawie rezultatów
niemieckich ataków gazowych z Pierwszej Wojny Światowej, było wymaganie staranne
uszczelnienia okien w celu utrudnienia dostępu gazów bojowych do mieszkań, a
tym samym i zmniejszenie zagrożenia zdrowia i życia ludności.
Po
paru tygodniach, co parę dni kilka razy ogłaszano próbne, ćwiczebne alarmy. Wyły
syreny. Latały samoloty a dozorcy musieli wyjść do bram i kierować ludzi
będących na ulicy do piwnic lub schronów. Takich alarmów było kilka też w nocy.
W czasie nocnego alarmu policja i wojsko kontrolowało zaciemnienie okien. W
razie widocznego światła zachodzili do mieszkań żądając szczelniejszego
zaciemnienia lub zgaszenia światła.
Ktoś
opowiadał, że w czasie pierwszej Wojny Światowej niemiecki agent zapalał
światło na strychu koło okna, i według tego światła niemieccy lotnicy
orientowali się, gdzie zrzucać bomby. Francuski lotnik zauważył to, ustalił z
pomocą kolegów adres, w którym domu jest zapalane światło i z pomocą policji i
innych wojskowych złapał niemieckiego szpiega-dywersanta. W ten sposób Niemcy
utracili w nocy punkt orientacyjny, gdzie należy bombardować.
U Pana majora Ducha
Pamiętam
jedną wizytę u Pana Majora Ducha. Nie było to daleko od cytadeli, gdyż całą
drogę szliśmy piechotą i jak doszliśmy, nie byłem zmęczony. Szliśmy prosto z
bramy cytadeli, koło jakiejś fabryki (papierów wartościowych) po drugiej
stronie ulicy i dalej w prawo wzdłuż szerokiej ulicy z dużym ruchem (Marszałkowskiej).
W mieszkaniu Pana Majora dorośli rozmawiali w jednym pokoju, dziewczynki z
Hanką bawiły się lalkami w drugim, a ja byłem w pokoju chłopców. Wszyscy chłopcy
byli starsi ode mnie i bawili się zabawkami z wojskiem. Ustawiali żołnierzy,
strzelające armaty z kapiszonami wyrzucające pociski oraz rozstawiali inne
zabawki. Podzieleni na dwie grupy ustawiali armaty i ostrzeliwali zabawki
przeciwników. Trafione zabawki składali do pudełek trafionych i zastępowali je
z rezerwy, jeżeli jeszcze była. Wygrywali ci, którzy pierwsi wystrzelali wojsko
przeciwnika. Każde trafienie było komentowane radosnymi okrzykami.
Innego
dnia poszliśmy na lodowisko. Hanka miała swoje łyżwy nakładane na specjalne
buty z blaszką w pięcie do mocowani łyżwy, a dla mnie Mama wypożyczyła z butami
na miejscu. Na takich samych, jak Hanka jeździć nie mogłem. Nogi się
wykrzywiały, a pionowo łyżwy nie mogłem utrzymać. Wymienili na inne „saneczkowe”,
to jest z podwójnym ostrzem, jak saneczki, o tej samej szerokości, jak stopa.
Na tych łyżwach mogłem jeździć a nogi nie wykrzywiały się gdyż miały szerszą
podstawę i były stabilniejsze.
Wiosna 1939 roku w Warszawie
Przyszła
wiosna. W Warszawie śnieg stopniał a na
drzewach pojawiły się zielone listki, pączki i kwiaty. Norma miała szczenięta i
była z nimi zamknięta w ubikacji w kuchni. Rano Mama znalazła w muszli
narobione a woda nie została spuszczona. Mama w pierwszej chwili pomyślała, że
to służąca Józefa nie spuściła wody po sobie. Służąca powiedziała, że to nie
ona i zaproponowała nie wypuszczać psa na dwór i pilnować, co będzie robić. Po
paru godzinach Mama zobaczyła, że Norma wskoczyła na sedes, przysiadła i
załatwiła się. W ten sposób dowiedzieliśmy się o pojętności psa.
Ktoś
z gości opowiadał, że u młodego małżeństwa był buldog, bardzo do nich
przywiązany i zazdrosny. Po pewnym czasie urodziło się u nich dziecko. W tych
warunkach pies odszedł na drugi plan. Nie mógł tego znieść. Gdy wszyscy wyszli
z mieszkania, zazdrosny pies skorzystał z okazji możliwości pozbycia się
konkurencji i zagryzł niemowlaka w kołysce.
W
czasie jednego ze spacerów po mieście we czwórkę zaszliśmy do cukierni czy
kawiarni. Dla nas Tatuś zamówił ciastka a dla Mamy i siebie ciastka i herbatę
lub kawę. W kącie, przy ladzie stał kosz z gazetami umocowanymi na kijach, żeby
były oznaczone i wygodniej było czytać. Klienci brali i czytali. Mama i Tatuś
też kilka gazet wzięli i czytali. Po przeglądnięciu kilku gazet przy płaceniu
Mama powiedziała kelnerowi, że w innej gazecie (podając nazwę) są wiadomości o
dzień wcześniej. Kelner podziękował i obiecał zamówić tę gazetę.
Po
latach, już po wojnie Tatuś opowiadał, że pracował w Ministerstwie Spraw
Wewnętrznych i Administracji na wydziale straży pożarnej i zamówił samochody
strażackie, które przed wojną już nie zdążyły przyjechać do Polski. Nie
powiedział, czy były opłacone.
Ostatni przed wojną wyjazd do Wilna
Jak
bardziej ociepliło się i w Warszawie stopił się wszystek śnieg, Tatuś
zadecydował, że pojedziemy do Wilna z Mamą i z Hanką, a Tatuś pozostanie sam w
Warszawie, bo pracował, i nie mógł opuścić pracy. Zadaniem Mamy było
dopilnowanie wykończenia domu i przygotowanie się do przetrwania Wojny, gdyż
wszystko wskazuje na taką możliwość.
Do
Wilna jechaliśmy pociągiem z dworca Wileńskiego. W Warszawie było ciepło i już
zielono. Chyba już od Białegostoku leżał śnieg i dalej już nie wychodziliśmy na
przystankach na peron. Wagony były ogrzewane i w nich dlatego też było ciepło.
Po
przyjeździe zamieszkaliśmy u Cioci Jadwigi Kużmickiej przy ul Wiwulskiego 7, w
domu Parczewskiego, bo było zbyt zimno na zamieszkanie w letnim domku na
działce. Budynek wydawał się ogromny, bo miał około 4 wysokich pięter (ponad
3,5m każde). W dodatku stał przy stromej ulicy. Wejście było od ulicy w
najniższym miejscu, z lewej strony domu patrząc od ulicy, koło wjazdowej bramy.
Koło drugiego końca domu była druga brama na wysokości prawie pierwszego piętra.
W
Wilnie było jeszcze zimno. Wszędzie leżał śnieg. Obok domu, po drugiej stronie
działki był zbudowany dwuizbowy letniskowy domek ze ścianami z cienkich
otynkowanych desek (opołków – z jednej strony deska opiłowana, a z drugiej
tylko usunięta kora) bez ocieplenia, z pojedynczymi oknami i drzwiami. Domek
ten w 90 latach już po naszym wyjeździe został podpalony i spalił się.
W
pierwszym pokoiku był kuchenny piec i mały, wysoki żelazny piecyk do ogrzewania
w zimniejsze dni. Z prawej strony domku od strony działki Kahana był drewniany
składzik. W tym składziku były prycze do spania dla robotników jeszcze
przed zbudowaniem drugiego składu. W tym domku
mieszkaliśmy latem prawdopodobnie już od 1933 roku, od samego początku budowy
fundamentów domu i jego montażu z belek.
O
groźbie zbliżającej się wojny też wiedzieli wileńscy Żydzi. Na przystosowanie
całego domu do zamieszkania brakowało pieniędzy. Znajomi Żydzi zaproponowali
kredytową pomoc w postaci towarów. Między innymi zaproponowali rowery na
zapłacenie za pracę robotnikom wykańczającym dom, stolarkę w postaci drzwi i
okien potrzebnych rozmiarów oraz na metalowe akcesoria (zamki, kątowniki,
zawiasy i inne metalowe okucia do okien i drzwi) niezbędne do wykończenia domu
w zamian za udzielenie im letniska w późniejszym okresie.
Zakończenie
domu w surowym stanie
Po
stopnieniu się śniegu, pojawili się ludzie do pracy przy budowie domu. Na dachu
był słupek z wiankiem od zeszłego roku. Byli to robotnicy z okolic Trok pod
kierownictwem Hryniewicza (czy Kornatowskiego, Hrycewicza lub Hornatkiewicza,
dokładnie nazwiska nie pamiętam). Rozpoczęli pracę od ułożenia czerwonych
dachówek, zakupionych przez Ojca w Krakowqie. Ojciec przysłał z Krakowa czerwone
dachówki w komplecie na dom z zapasem na wymianę uszkodzonych.
Od
przyjazdu Mama codziennie rano wychodziła do miasta na cały dzień. Czasem
przychodziły Mamy koleżanki. Za każdym razem po przyjściu gości musieliśmy z
Hanką iść do innego pokoju, żeby nie przeszkadzać dorosłym w rozmowie. Po paru tygodniach
od przyjazdu byliśmy na działce. Tam pod drzewami jeszcze leżał śnieg, i nie
można było nic robić.
Ulica,
gdzie mieszkała Ciocia szła dość stromo pod górę. Dlatego w tym miejscu po
latach inspektorzy drogówki często egzaminują nowych adeptów prowadzenia
samochodu z utrudnieniami: za lewym skrętem na ruchliwym skrzyżowaniu typu T
była trudna jazda pod górę ze zmianą biegów na niższy.
W
poprzednich latach robotnicy spali w składziku koło małego domku i w drugim,
bliżej domu. W tym roku, po pokryciu dachu dachówkami przenieśli się do domu,
do pokoii na parterze. Do belek na poziomie podłóg i sufitów w dolnej połowie, od
parteru do strychu zostały przybite poziome listwy, a na nich pomiędzy belkami
położone grube deski (opołki)– równo opiłowane z jednej strony. Na opołki
naniesiono glinę zmieszaną z piaskiem do wysokości górnej strony belek. Dostawa
stolarki była od razu po przyjeździe robotników. Przywieziono też szkło okienne
w kilku skrzyniach. Było szkło okienne zwykłe i ozdobne (mrożone we wzory,
jakie pojawiają się przy zamarzaniu pary wodnej na zewnętrznych szybach w
mieszkaniach zimą w czasie mrozów) przeznaczone do szklenia wewnętrznych drzwi
i okien wewnątrz mieszkań.
Dachówki przyjechały jeszcze wczesną wiosną 1939
roku i mogły być układane od razu po ociepleniu, jak tylko pozwoli pogoda.
Została też przywieziona stolarka: drzwi i okien. W pierwszej kolejności
zostały wstawione drzwi zewnętrzne na parterze w tym oszklone drzwi wyjściowe
na taras na dole. Po nich przyszła kolej na zewnętrzne oszklone okna na
parterze. Brak wody w poprzednich latach bardzo przeszkadzał robotnikom przy
budowie. Mama znalazła producenta betonowych studziennych kręgów – kesonów i
zamówiła kilkanaście sztuk, na podobną głębokość, jak obok, u Kahana. Mama znalazła
też poszukującego najlepszego miejsca na studnię rószczkaża i ludzi, kopiących
studnie.
Po
przywiezieniu gotowych kręgów od razu pojawili się ludzie kopiący studnie.
Wcześniej ruszczkaż określił, gdzie jest najbliżej woda. W czasie kopania woda
pojawiła się już na głębokości 12 metrów pod piaskiem nad warstwą
ciemnoniebieskiej z zapachem zgnilizny gliny i to w dużej ilości. Studnia u
Kahana miała głębokość 18
metrów i nigdy w niej nie zabrakło wody. Już w 1941 roku
naszą studnię musieliśmy pogłębiać, gdyż latem zabrakło wody. Trzeba było
przebić się przez niebieską glinę. Mama kupiła kilka kesonów ze średnicą trochę
mniejszą, niż tych, z których była zbudowana studnia, dlatego, że te kesony
zostały zakleszczone przez ziemię, i ich ciężar nie wystarczał na zsunięcie się
w dół. Po pogłębieniu studni, wody wystarczyło tylko na rok. Później już był
brak cementu na nowe kesony i przy pogłębianiu studni trzeba było dół studni
obudować deskami. W ten sposób studnia została pogłębiona do poziomu wodonośnej
warstwy ziemi pod warstwą gliny. Od tego czasu już wody nie zabrakło.
Przygotowując
się do układania podłóg, pomiędzy domem i składem zostały postawione kozły do
piłowania desek i belki na deski podłogowe. Na parterze w pokoju z wyjściem na
taras został postawiony warsztat stolarski do końcowego przygotowania desek
podłogowych – heblowania. Całe lato pracowali tam przy heblowaniu podłogowych
desek stolarze. Warsztat stolarski stał tam do jesieni i został przeniesiony na
strych po wykonaniu wszystkich desek na podłogi. Kilka miesięcy dwóch ludzi
piłowało deski na tym rusztowaniu. Desek z rezerwą starczyło na wszystkie
podłogi w całym domu. Wszystkie deski zostały złożone w dużych pokojach na
parterze.
W
ten sposób zostały przygotowane „czarne” podłogi na wszystkich poziomach od
parteru do strychu. Jednocześnie zostały zamontowane schody od drzwi
wejściowych do strychu w klatce schodowej i z parteru na piętro w lewej części
domu. Po zmontowaniu schodów zostały wstawione wszystkie zewnętrzne i
wewnętrzne oszklone okna oraz wszystkie drzwi, w tym i oszklone. Później
przyszła kolej na podłogi i wewnętrzne też oszklone okna. Pierwsze podłogi
zostały ułożone w obu mieszkaniach po prawej stronie od schodów oraz mieszkanie
na piętrze zostało otynkowane i wykończone.
Mieszkaliśmy
u Cioci do późnej wiosny i gdy było już ciepło, pojechaliśmy do kolonii
Magistrackiej. Prawie codziennie chodziliśmy na plażę koło wsi Wołokumpie lub
dalej w górę rzeki, inną drogą, cały czas prosto od szosy niemenczyńskiej,
pomiędzy działkami Kahana i Zarzyna, do Wilii w stronę wioski Werki. Ta droga
była jednocześnie granicą miasta. Tam było trochę dalej, ale było mniej ludzi,
czystsza woda i płynęła prędzej. Natomiast plaża była mniejsza, czystsza, lecz
bardziej kamienista, częściowo zarośnięta krzakami wierzby i łozy. Wyżej, dalej
za zakrętem prąd wody był znacznie szybszy z lokalnymi wirami wokół kamieni na dnie rzeki, (dalej, wyżej , w
górę rzeki, koło wsi Wiry) a woda spływała z dość wysokimi falami po
kamieniach.
Wczesną
wiosną 1939 r oku, w pierwszej kolejności dach został pokryty krakowską
czerwoną dachówką. Istnieje on dotychczas, i po prawie 80 latach, jest w dobrym
stanie. W czasie Wojny tylko jedna dachówka została rozbita karabinową kulą już
po wyzwoleniu Wilna z pod Niemieckiej okupacji. Strzał padł z przejeżdżającej szosą
wojskowej ciężarówki, z odległości 200 metrów . Tylko ze względu na duży ciężar,
drewniane ściany znacznie się ścisnęły i osiadły. Po prawie 80 latach a na
kominach jest już widoczna wielkość osiadania domu, około 6 grubości
ogniotrwałych kominowych cegieł na szczycie dachu. Dotychczas na dachu budynku
10x20 metrów chyba tylko 20 dachówek popękało i zostały wymienione z zapasu.
Do
jesieni zostały wstawione wszystkie drzwi i okna. Jeszcze w sierpniu przed
rozpoczęciem się wojny jedno mieszkanie (pokój z kuchnią) na piętrze, z prawej
strony schodów zostało wykończone, otynkowane i przygotowane do zamieszkania
zimą. Zostało doprowadzone zasilanie elektryczne za pośrednictwem miejskiej
sieci do oświetlenia w całym domu. Zasilanie elektryczne było doprowadzone z miejskiej
elektrowni na Belmoncie nad Wilją, wzdłuż ulicy Antokol i dalej wzdłuż szosy a
później wzdłuż lokalnych ulic. Wprowadzenie elektryczności do domu było od
sieci energetycznej idącej wzdłuż ulicy Piotra Skargi przez klatkę schodową na
wysokości góry pierwszego piętra w żelaznej rurze do licznika i głównych
bezpieczników. Na ścianach zostały przymocowane pudełka rozdzielcze w miejscach
przejścia drutów przez ścianę, w miejscach podłączenia i zawieszenia lamp,
rozgałęzienia przewodów, umieszczenia przełączników oraz gniazdek do
podłączenia innych elektrycznych urządzeń. Pomiędzy puszkami zamontowano rurki
do przeprowadzenia przewodów elektrycznych. Rurki i puszki wewnątrz były
pokryte przesyconym smołą izolacyjnym papierem. Do rurek wciągnięto miedziane
przewody izolowane gumą. Po 20 latach guma wyschła, skruszała i wszystkie przewody
trzeba było wymieniać. Zresztą jest takie wymaganie we wszystkich ustawach
dotyczących instalacji elektrycznych. Nowoczesne przewody w polietylenowej
izolacji mogą pracować do 100 lat i dlatego mogą być montowane bezpośrednio pod
tynkiem.
Wczesnym
latem 1939 roku wyjechaliśmy do Błusiny, do Babci. Po naszym wyjeździe do Babci
(Hanki i moim) przyjechała z Warszawy służąca Józefa z psami i niektórymi
innymi rzeczami. Jednocześnie przyjechał stałopalny piecyk z napisem na górnych
drzwiczkach „BERYL” i okienkami z miki w środkowych drzwiczkach na wysokości
paleniska. Poniżej drzwiczek z okienkami była dźwignia do przeczyszczania
paleniska z popiołu za pomocą ruchów rusztu. Pod dźwignią były drzwiczki
zamykające szufladę na popiół z regulowanym obrotami okrągłej pokrywki na
gwincie regulującym podanie powietrza do paleniska.
W
połowie sierpnia 1939 roku, w czasie naszego pobytu u Babci w Błusinie, na parę
godzin przyjechał z Warszawy mój Ojciec. Przywiózł całą odprawę i oddał Mamie
na zakup w najbliższym czasie wszystkiego niezbędnego i możliwego wtedy do
kupienia w celu wykończenie domu oraz przetrwania wojny. Lecz tych pieniędzy
nie mogło wystarczyć na wszystkie potrzeby wykończenia budowy w tym i na
robociznę. Jednocześnie zakazał wyjazdu do Warszawy. Był zadowolony z kredytu,
jaki Mama otrzymała od dostawców materiałów budowlanych.
Wojna 1939
roku
Około
20 sierpnia wróciliśmy od Babci do Wilna, żeby zdążyć na 1 września do
Warszawy. Po przyjeździe do Wilna dowiedzieliśmy się o wizycie Ojca, i że do
Warszawy nie pojedziemy. Mama zdecydowała, że pójdziemy do szkoły u Babci, w
Błusinie. Dlatego Mama poszła z nami do księgarni Gebetnera i Wolfa przy ul. Trockiej,
przedłużeniu Wielkiej Pohulanki (Basanavicziusa) i kupiła komplet książek do 2
klasy.
O
wybuchu wojny w niedzielę 1 września Mama dowiedziała się w mieście. Po paru
dniach rozpoczęły się naloty na Wilno, a konkretnie na stację kolejową i
koszary w Nowej Wilejce. Po raz pierwszy z balkonu wykończonego mieszkania
widziałem niemieckie samoloty krążące nad Nową Wilejką i bombardujące stację
kolejową i koszary w ciągu dnia oraz słupy dymu pożarów spowodowanych
bombardowaniem. W tym mieszkaniu już zostało zainstalowane światło, zbudowana
płyta kuchenna i kaflowy piec do ogrzewania pokoju. Ściany w tym mieszkaniu zostały
otynkowane już przed samą wojną w
sierpniu, a pomalowane we wrześniu.
Przyjeżdżając
do Wilna parę dni przed samą wojną, Tatuś
przywiózł też maski przeciwgazowe różnych rozmiarów i typów: z gumowym nakryciem
głowy (przeciw gazom żrącym iperyt) i tylko z okryciem twarzy (węgierskie),
przeciw gazom duszącym (chlor). O maskach dowiedzieliśmy się dopiero po wybuchu
wojny i od razu uczyliśmy się je szczelnie i prędko nakładać (oba typy). Mama
zabroniła nam o nich komukolwiek mówić.
Po
wstawieniu drzwi i pojedynczych okien w całym domu, w okresie od wiosny do zimy
1939 roku została położona większość podłóg rozpoczynając od parteru. W
rezultacie dom został w większości przygotowany do zamieszkania w okresie
letnim i mógł być był wykorzystany jako dom letniskowy w czasie całej wojny i w
pierwszych powojennych latach.
Po
kilku dniach od początku wojny Mama wzięła mnie do miasta, zaprowadziła do kina
Helios (wyglądało jak duża drewniana stodoła skierowana prostopadle do Wilii)
na bajkę dla dzieci o królewnie Śnieżce, Zostawiła mnie i miałem tam zaczekać
na Jej powrót. Zapamiętałem dokładnie tylko kronikę o walce polskich żołnierzy
z niemieckimi czołgami, przeciągnięciu przeciwpancernej armatki z pomocą koni
na stanowisko ogniowe, ustawianiu armaty, załadowaniu, wycelowaniu i strzelaniu
do czołgu przez pociągnięcie za sznur.
„Ochrona
ludności wschodniej Polski
od okupacji
niemieckiej”
Od
sierpnia 1939 roku przez całą wojnę w domu był czynny lampowy odbiornik „Elektret”
przeznaczony do odbioru audycji na falach długich, średnich i krótkich. Pracował
on jeszcze parę lat po wojnie. Słuchaliśmy audycji początkowo z Warszawy a
potem z Londynu. We wrześniu 1939 roku do przyjścia Sowieckich wojsk po 17
sierpnia, radio było wystawiane na parapet otwartego okna na piętrze, i
nastawiane na maksymalny głos, żeby ludzie z okolicy mogli słyszeć ostatnie
wiadomości.
Po
ogłoszeniu o wejściu na tereny wschodniej Polski Wojsk Sowieckich w celu „ochrony
ludności na wschodnich terenach Polski”, trzeba było przygotować się d różnych
restrykcji. Po wkroczeniu Czerwonej Armii został ogłoszony rozkaz zabraniający
słuchania zagranicznego radia i żądanie oddania odbiorników radiowych,
pozwalających na odbiór zagranicznych stacji. Już 18 września odbiornik został
schowany w pokoju na 1 piętrze, lecz cały czas słuchaliśmy ostatnich
wiadomości, lecz przy zamkniętych oknach i ciszej, żeby na ulicy nie było
słychać. W ten sposób radio pracowało przez całą wojnę i później.
Po
przyjściu wojsk Sowieckich Józefa gdzieś znikła. Gdy zaczęły się wywózki, Mama
bała się, że doniesie o Ojcu, i nas wywiozą. Dlatego w dzień wychodziliśmy z
domu i siedzieliśmy w pobliskich krzakach po za działką, przeważnie na
sąsiedniej pustej działce w stronę miasta, w większości zarośniętej gęstymi
młodymi sosnami, tak, że łatwo można było się schować. Na nasze szczęście była
ciepła i sucha pogoda. Raz przejeżdżał samochód osobowy i obok zatrzymał się,
bo tam było parę osób z sąsiedztwa. Z samochodu jakiś mężczyzna o coś zapytał
się znajdujących się tam ludzi, otrzymał jakąś odpowiedź ze wskazaniem kierunku
dalej i samochód pojechał w tą samą stronę dalej od szosy w głąb osiedla, w
kierunku Wilii.
Później,
po paru dniach okazało się, że Józefa zamieszkała w pobliżu, lecz nie
zawiadomiła nowych władz okupacyjnych o miejscu pracy Ojca i że był oficerem WP
służby czynnej. Po rozmowie Mamy z Józefą przestaliśmy wychodzić z domu do
krzaków. Nikt z sąsiadów nie poinformował nowych władz o służbie czynnej Ojca.
Józefy później nigdy nie spotkałem, ani o wystawianiu radia w oknie z
możliwością słuchania ostatnich wiadomości w pobliżu domu na ulicy z Warszawy i
Londynu po polsku..
Dla
tymczasowych mieszkańców Kolonii Mama z koleżanką, Heleną Demidowicz
(Kulentyną) zorganizowała stołówkę w małym pokoiku na piętrze. W większości
stołowali się zamieszkali w pobliżu polscy oficerowie. Większość z nich
korzystała z naszego radia i słuchali wiadomości. Wśród innych, był niewysoki
szczupły szatyn, często czytający jakieś gazetki, które po przeczytaniu przez niego
lub innych od razu były chowane. Jak się później, dopiero w 1980 roku
dowiedziałem, był to późniejszy cichociemny, walczący w oddziałach Burego w
białostockim. Poznałem go w książce na zdjęciu o Cichociemnych u znajomego, już
po przyjeździe do Krakowa na stałe.
Większość
stołowników po pewnym czasie znikała. Po prostu dostawali nowe dokumenty z Biura
Legalizacji i wyjeżdżali. Na moje pytanie, co oni czytają, Mama powiedziała, że
to są ostatnie wiadomości, które otrzymują do przeczytania tylko oficerowie, i
nie wolno o tym nikomu mówić.
Wśród
prawników rozeszła się informacja, że wszyscy prawnicy są na listach do wywózki
na wschód. Dlatego Wujaszek Witalis Kuźmicki zdecydował się na wyjazd do Babci
do Błusiny z Ciocią Jadzią.
Jesień i
zima 1939 roku
W
okresie od jesieni 1939 do lata 1941 roku w całej Kolonii Magistrackiej i
innych podmiejskich osiedlach zamieszkało sporo młodych mężczyzn (wojskowych w
cywilnych ubraniach) z całej Polski. Między innymi był Aleksander Krzyżanowski
(późniejszy generał Wilk), Lutek (późniejszy cichociemny z oddziału Burego,
zginął w Białostockim), którzy stołowali się u Mamy. Było też sporo innych
osób. Często tymczasowi mieszkańcy kolonii zmieniali się. Jedni gdzieś
wyjeżdżali a inni zajmowali ich miejsca. Był wymagany obowiązek meldunku
wszystkich mieszkających, w tym i czasowo. Dlatego większość było zameldowanych
w jednym domu, a mieszkali w domach odległych co najmniej o 300 metrów a w razie
kontroli, zameldowani w sąsiedztwie mieli wyjaśniać, że przyszli w odwiedziny,
gdyż to nie było zabronione.
Wieczorami
młodzi ludzie często śpiewali różne piosenki. Był wewnętrzny zakaz śpiewania
wojskowych piosenek, żeby nie zwracać uwagi potencjalnych szpiegów i nie
prowokować do zainteresowania się i internowania lub osiedlenia w obozach
uciekinierów. Okazało się, że Pan Tadeusz Błyskosz miał przyjemny tenor i
jednocześnie lubił śpiewać. Często oprócz innych śpiewał w chórze oraz często
solo piosenkę „o Pani Wiśniewskiej” i jej przygodach, „czar Polesia” i wiele
innych. Od czasu do czasu jednak cicho w wąskim gronie śpiewali też piosenki
wojskowe o „Pułkowniku Lisie Kuli”, „śmierci pułkownika” i inne, ale zawsze po
jednej wojskowej było śpiewane kilka innych cywilnych, w dodatku głośniej. Brakowało
przy tych piosenkach akompaniamentu na instrumentach, gdyż ich brakowało.
W
ten sposób łatwiej było przeczekać czas potrzebny na załatwienie niezbędnych
formalności bez zagrożenia dekonspiracją. Mieszkający u nas uciekinierzy
(wojskowi i cywile) spali na parterze w pokojach od strony miasta na siennikach
i kocach, które rano zawsze były chowane. Ani razu nie zdarzyło się donosu ze
skutkiem zatrzymania kogoś z mieszkańców.
Zgodnie
z wymaganiami tamtego okresu, wszyscy musieli być zameldowani. Żeby
zabezpieczyć się od niespodziewanego zaskoczenia i aresztowania lub
internowania, większość uciekinierów była zameldowana w jednym domu, a
mieszkała kilkaset metrów dalej w innym. Bywało, że mieszkający w jednym domu
byli zameldowani w drugim, a mieszkający w drugim, byli zameldowani w pierwszym
domu, lecz nie bliżej niż pół kilometra. W ten sposób wszyscy zaufani zainteresowani
wiedzieli, kto, gdzie mieszkał, a miejska administracja miała utrudnienie szybkiego
znalezienia konkretnego człowieka, i był czas na uprzedzenie poszukiwanego. W
razie poszukiwania przez administrację pierwsza odpowiedź była taka:
Niedawno wyszedł, proszę zostawić
wiadomość, przekażemy.
W
razie braku reakcji, koledzy zajmowali rozmową, a ktoś inny nieznacznie
wychodził zawiadomić zainteresowanego. Ten system niejednokrotnie zdał egzamin
w wielu wypadkach.
Jesienią
1939 roku w okolicach wsi Antowil na 14 kilometrze koło
szosy Wilno – Niemenczyn - Podbrodzie – Nowe Święciany dalej w kierunku
Dynaburga (Dźwińsk, obecnie Daugaupils) został zorganizowany obóz dla
bezdomnych uciekinierów z zajętej przez Niemców zachodniej Polski. Wielu z
mieszkańców tego ośrodka wyjechało na zachód, w tej liczbie i kuzyn Jurka
Choroszewskigo, też Choroszewski.
Do
końca 1939 roku kupione belki zostały rozpiłowane obok domu na deski podłogowe.
W kilku następnych pokojach zostały poheblowane, już ostatnich bez światła i
podłóg, zostały położone podłogi z desek i doprowadzone światło. W ten sposób
prawie cały dom stał się już możliwy do zamieszkania latem 1940 roku. W
pokojach z podłogami zamieszkali robotnicy i uciekinierzy. Ostatnie podłogi
zostały położone w dużych pokojach na pierwszym piętrze już późną wiosną i
latem 1940 roku. W ten sposób cały dom stał się przygotowany na letniska w
następnym roku. W ten sposób Mama mogła wywiązać się z podjętych zobowiązań i
przyjąć więcej letników.
W
październiku, po zakończeniu Polsko-Niemieckich działań wojennych w 1939 roku
Janina Strużanowska pojechała do Warszawy. Mama była nieobecna około miesiąca.
Po
powrocie z Warszawy Mama opowiadała swojej siostrze Jadwidze Kuźmickiej,
urodzonej też w Czerwonym Dworze w 1911 roku (obecnie mieszka w Leśnicy pod
Wrocławiem, ul Skoczylasa 25) i innym koleżankom, że została złapana przez
Niemców, ale udało się jej uciec po zamianie dokumentów u podobnej do niej
zabitej kobiety. Dlatego było podane w Internecie o Janinie Strużanowskiej, że
została zamordowana przez Niemców w Warszawie. Informacja Gestapo o Jej
zamordowaniu została uznana za fakt dokonany przez władze niemieckie i
sowieckie oraz w 1939 roku wykreślono z listy poszukiwanych całą rodzinę
oficera WP w służbie czynnej, Legionisty, pracownika Ministerstwa Spraw Wewnętrznych
i Administracji. W tym czasie Niemieckie i Sowieckie władze wymieniały się
informacjami o poszukiwanych znanych Polakach.
W
tym czasie z Hanką znowu byliśmy u Babci w Błusinie i już chodziliśmy do 2
klasy w 4- klasowej, jedno izbowej szkoły z jednym nauczycielem we wsi Bitny w połowie
drogi do Sudeń. Codziennie chodziliśmy do szkoły oddalonej 2 kilometry razem
z sąsiadami z Błusiny Staś Krasodomski, sym młynarza i Czyżyszek
Lolek Wojnicki oraz innymi, których imion nie pamiętam.
Po
17 września 39 roku od zajęcia wschodniej polski przez wojska Sowieckie
rozpoczęła się organizacja Polskich Podziemnych Władz zgodnie z zasadami
jeszcze z POW. O tym wiedzieli wyłącznie wybrani wtajemniczeni. Między innymi
powstało „Biuro Legalizacji”, „wywiad wojskowy”, „służba medyczna” oraz
dowództwo AK i inne, z którymi Janina Strużanowski ściśle współpracowała..
Późną
jesienią, po zorganizowaniu się sowieckich władz Mama, Janina Strużanowska
rozpoczęła pracę w służbie zdrowia miasta i została zakładowym lekarzem
pracujących wileńskich zakładów przemysłowych (Elektra, Elfa, Chłodnia i inne).oraz
była pracownikiem stacji dezynfekcyjnej. W ten sposób miała uzasadnioną możliwość
ruchliwości po mieście z prawem wstępu do wielu miejsc bez obowiązkowego
wypisywania przepustek i odwiedzania obiektów w określonym czasie. W ten sposób
dzień pracy był całkowicie nienormowany bez określenia miejsca pracy w
określonych godzinach. Pozwoliło to na wykonywanie pracy konspiracyjnej na
terenie całej Wileńszczyzny i Litwy według potrzeby bez informowania
kogokolwiek nie wtajemniczonego.
Na
nasze szczęście wśród przebywających u nas i pracujących ludzi nie znalazło się
ani jednego szpiega i nikt nie doniósł o przebywających tu wojskowych
Wiosna i
lato 1940 roku
w Wilnie i w
Kolonii Magistrackiej
W
nowym domu, od początku lata 1940 roku większość pokoi została wynajęta
letnikom. Kilka mniejszych pomieszczeń zostało przeznaczonych na kuchnie i
miejsca przygotowania posiłków.. W kilku wolnych pokojach na piętrze powstała
stołówka dla znajomych robotników zajętych przy budowie ulic w sąsiedztwie– Żołnierzy,
Oficerów i innych wojskowych oraz innych cywilnych uciekinierów.
Na
początku lata 1940 roku letnicy korzystali z kuchenek naftowych (rosyjskich niebezpiecznych
kierogazów z knotami i regulowanym poziomem nafty koło knota) do gotowania i
przygotowania posiłków. Jedna z takich naftowych kuchenek zapaliła się.
Przygotowująca posiłek kobieta z krzykiem uciekła z pomieszczenia z palącą się
kuchenką. Na szczęście byłem w pobliżu i udało mi się bezmyślnie wynieść
kuchenkę na balkon i wyrzucić na pole. Na szczęście paliła się tylko nafta z
łatwopalnym wybuchowym benzolem pod zimnym jeszcze zbiornikiem i wybuch nie
nastąpił. Paląca się kuchenka spadła na porośniętą trawą ziemię z małą ilością
zeszłorocznych suchych igieł sosnowych. Nafta z kuchenki częściowo spaliła się
i częściowo wsiąkła w piasek podłoża. W rezultacie po wypaleniu się nafty ogień
zgasł, a sosnowych igieł było za mało, żeby ogień rozprzestrzenił się.
Dom
był uratowany a letnikom zabroniono używania w domu takich kuchenek, i
jednocześnie do przygotowania posiłków w domu zaproponowano wykorzystanie
bezpieczniejszych w tych warunkach grzejników - prymusów, z podaniem palącej
się nafty do palnika pod ciśnieniem. Do prymusów mogła być używana też niebezpieczniejszą
od nafty benzyna i benzol. Część letników póki nie miała prymusów, korzystała z
kierogazów na wyniesionych na podwórze stolikach.
Wśród
opowiadań o różnych zachowaniach przybyszów ze wschodu, było opowiadanie o
zachowaniu jednego ze skierowanych do pracy w wileńskiej administracji zachowanie
w sklepiku:
Pokoik
przegradzała lada z wystawionymi słojami zawierającymi różne towary, między
innymi różne powidła, przyprawy i pieprz. Jeden z nowych mieszkańców Wilna stanął koło
marmolady i palcem zaczął nabierać i oblizywać. Sąsiedzi zauważyli to i
przesunęli dalej, tak, że stanął koło pieprzu. Delikwent nie zorientował się i
na wilgotny palec nabrał pieprzu i oblizał. Sprzedawczyni zauważyła i
powiedziała kilkakrotnie:
Łasuńczyk,
łasuńczyk.
Ten,
mając już pieprz w ustach wściekł się i odpowiedział:
Molczy,
kak plunu, to cełaja twoja krama sgorit! (Milcz, bo jak plunę, to cały twój
kramik spali się!).
Wiosną
1940 roku w celu zatrudnienia uciekinierów z centralnej Polski władze wileńskie
rozpoczęły pracochłonne budowy (prace ziemne) ulic w Kolonii Magistrackiej i
innych w okolicach Wilna oraz tamy (pod budowę elektrowni wodnej na Wilji o
planowanej mocy około 10.000KW – równej mocy przedwojennej elektrowni na
Belmoncie nad Wilią). Elektrownię planowano w rejonie powyżej wsi Werki, w
miejscu zwężenia starego koryta rzeki i poniżej
większego spadku poziomu dna rzeki. Wyżej, w rejonie wioski Wiry Wilia miała
większy spadek i bardziej kamieniste dno. Wokół tych kamieni utworzyły się
zawirowania wody, i od nich sąsiednia wioska otrzymała nazwę Wiry.
Do
dnia dzisiejszego pozostały tam ślady budowy wału ziemnego po prawej stronie
Wilii. Na lewym, wysokim brzegu Wilii zostało zbudowanych kilka budynków dla
administracji elektrowni i na mieszkania dla przyszłych pracowników elektrowni.
W tym miejscu jest zwężenie starego i głębokiego koryta rzeki, pozwalające na
budowę krótkiego i wysokiego wału ziemnego - tamy. Duży spadek terenu pozwala
na krótki i stosunkowo mały zbiornik wodny powyżej elektrowni, a tym samym
zalanie tylko niewielkiej powierzchni nieużytków. W rezultacie były niższe
koszty budowy całej elektrowni (mniej ziemi do wykupu).
W
czasie wojny te domy zostały wykorzystane na sanatorium dla podleczonych
niemieckich żołnierzy, a po wyzwoleniu Wilna stacjonował tam oddział armii
Czerwonej.
Rezultaty
tych prac zostały wykorzystane już po wojnie i na wielu z tych ulic stopniowo
położono nawierzchnie utwardzone (asfalt) a szosa Niemenczyńska została
dwukrotnie rozszerzona prawie do samego Niemenczyna. Na samym zjeździe z
Antowilskiej góry był zakręt z wykopem i stał słup z napisem 14km od Wilna. Ten
wykop według legendy został zbudowany przez jeńców z armii Napoleońskiej. Wykop
był zbudowany w celu ułatwienia zjazdu z góry i wjazdu na Górę Antowil. Później
na szosie została góra częściowo skopana a dalej wykorzystano skopaną ziemię i
został zrobiony nasyp z wyprostowaniem biegu drogi. Po przebudowie droga była
już prosta bez niebezpiecznego zakrętu w połowie góry.
Janina
Strużanowska z koleżanką Heleną Demidowicz (Kulentyną) dla części robotników
(oficerów WP) w wolnej części domu, na piętrze, zorganizowały małą stołówkę, w
której mogli coś zjeść a wybrani (niski i szczupły Lutek, wysoki i pełny
Aleksander Krzyżanowski oraz inni oficerowie) otrzymać dodatkowo jakieś
bardziej szczegółowe informacje. Niektórzy, gdy obcych nie było, otrzymywali po
kilka arkuszy papieru, które uważnie czytali. Te papiery nigdy nie leżały na
widoku, i zawsze były schowane. Wszystkie dochody były wykorzystane na
wykończenie domu i przystosowanie go do zamieszkania też w okresie zimowym
całego domu.
Po
przyjeździe od Babci w końcu maja, na okres szkolnych wakacji często
chodziliśmy z Mamą i innymi znajomymi na plażę do Wołokumpi i Werek. Mama
kupiła dla mnie komplet dziecinnych narzędzi stolarskich. W robocze dni
chodziłem po Kolonii Magistrackiej i okolicach. W czasie jednego z takich
spacerów te narzędzia położyłem przy płocie działki Pana Lewackiego i
odszedłem. Ktoś zabrał i nie mogłem znaleźć. Wieczorem tym miejscu Mama
powiesiła ogłoszenie z prośbą zwrotu zabawek za nagrodą. Zabawki przyniósł
jakiś student i potwierdził miejsce, gdzie znalazł.
W
czasie spacerów widziałem, jak grupa ludzi łopatami skopuje ziemię ze zbyt wysokich
miejsc na drogę, obniżając do niezbędnego poziomu, ładowała ziemię do taczek a
inni, zmieniając się po kolei wozili ją taczkami po ułożonych deskach i
wysypywali na miejscu, kędy miała iść ulica, lecz było zbyt nisko. W połowie
drogi stał kontroler i zapisywał, kto przewoził pełną taczkę. W ten sposób
rozszerzono ponad dwukrotnie nasyp szosy, przecinającej niską łąkę i
zmniejszono wzniesienia na drodze przed Pośpieszką, do której dochodziła ulica
Antokol,
Wczesną
wiosną 1940 roku Janina Strużanowska zaczęła gdzieś znikać na cały dzień i
wracała późnym wieczorem: Nie było to zbyt wyraźne, gdyż Jej miejscem pracy
było całe Wilno i okolice, a dzień pracy miała nienormowany.
Jeździła
do Kowna dostarczając, przygotowane w dziale legalizacji dowództwa Wileńskiego
okręgu AK, Nansenowskie dokumenty bezpaństwowców przedwojennym obywatelom
polskim umożliwiając otrzymanie wiz przejazdowych w Japońskiej, Angielskiej,
Holenderskiej, Szwedzkiej i innych ambasadach zachodnich państw neutralnych i antyhitlerowskiej
koalicji znajdujących się w Kownie, stolicy jeszcze wolnej Litwy. Polskie
dokumenty na przejazd przez neutralne państwa nie były respektowane. Ta
działalność została opisana w książce KIM PAN JEST, PANIE SUGIHARA bez podania
imienia i nazwiska. Imię i zdjęcie z lat 30 zostało podane w filmie „WIZA
ŻYCIA”, nakręconym na podstawie tej książki.
Tu należy
powrócić do historii
regionu I –
XIV wieków
Przed
I wiekiem Srodkową i wschodnią Europę zamieszkiwaly koczownicze plemiona Scytów
i Celtów. Według Atlasu Ilustrowanego Dzieje Polski Prasłowianie (Kultura
Zarubiniecka) na tereny Białorusi, Polski, Litwy, Czech i Jugosławii oraz
Łużyccy Słowianie napłynęli ze wschodu w I – IV wieku. Też w II – VII wieku
pojawili się Bałtowie (Jaćwingowie, Prusowie, Litwini, Żmudzini, Letgalowie,
Kurowie) oraz Ugrofinowie (Węgrzy, Finowie, Estończycy i Maryjcy nad Wołgą). Jedni
przeszli przez zasiedlone tereny, a inni
osiedlili się na zajętych terenach asymilując się lub asymilując ludność na
zajętych terenach. W X i XI wieku były to już sformowane księstwa Od wschodu
księstwa Bałtów graniczyły z Estończykami a od południa z Księstwem Kijowskim.
Na
początku X wieku do Kijowa przybył jeden z wodzów Waregów Ruryk, wzdłuż Niemna,
a później Dniepru i został księciem Kijowskim. Od niego pochodzi Kijowska dynastia
Rurykowiczów. W V i VI wiekach na terenach Polski było już rozwinięte hutnictwo
żelaza z rud darniowych i kowalstwo. Niektórzy historycy uważają, że armia
Atylli miała dużą część broni wykonaną na tych terenach.
Jest
to też związane z rozwojem państwa Hunów, które zajmowało tereny od północnego
Kaukazu (V wiek starej ery) i w końcu do
Renu (do połowy VI wieku nowej ery) do rozbiciu wojsk Hunów pod wodzą Atylli
przez Rzymian. Jest to też okres nazwany okresem wędrówki ludów.
W
Chinach łączą Hunów z plemionami Hanów, które opuściły Chiny w tym czasie. Jest
to też okres pojawienia się plemion Ugro-Fińskich i Bałtów w Europie. Jako
ciekawostki można dodać, że w języku Litewskim są ślady języka turkmeńskiego z
Azji środkowej (rdzeń KAR po Turkmeńsku MIECZ, w języku litewskim KARAS- Wojna,
KARININKAS – oficer, KAREIVIS –żołnierz) Następnie w Libanie jest rzeka LITUA. Jest
to temat dla doktoratów z tematów lingwistyki. W starożytności okrzykami
bojowymi oddziałów wojsk były imiona wodzów, dowódców, miejscowości pochodzenia
i temu podobne. Z czasem okrzyki bojowe stawały się nazwą oddziałów a nawet
powstałych z nich plemion.
W
XI – XII wieku na terenach Mongolii i Kazakstanu powstała Złota Orda pod
dowództwem Dżingischana i jego synów. Początkowo idąc na zachód Tatarzy zajęli
tereny Peczenrgów na wschód i południe od Księstwa Kijowskiego, a później
zaatakowali i rozbili Księstwo Kijowskie, które rozpadło się na szereg księstw,
w tym Nowogrodzkie, Moskiewskie, Tulskie i inne.
Tereny
Litwy, Białorusi i Ukrainy zamieszkałe przez Prasłowian, zostały połączone
przez energicznych książąt litewskich w XIII i XIV wieku. Umożliwiło to wcześniejsze
rozbicie Kijowskiego i Moskiewskiego
księstw przez Tatarów pod dowództwem synów i wnuków Dżingischana, Batuchana,
jego braci i potomków. Słowianie zaatakowani przez Tatarów musieli szukać
wsparcia u sąsiadów przeciw Tatarom grabiącym, mordującym i uprowadzającym w
Jasyr mieszkańców najechanych terenów. Dla tych Słowian było wygodniej i
bezpieczniej sprzymierzyć się z wojowniczymi Litwinami, niż z Tatarami, i łatwiej z nimi walczyć z pomocą
Litwinów. W rezultacie pod zarząd małego księstwa Litewskiego z nad Niemna i
Bałtyku, trafiła większa ilość Słowian, z południa od Litewskich plemion.
Następnie to doprowadziło w połowie XII wieku do zmiany używanego języka na
książęcym dworze z Litewskiego na starosłowiański już w czasach Księcia
Giedymina, który jak jego dziadek – Mendoga później Jego syn, ojciec Giedymina podbijali Słowian we
wszystkich kierunkach, w tym i na Polskę. Do plemion litewskich należeli i
Jaćwingowie napadający na Lubelskie. Litwini zajmowali sąsiednie tereny drogą ataków
wojennych i przez mariaże z córkami książąt słowiańskich i wydając za nich
córki oraz brali jeńców i przesiedlali na swoje tereny. W rezultacie na terenie
Litwy było już wielu prawosławnych chrześcijan.
W
rezultacie twierdzenie Litwinów, że Polacy spolonizowali Litwinów jest błędne i
sprzeczne z historyczną prawdą. Moim zdaniem jest to działanie służb
specjalnych Rosji i Niemiec zgodne ze starorzymską zasadą:
Dziel i rządź.
Już
Książę Giedymin po zajęciu i przeniesieniu stolicy z Krewe do Wilna w 1323 roku,
prosił w liście z 26 maja tego roku w Polsce o przysłanie księży znających język
polski dla obsadzenia w kościołach. To dowodzi, że na tych terenach była znacząco
duża ilość Polaków, uznana za większość na zajętych terenach.
Już
Mendog (Mindaugas) dziadek Gedyminaa nawiązał stosunki z Polską i Papieżem. To
nie było po myśli Krzyżaków, gdyż wykluczało sankcjonowanie wypraw na Litwę i
grabieży pod pretekstem nawracania Pogan. Mendog otrzymał królewską koronę od
Papieża, lecz statek, który ją wiózł został zatopiony przez Krzyżaków, którzy
prawosławnych uznawali za pogan. Była to pierwsza próba oficjalnego
wprowadzenia chrześcijaństwa na Litwę. Dlatego Mendog powrócił do Pogaństwa. Następne
próby były podjęte przez Jego potomków w latach 1341, 1349, 1351, 1358, 1373.
Pierwszym
akcesem Litwy do Europejskiej polityki było wysłanie litewskich wojsk w 1341
roku przez Giedymina wspierających Polskę. Jedna córka, Anna wyszła za Kazimierza, syna Władysława Łokietka, druga
–Danuta Elżbieta wyszła za księcia płockiego.
Obecni
Litwini uważają swego Wielkiego Księcia Jagiełłę za zdrajcę, gdyż zawarł unię z
Polską. Należy przypomnieć wszystkie uwarunkowania i dyplomację tego okresu,
przełomu wieków XIV i XV. Zagrożenie ze strony Tatarów zmalało. Pojawiła się
drugie, poważniejsze zagrożenie: Krzyżacy i Mieczowy z Rygi. Samodzielnie Litwa
nie miała żadnych szans na obronę. Jak i wszędzie w okresie wojen decydujące
słowo ma stosowana wojenna technika i uzbrojenie. W bezpośrednim starciu
Litwini nie mieli żadnych szans na wygranie bitwy przy równych ilościach
żołnierzy. Wiedzieli o tym Mindaugas, Giedymin, Olgierd (ojciec Jagiełły) i sam
Jagiełło. Wszyscy czterej, dlatego unikali stoczenia walnej bitwy. Analizowali
sprawę i były rozmowy i z Polską, i z Wielkim Księstwem Moskiewskim. Tu
wyraźnie widać ideologiczną pracę dzisiejszych służb specjalnych sąsiednich
krajów w celu osamotnienia Litwy i osłabienia Jej. Pojawia się pytanie, kim był
Doniełajtis, wydawca litewskiego czasopisma „Auzsra’ (Świt) w drugiej połowie lat sześćdziesiątych XIX wieku, w
czasie kategorycznego zakazy pisania w narodowych językach w całej Carskiej
Rosji. To są tematy warte kilku doktorskich prac historyków i batalistów.
Jagielle
Polska zaproponowała Personalną Unię, Ożenek z Królową Jadwigą, władzę
Królewską oraz pomoc w rozwoju gospodarczym kraju metodą wysłania rzemieślników
i nauki nowych zawodów.
Moskwa
zaproponowała listownie przyjęcie do Moskwy jako młodszego brata i wynikającej
z tego pomocy i obowiązków. Jak widać z pozostałych sojuszy z Moskwą, do
obecnego czasu już o Litwie nie byłoby mowy, jak i o Kazańskim tatarskim
chanacie i państwach syberyjskich oraz kaukaskich.
Jagiełło
wybrał lepsze warunki zapewniane w personalnej unii z Polską. Tu Litwa
przetrwała jako Państwo i Naród. Król Polski Zygmunt Stary dał werdykt,
zobowiązujący biskupów w całym kraju do wysyłania księży władających językiem
litewskim na Litwę, w celu podtrzymania tam narodowego języka., co w sojuszu z
Moskwą byłoby nierealne. W Prawosławiu do dnia dzisiejszego obowiązuje
jeden język liturgiczny: rosyjski.
Między innymi w Polsce, na Białorusi, Ukrainie i innych krajach.
Po
unii z Polską w poprzedniej stolicy Litwy: Krewe w 1385 roku nastąpiła akcja
masowych chrztów obywateli Litwy. Biskup Poznański Dobrogost wyświęcił Polaka,
franciszkanina, Andrzeja Wasiłę herbu Jastrzębiec na Biskupa Wileńskiego.
Nowo
utworzona Biskupstwo Wileńskie zostało podporządkowane bezpośrednio Papieżowi. Litwę
za kraj katolicki uznał Papież Urban VI w kwietniu 1389 roku. W ten sposób
Krzyżacy utracili podstawowy pretekst do najazdów na Litwę pod pretekstem
nawracania pogan. Więcej na ten temat można przeczytać między innymi w książce
Wilno po polsku pod redakcją Henryka Matula i Wojciecha Piotrowicza wydanej w
Wilnie w 2012 roku.
Vilnius musu. Kaunas Rusu.
(Wilno nasze, Kowno Ruskie)
W kwietniu lub maju 1940 roku do Moskwy
pojechało 3 intelektualistów: niepiśmienna poetka ludowa Marytie Melninkajtie,
pisarz Juliusz Janonis i działacz komunistyczny Ananas Śnieczkus (późniejszy wieloletni, dożywotni pierwszy sekretarz
Komunistycznej Partii Litwy), i poprosili na sesji Najwyższej Rady Związku
Socjalistycznych Republik Rad o przyjęcie Litwy do rodziny Socjalistycznych
Narodów. W tym samym czasie inne grupy
intelektualistów z Łotwy i Estonii (nazwisk nie znam) też pojawiły się w
Moskwie podobne delegacje i na tej samej sesji Najwyższej Rady też poprosiły o
włączenie ich krajów do rodziny krajów Związku Radzieckiego.
Prośby
zostały wspaniałomyślnie uwzględnione i do tych krajów weszły wspomagające ich
oddziały Armii Czerwonej. Później przy pomocy swoich przedstawicieli i
rezydujących już wojsk ZSRR w tych krajach został przeprowadzony plebiscyt z
prawie jednogłośną decyzją włączenia tych krajów do ZSRR jako 3 kolejne
socjalistyczne Republiki Radzieckie: Litwa, Łotwa i Estonia
W
czerwcu 1940 roku na podstawie umowy z Litwą, część Wileńszczyzny z Wilnem
została oddana przez Związek Radziecki Litwie. Reszta została przyłączona do
Białoruskiej republiki wchodzącej w skład Związku Radzieckiego. Po pewnym
czasie Litwini zaczęli mówić: Vilnius
musu. Kaunas Rusu. (Wilno nasze, Kowno Ruskie).
Kowno,
dotychczasowa stolica międzywojennej i jeszcze wolnej Litwy, gdyż wojska
Radzieckie stacjonujące na Wileńszczyźnie pozostały, a ich część stopniowo
przeszła na teren Litwy właściwej, i tam została rozlokowana w różnych
garnizonach pod pretekstem obrony.
Po
przekazaniu Wilna Litwie w koszarach nad Wilią koło Zielonego Mostu pozostały
oddziały Armii Czerwonej. Jednego z żołnierzy stacjonujących tam w tym czasie,
Ormiaina Sarabiana, spotkałem na przełomie lat sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych w Erewaniu. Nie mogłem z nim dużo rozmawiać na temat tego
okresu, gdyż stałe obok było parę osób z mojej pracy, będących razem ze mną w
delegacji w Erewaniu. Oprócz tego nie znałem Jego przekonań, a ryzykować nie
mogłem, więc rozmowa dotyczyła tylko ogólnikowo do stosunków do miejscowej
ludności cywilnej do niego.
W
czasie wojny Niemiecko – Sowieckiej był w radzieckiej partyzantce pod Wilnem w
puszczy Rudnickiej i na stosunki z miejscową ludnością nie narzekał, lecz
wspominał bardzo ciepło.
Latem 1940 roku nie mając nic do roboty koło
północnego końca domu, od strony studni, zacząłem kopać dół. Wykopałem około 1 metra głębokości. Nie
wykopałem głębiej, niż obudowa okien do piwnicy, zabezpieczająca przed ich zasypaniem
piaskiem. Kilku letników poszło na skargę do Mamy, że dom się zawali. Mama
kazała ten dół zasypać i pozwoliła kopać w innym miejscu. Z 15 metrów od domu na
południe w stronę miasta pod osłoną drzew. Narysowała na ziemi szersze
pomieszczenie – schron i przejścia – okop skierowany w prawo od domu, w stronę
3 wysokich, chyba 100 letnich drzew i młodego lasku oraz drugi, krótszy w
stronę domu.
Ten okop przez całą wojnę był obiektem zabaw naszych
i kolegów. Nawet później w czasie wyzwolenia z pod Niemieckiej okupacji był
chwilowo wykorzystany przez oddziały sowieckie jako ukrycie kilku żołnierzy.
Obok tego okopu kilka dni w okresie wyparcia Niemców z Wilna pod osłoną kilku
rozgałęzionych sosen stał samochód pancerny i kuchnia polowa..
Niemcy
uderzą na Sowiety
Na
początku czerwca 1941 roku Janina Strużanowska wieczorem w czasie zachodu
słońca zauważyła z okna kuchni, ze wschodniej strony domu, że całe zachodnie
niebo jest czerwone jakby było zalane krwią. Czerwone krwawe niebo widać było
nawet na wschodniej połowie nieba. z tarasu na wschodniej ścianie domu, Takiego
intensywnego czerwonego koloru nieba i na takiej przestrzeni, aż poza zenit i
nawet częściowo na wschód, nigdy wcześniej ani później nie widziałem. Ktoś
powiedział, że jest to zapowiedź krwawych czasów.
Wieczorem
tego dnia w czasie audycji w języku polskim przed bajką dla dzieci z
londyńskiego radia BBC, rozgłośni Radia Londyn Ciotka Albinowa (przed wojną
spikerka Wileńskiego Radia, często czytająca bajki dla dzieci) powiedziała w
gwarze wileńskiej:
A teraz słuchajcie dzieci:
Lity pójdą do plity,
Złoty pójdą do błoty,
Ruble polecą jak wróble,
A marki pójdą do gospodarki.
Lity,
tak jak i teraz to była waluta litewska. Od razu Janina Strużanowska wszystkim
zebranym koło radia powiedziała:
„To znaczy, że w ciągu kilku dni Niemcy
uderzą na Sowiety”. Wtedy uważało
się, że ZSRR to kolos na glinianych nogach a czołgi bardzo słabe, opancerzone
tylko blachą, wytrzymującą tylko ostrzał karabinowy. Uważało się, że podstawą
wojsk była piechota i kawaleria, tak jak to było w okresie pierwszej wojny
światowej. Od razu po wiadomościach prawie wszyscy zebrani koło radia przeszli
do innego pokoju na długą rozmowę. Moim prywatnym zdaniem moment nadania tego
wiersza był związany z rozszyfrowaniem rozkazów dowództwa Niemieckiego za
pomocą Enigmy, rozszyfrowanej przez Polskich kryptologów. Po rozmowie wielu
rozjechało się a potem niektórzy tylko pojawiali się od czasu do czasu.
Pozostał
jedynie Tadeusz Błyskosz (szeroko znany jako Pan Tadeusz) prawdziwe nazwisko
Lara, porucznik artylerii z uszkodzonym kręgosłupem. Zmarł w 2000 roku w
Częstochowie na cukszycę. Mieszkał tam przy ul Waszyngtona 60.
Niemiecka
okupacja
Po
paru dniach rozpoczęła się Niemiecko-Sowiecka Wojna. Znowu widzieliśmy słupy
dymu nad stacją kolejową w Nowej Wilejce pod Wilnem oraz niemieckie samoloty
bombardujące i krążące nad stacją. Kilka sowieckich myśliwców próbowało
przeszkadzać niemieckim bombowcom. Lecz osłona myśliwców, złożona z meserszmitów
prędko pokonała sowieckie myśliwce. Kilku lotników zestrzelonych samolotów
wyskoczyło ze spadochronami. Były widoczne powoli opadające ich spadochrony.
Ostatnie
sowieckie oddziały z kilku ciężkimi karabinami maszynowymi około południa
zajęły pozycje w lesie przy niemenczyńskiej szosie obok nas. W nocy gdzieś wycofali
się. Następnego dnia około południa od północy, od strony Niemenczyna bez
strzału wjechały niemieckie czołgi. Kilka osób (Litwinów) witało ich z
kwiatami. Jeden z czołgów z zerwaną gąsienicą zatrzymał się na szosie niedaleko
od nas i kilku żołnierzy z jego załogi i samochodu obsługi technicznej
pracowało przy jego naprawie.
Po
zajęciu Wilna przez Niemców kilka sowieckich bombowców bombardowało Wilno. Po
zrzuceniu bomb wracające na północ sowieckie bombowce dogoniły niemieckie
myśliwce i po krótkiej walce wszystkie trzy bombowce zostały podpalone i
strącone. Kilku lotników wyskoczyło ze spadochronami. W ten sposób po jednym
nalocie zakończyły się dzienne naloty sowieckich samolotów na Wilno w 1941 roku.
Jeszcze jakiś czas nocą nadlatywały małe samoloty. Były to dwuosobowe dwupłatowe
Kukuruźniki (Li 2). Charakteryzowały się zwrotnością, małą szybkością i
zdolnością lądowania na małych nie przystosowanych lotniskach a nawet na
drogach lub zaoranych polach.
W
pierwszych dniach Niemieckiej okupacji przyszła do Janiny Strużanowskiej
niewysoka pełna brunetka w średnim wieku. Po rozmowie na osobności Janina
Strużanowska przedstawiła ją, jako Panią Wyrkowską, która będzie mieszkała w
małym parterowym domku z dwoma pomieszczeniami, w którym mieszkaliśmy w czasie
budowy domu. Powiedziała też, że o Nich nie należy nikomu mówić. Jeszcze tego
samego dnia sprowadziła się z córką - niemowlakiem (Martą) i Nianią opiekującą
się dzieckiem.
Kilka
dni po zajęciu Wilna przez Niemców wieczorem Janina Strużanowska oznajmiła nam,
że tu mają zamieszkać dwie dziewczyny z bratem i o nich też nie powinien
wiedzieć nikt obcy. Już zostało zorganizowane osiedlenie żydów w gecie i
ograniczenie ich poruszania si po mieście. Następnego dnia przyszła Helena
Katz. Miała około 17 lat. Na drugi dzień przyszła Hana Katz, która miała około
6 lat. Po kilku dniach miał przyjść ich brat Alfred, lecz w mieście Janina
Strużanowska dowiedziała się od ich matki o jego wyjeździe i dlatego nie przyjdzie.
Jest on wspomniany w Księżce „Kim Pan
jest, Panie Sugihara”. Zostały tam też opisane perypetie z otrzymaniem
przez niego wizy w Japońskim konsulacie. Rodziców sióstr Katz nigdy nie
widziałem, oboje zginęli w lesie Ponarskim
pod Wilnem.
Obok
naszej działki były działki z domami Wilnian pochodzenia Żydowskiego: Zarcyna,
Kahana i Lewackiego oraz z drugiej strony szosy i drogi do Werek nad Wilią,
przy Niemenczyńskiej szosie był sklepik Maguna. Działka Kahana bezpośrednio
graniczyła z naszą od północy. Później domy, za wyjątkiem jednego małego parterowego
koło studni na działkach Zarcyna i Kahana zajęły niemieckie oddziały
gospodarcze.
Po
wyzwoleniu Wilna z pod Niemieckiej okupacji pojawił się tylko Pan Lewicki. Opowiedział,
że cała Jego rodzina i inni sąsiedzi żydowskiego pochodzenia wojny nie
przeżyli. Po paru godzinach spaceru po działce Pan Lewicki wyjechał i więcej go
nie widziałem..
Kilka
dni po przyjeździe Hany Katz, jakaś Litwinka z administracji miasta przyszła
obejrzeć dom i sprawdzić, kto mieszka w domu. Mama, Janina Strużanowska kazała
mnie być w pobliżu i przeprowadzać Hanę w ten sposób, żeby ta Litwinka jej nie
zobaczyła. Cały czas Mama mówiła głośno, gdzie pójdą, a ja prowadziłem Hanę
przed nimi a później znowu byłem koło Mamy i tej Litwinki.
Oprowadzając
Litwinkę, Mana otwierała wszystkie drzwi do wszystkich pomieszczeń, i
pokazywała, że nikogo tam niema. W pewnym momencie musiały minąć się w małym
korytarzyku z dwojgiem drzwi pomiędzy kuchnią a pozostałymi dwoma pokojami w
północnej części domu.. Postawiłem Hanę schowaną za otwartymi drzwiami, a
Litwinka niczego nie podejrzewając przeszła obok i nic nie zauważyła, bo cały
czas wszystkich obecnych w domu widziała. Drzwi, przez które mógł ktoś przejść
dalej na klatkę schodową były zamknięte na klucz, a klucz był włożony do zamkaw
drzwiach od środka. Mama pokazała to Litwince próbując otworzyć drzwi bez
przekręcenia klucza. Później otworzyła i pokazała wyjście na schody. W czasie
wizyty Litwinki nie było słychać otwierania i zamykania drzwi. Litwinka nie
zwróciła uwagi też na fakt, że co chwilę na krótki moment gdzieś znikałem. Dom
został sprawdzony i mogła zameldować obecnym (niemieckim) władzom, że jest
„czysty”.
Po
wysiedleniu Żydów do getta działki i domy Kahana (obok, w tym samym kwartale
ograniczonym ulicami) i trochę dalej lekarza Zarzyna, z drugiej strony drogi do
Werek, już za granicą miasta Wilna na wsi, zajęła niemiecka jednostka
wojskowo-gospodarcza.
Losy Ojca w
czasie wojny i pierwsze powojenne lata
Niedługo
później przyszedł pierwszy list od Ojca z Węgier. Opisał, że został ranny w
Lublinie podczas bombardowania. Spał w jednym pokoju na pierwszym piętrze z
kolegą. Bomba przebiła dach i wszystkie stropy aż do piwnicy, w tym przebiła przez
łóżko śpiącego w tym momencie kolegi Ojca. Wybuch bomby w piwnicy rozwalił dom.
Ojciec po wybuchu spadł do piwnicy, wydostał się na dach i z dachu już pomogli
mu wydostać się ludzie z ekipy ratowniczej. Podmuch wybuchu spowodował obicie
go i w rezultacie miał czarny siniak na całym ciele. Na początku trafił do
szpitala we Lwowie.
Po
wezwaniu przez Sowieckie władze do ujawnienia się oficerów, zdecydował się na
ukrycie się a później na emigrację na Węgry. Już po podleczeniu we Lwowskim
szpitalu, został ewakuowany z rannymi przez Rumunię na Węgry, został tam
wyleczony i był w stanie dalej samodzielnie jechać na zachód.
Innym
razem opisał próbę wyjazdu do Anglii przez Jugosławię. Miał zarezerwowane
miejsce na statku, który jako ostatni odpłynął z Jugosławii, lecz został
storpedowany przez Niemiecką łódź podwodną i wszyscy utonęli. Ojciec po
przyjeździe do portu, widział jak statek odpływa i już był na pełnym morzu.
Spóźnienie na godzinę uratowało mu życie. W czasie niemieckiej okupacji
korespondencja z Ojcem na Węgrzech była dość ożywiona. Przysłał parę zdjęć z
Węgier i zaoszczędzone pieniądze z kieszonkowych. Dla nas zebrało się sporo
węgierskich znaczków pocztowych sporadycznie wymienianych na inne. Ojciec
pozostał na Węgrzech do 1945 roku.
Okupacja
niemiecka i samochody napędzane gazem.
Za
płotem, 20 metrów od naszego domu mieszkali niemieccy wojskowi z jednostki
gospodarczej do końca okupacji. W tej jednostce było też przetrzymywanych
kilkunastu sowieckich jeńców. W związku z częstymi przyjazdami ze wsi furmanek
z kilkoma młodymi mężczyznami od dziadka Stefana z Sudeń, od Babci i innych
znajomych. Bywało, że przyjeżdżało kilka wozów w ciągu jednego dnia. Dla niemieckich
sąsiadów zrobiło się to podejrzane. Niemcy zaczęli obserwować, co jest
przywożone i kto przyjeżdża, czy ktoś zostaje i jak długo pozostają na naszej
działce i w domu oraz czy coś wnoszą lub wynoszą..
Jak
tylko pojawiał się jakiś wóz, od razu pojawia się niemiecki oficer obserwujący
gości i zawsze to był ten sam, który został do tego zobowiązany przez ich
dowódcę. Obserwacja przez Niemca spowodowała ograniczenie ilości wizyt z wozami
i większą ilością ludzi w naszym domu. Podobnych „kontrolerów” odwiedzających
nasz dom było więcej, w tym też narodowości polskiej. Szczególnie częstymi
gośćmi było 3 wysokich szczupłych panów. Jak oni się pojawiali, większość
innych gości wychodziła lub znikała w domu. Po pewnym czasie częstotliwość ich
wizyt zmalała a czas przebywania znacznie skrócił się. Zaczęli też przychodzić
pojedynczo.
Znaliśmy
samochody napędzane deficytowym w tym czasie paliwem płynnym: benzyną, gazoliną
lub „ropą”- paliwem do wysokoprężnych silników Diesla. Na drogach pojawiły się ciężarowe
i osobowe samochody s okrągłymi piecami za kabiną kierowcy – gazgeneratorami,
wytwarzającymi palny gaz wytwarzany z paliwa stałego: kawałków twardego drewna (brzozy,
dębu lub innych) lub węgla, czy też koksu.. Na jednym takim ładunku drewna w kolumnach
można było przejechać w ciągu połowy dnia ponad 100 kilometrów . Po
doładowaniu i ponownym rozpaleniu po 15 minutach można było jechać dalej. Jeżeli
drewno nie było wypalone do końca, po doładowaniu wystarczało rozpalać tylko
parę minut i jechać dalej.
W
ten sposób można było korzystać z łatwo dostępnego w tym czasie paliwa przy
braku benzyny i jeździć bez wojennych ograniczeń. W czasie rozpalania przez
dyszę z kolumny wychodził strumień gazu, gdyż do kolumny było wdmuchiwane
powietrze za pomocą wentylatora. Dla sprawdzenia gotowości do jazdy kierowca
podstawiał do dyszy zapaloną zapalniczkę, i jeżeli gaz się zapalał i palił,
można było jechać dalej. Takie wyczekujące na parkingach kolumny samochodów z
dymiącymi kolumnami można zauważyć na wielu radzieckich filmach z terenów
okupowanych przez Niemców.
Dla
zabezpieczenia mleka dla córki Pani Wyrkowskiej Mama kupiła kozę. Doiła ją i
karmiła Hela, a jak była zajęta innymi pracami, zastępowałem ją przy karmieniu,
wypasaniu kozy i dojeniu.
Po
paru tygodniach wozem z Sudeń pojechaliśmy do Błusiny do Babci i tam
pozostaliśmy do września.
Opowiadania-Anegdoty
Jeden
z częstych gości, w średnim wieku, do 30 lat, szczupły brunet, podobny do Pana
Piaseckiego z filmu w lutym 2008 roku, lubił opowiadać różne kawały. Opowiadał
z największą powagą śmieszne momenty, wszyscy się śmieli, a On z całą powagą i
poważnym wyrazem twarzy dalej opowiadał różne inne śmieszne kawały.
Po
takiej opowieści wyjaśnił mnie, że opowiadający kawał, nawet najśmieszniejszy,
powinien być zawsze poważny, bo od tego zależy powodzenie tego kawału. Nawet
zwykły kawał rozśmiesza, gdy opowiadający jest poważny.
Opowiadał,
że przed Wojną pracował w wileńskim przedstawicielstwie mercedesa. Dlatego, że
w pracy nie można było pić alkoholu, zdecydowali się nalać wódkę do karafki na
wodę. Pewnego dnia z Warszawy przyjechał nie zapowiedziany inspektor
kontrolujący i zechciał napić się, bo był spragniony, więc wziął szklankę i
nalał sobie do szklanki „wody” i jednym tchem wypił. Wszyscy zdębieli ze
strachu, co będzie. A Wizytator spokojnie wypił, i poważnie zapytał się:
-A zagrycha jest?
Po
takich słowach wszyscy w biurze odetchnęli z ulgą. Innym razem opowiada:
Na
kolejowy posterunek policji rosła, pełna kobieta przyprowadza drobnego chudego
żydka i oskarża go o kradzież pieniędzy. Policjant pyta się:
-A gdzie pani miała pieniądze?
Poszkodowana
odpowiada:
-Na piersi.
Policjant
pyta się:
-Czy Pani czuła, że on tam lezie?
Kobieta
odpowiada:
-Tak, ale myślałam, że lezie tam z
dobrymi zamiarami.
Wyjazdy poza miasto
Mama,
Janina Strużanowska została też lekarzem rejonowym. W domu pojawiła się klacz
„łalka” i bryczka. Powoził i opiekował się koniem Pan Tadeusz Lara. Wyjeżdżali
codziennie w różnych kierunkach w tym i do miasta. Był to okres, kiedy litewscy
szowiniści zaczęli pokazywać, co potrafią.
Przychodziła
do nas młoda kobieta, Pani Jadzia Maksymowicz. W końcu lata przyszła zdenerwowana
i zapłakana. Opowiedziała, że Litwini po polsku zapytali się na ulicy u Jej
brata, która godzina. Nie zastanawiając się, spojrzał na zegarek i też po
polsku odpowiedział. Ci wybrali z kieszeni rewolwery i zastrzelili wyzywając po
litewsku.
Pewnego
dnia już późną jesienią Mama i Pan Tadeusz wrócili zdenerwowani z Niemenczyna.
W tym czasie w Niemenczynie lekarzem rejonowym była Pani Doktor Gawałkiewiczowa.
Kilka dni wcześniej patrol litewskich żołnierzy z dywizji generała Plechawicziusa
zastrzelił w lesie otaczającym Niemenczyn, Jej męża, bo na ich pytanie też
odpowiedział po polsku. W 1946 roku Pani doktor Gawałkiewiczowa wyjechała z
synami do Polski i zamieszkała w Olsztynie.
Przechowywanie
Żydów przez Polaków we własnym domu czy posiadłości nie było sprawą
odosobnioną. Do majątku Rymszewo, będącego własnością porucznika AK Alberta
Rymszy przyszła rodzina pochodzenia żydowskiego z Krakowa Sobolmanów (z żoną i
córką Haliną ur około 1932r). Mieszkali tam do końca niemieckiej okupacji. Po
wyzwoleniu z pod niemieckiej okupacji wyjechali do Polski. Później Państwo
Rymszowie zmienili miejsce zamieszkania bez pozostawienia nowego adresu, i o
Sobolmanach nic nie słyszeli. Oficjalne poszukiwania Sobolmanów w Polsce po
1958 roku nie dały rezultatu. Obecnie w Krakowie też nikt Sobolmanów nie zna. Na
temat przechowywania Żydów na Wileńszczyźnie można napisać kilka książek.
Wszędzie
o ukrywających się Żydach wiedzieli domownicy i najbliżsi zaufani sąsiedzi,
którzy o każdym zagrożeniu przez obcych niejednokrotnie ostrzegali
zainteresowanych z narażeniem życia własnego i swojej rodziny. W ten sposób
zostało ocalonych wiele osób narodowości żydowskiej. Nie wszystkim
przechowującym żydów udało się przeżyć. Wielu zostało wydanych i zapłacili
najwyższą cenę, życie całej rodziny.
Pani
Wyrkowska, Niania i Hela poruszały się po ogrodzonej działce bez ograniczeń,
lecz nigdzie nie wychodziły poza granicę działki za wyjątkiem Niani, która
chodziła po zakupy. Natomiast Hana mogła być w ciągu dnia tylko w domu a wyjść
na pole lub taras mogła tylko późnym wieczorem, jak ściemniało.
Nowa szkoła
W
ostatnich dniach sierpnia 1941 roku Mama znowu przyjechała do Babci, i
powiedziała, że będziemy dalej uczuć się w Wilnie. W tym czasie przyszedł do
Babci nauczyciel z Bitin z wiadomością, że został zwolniony z pracy, gdyż nie
umie mówić po litewsku. Zabraliśmy wszystkie książki i zeszyty. Po przyjeździe do
Wilna następnego dnia Mama zaprowadziła nas do Pani Ireny Bedekanis. Ona
mieszkała u swojej Matki około 0,5
km od nas dalej od Wilna, już na administracyjnym terenie
graniczącej z miastem wsi należącej do gminy Niemenczyn. Mieliśmy przychodzić
rano. Potrzebne książki i zeszyty mieliśmy przynosić ze sobą schowane pod
ubraniem w ten sposób, żeby nikt nie zauważył, co niesiemy. Jednocześnie Mama
powiedziała nam, że o tym, że się uczymy i gdzie, w żadnym wypadku nikomu mówić
nie wolno.
Mieliśmy
przychodzić pojedynczo lub parami za każdym razem zmieniając drogę. Zebrało się
około 10 uczniów. Wszyscy mieszkali w pobliżu. Zeszyty i książki musiały leżeć
złożone obok każdego, przygotowane do prędkiego zebrania, schowania pod
ubraniem i zabrania ze sobą. Na wszelki wypadek Pani Irena miała parę gier dla
uzasadnienia zbiórki dzieci na wypadek przyjścia niespodziewanych nieproszonych
gości. Było parę razy, że trzeba było z nich skorzystać. Było też parę prób
chowania książek i zeszytów i rozpoczęcia fikcyjnej zabawy.
Na
przerwach bawiliśmy się na podwórku. Przed wyjściem wszystkie książki i zeszyty
musiały być złożone i przygotowane do schowania. Najczęściej w piłkę, palanty i
inne gry ruchowe. Były też lekcje fizycznego wychowania, jazdy na nartach.
Niedaleko od domu Pani Ireny jest koryto starego dopływu Wilji –wąwóz. Do
kilometra w prawo, w stronę Niemenczyna z początkiem koło samej szosy. Tam
chodziliśmy na narty. Po osi wąwozu był długi zjazd zakończony błotem z
zaroślami, ograniczającymi tor. Zrobiliśmy dwa tory zjazdowe. Na jednym z nich
zrobiliśmy ze śniegu próg do skakania.
W
porównaniu ze szkołą w Bitniach nauka była trudniejsza, ale i znacznie
ciekawsza. Prawdopodobnie ze względu na zaciekawienie większości uczniów przez
ich rodziców i koledzy byli bardziej zaciekawieni nauką. Wynieśli to z
rodzinnych domów. Było krucho z jedzeniem. Byliśmy zadowoleni, jeżeli był chleb
ze smalcem. Babcia Waleria Kunigielowa i Dziadek Stefan Balcewicz bardzo nam
pomagali z prowiantem. Z Błusiny i Sudeń przyjeżdżały po jednym, lub po dwa
wozy parokonne nie rzadziej, niż co dwa tygodnie. Zwróciło to uwagę Niemców z
działki Kahana i przy każdym pojawieniu się furmanek, natychmiast na ulicę wychodził
oficer niemiecki, i zawsze ten sam.
W
końcu zimy Mama gdzieś kupiła ze 3 tony drobnych zmarzniętych ziemniaków. Mama
też kupiła dużą ręczną maszynkę do mielenia mięsa. Razem z Haną i Heleną czyściliśmy,
mieliliśmy ziemniaki, przemywaliśmy i po odstaniu wody, oczyszczaliśmy
kilkakrotnie myjąc krochmal, czyli mąkę ziemniaczaną, która była sprzedawana
wśród znajomych.
Lato
było suche i w końcu lata zabrakło wody w studni. Trzeba było pogłębić. Dlatego
Mama kupiła kilka kesonów trochę mniejszych od posiadanych w studni, żeby można
było je spuścić wewnątrz do studni. Po pogłębieniu studni, wody było znowu pod
dostatkiem. Było jej około 2 merów a latem przy intensywnym wybieraniu do
podlewania ogrodu, zawsze pozostawało ponad 0,5 metra. Studnia na działce Kahana
była głębsza od naszej około 6 metrów i wody tam nigdy nie brakowało.
Zima
1943/44 była mroźna i śnieżna. Zamarzło już w paźdźiernikuu, a pierwsza odwilż
była w maju. W czasie mrozów piec w pokoju i płyta w kuchni nie potrafiły
ogrzać mieszkania na tyle, żeby można było chodzić bez płaszcza. Wszystko
zamarzało. Żeby było cieplej, spaliśmy na piętrowym łóżku w pomieszczeniu
przeznaczonym na ubikację. Hanka spała na dole a ja na górze. Ogrzewanie było
za pomocą elektrycznego grzejnika - słoneczka.
Tajny koncert
i skutki
Wiosną
1943 roku został przez Panią Irenę z naszą grupą przygotowany dwu godzinny
koncert z wierszami, tańcami i śpiewem. Został on poświęcony rocznicy
konstytucji 3 Maja. W związku z widocznym końcem wojny i przegraną Niemiec Pani
Irena zdecydowała się na koncert na otwartym terenie baz ubezpieczenia. Koncert
odbył się obok działki Pani Ireny, już w lesie. Koncert zrobił duże wrażenie na
zebranych widzach, prawie wyłącznie rodzicach i bliskich krewnych uczni. Było
widoczne ich zadowolenie, że słyszą ze sceny język ojczysty, za którego
używanie w tym czasie w mieście można było zapłacić życiem. Ten widok
zapamiętałem na całe życie. W pobliżu byli letnicy z dziećmi. Niania z wózkami
też podeszły oglądnąć koncert. Dlatego informacja o koncercie doszła do władz,
ale na nasze szczęście spóźniona, po zakończeniu koncertu.
Podobne
wrażenie odniosłem wiele lat później na pierwszym koncercie zespołu Pieśni i
Tańca Wilia w Pałacu Kultury Związków Zawodowych w Mińsku. Wilia dała tam dwa
koncerty dwa dni pod rząd w piątek i sobotę. Sala mieszcząca ponad 1000 osób
była pełna a widzowie nawet stali, gdyż chętnych było znacznie więcej, niż
miejsc.
Niestety
oprócz zaproszonych członków rodzin uczniów trafili tam letnicy z okolicy,
mieszkający w pobliżu niemieckiej jednostki wojskowej. Na nasze szczęście,
wiadomości rozeszły się dostatecznie wolno, a położenie na terenie innej
jednostki administracyjnej utrudniło działania administracji i do odpowiednich okupacyjnych
władz wiadomości doszły dopiero po paru dniach.
Rezultatem
było zawiadomienie litewskiej Saugumy (służby
bezpieczeństwa) i prób znalezienia tajnej szkoły. Był to jedyny wypadek donosu.
Kilka dni później kilku cywilnych funkcjonariuszy próbowało nas znaleźć. Na
nasze szczęście poszli zapytać się o Panią Irenę do rodziców jednego z naszych
uczniów. Pytana, skierowała dalej, żeby mieć trochę czasu na zawiadomienie. Po
zawiadomieniu wystarczyło nam jednej minuty na spokojne spakowanie wszystkich
rzeczy i wyjście przez inne drzwi z drugiej strony domu do lasu.
Odeszliśmy
ze sto metrów, zatrzymaliśmy się w krzakach i kolejno obserwowaliśmy dom Pani
Ireny z krzaków, znajdujących się za działką Matki Pani Ireny. Rewizja trwała
około 2 godzin, lecz na szczęście bez rezultatu. Po rewizji Pani Irena przyszła
do nas i zawiadomiła, że nie znaleźli niczego. Pochwaliła nas, że wszystko
zabraliśmy i niczego nie zapomnieliśmy.
Od
tego czasu nauki nie przerwaliśmy, ale co dwa, trzy dni zmienialiśmy miejsce
zajęć kolejno u prawie każdego z naszych kolegów lub koleżanek a także innych zaufanych
sąsiadów. Od tego czasu bardziej pilnowaliśmy, czy nas ktoś w drodze nie
obserwuje. Jeżeli komuś wydało się, że jest obserwowany, natychmiast
zmienialiśmy miejsce zajęć. T weszło u mnie w nawyk, który pozostał do dnia
dzisiejszego.
Ten
wypadek po raz kolejny udowodnił nam o ważności nauki w ojczystym języku i
wadze przywiązywanej do zakazu nauki w języku ojczystym przez okupanta.
Też
wiosną 1943 roku w czasie przygotowywania miny do jakiejś dywersji saper
popełnił błąd i mina wybuchła w jego rękach. Zginął na miejscu w wąwozie
niedaleko swojego i Pani Ireny domu. Był to Ojciec jednego z naszych kolegów -
Seweryna.
Najdziwniejsze,
że Niemcy, mieszkający do 400 metrów od miejsca wybuchu nie rozpoczęli alarmu,
chociaż wybuch był dość głośny i silny.
Często
odwiedzali nas w domu koledzy i koleżanki ze szkoły – tajnego kompletu
początkowego nauczania Pani Ireny Bedekanis. Między innymi byli wśród nich
synowie dowódcy oddziału Szczerbca (Kmicica –Antoniego Burzyńskiego znanego tam
pod nazwiskiem Perzanowski), mieszkali u sąsiadów Wilczewskich, na działce za
naszą w przeciwnej strony niż szosa do Niemenczyna. Oprócz nich były dzieci
oficerów sztabu Łupaszki (Sędzielorza) oraz innych sąsiadów, członków AK. Po
podwórzu Pani Ireny często spacerowała ładna kilkuletnia blondyneczka. To była
córka Łupaszki. Między innymi była sanitariuszka Inka z oddziału Łupaszki z
siostrą uczyły sią u Pani Ireny, zamordowana przez UB w Gdańsku. Mieszkało tam
też kilku starszych kilkunastoletnich chłopców i dziewcząt, nie uczęszczających
do naszego kompletu.
Pan
Kmicic - Antoni Burzyński miał dwóch synów. Starszemu – Andrzejowi podobała się
moja siostra, Hanka. Dlatego też często zachodzili do nas z kolegami i
koleżankami. Jego Ojca rzadko widywałem, gdyż rzadko bywał w domu. Przeważnie
był z oddziałem w terenie. O śmierci Pana Antoniego dowiedzieliśmy się już
następnego dnia. Okoliczności śmierci są opisane w książce Pana Wesołowskiego „Z Wileńskich lasów do armii Berlinga”.
Pod hasłem „Kanalizacja”
Wczesnym
latem 1943 roku na naszej działce rozpoczęły się prace ziemne w postaci kopania
kanału od domu przez ogród w kierunku północno-zachodnim, z drugiej strony domu
niż była ulica Piotra Skargi. Został wykopany kanał na położenie rur
kanalizacyjnych. Ze względu na piesek, kanał już od głębokości 0,5 metra musiał być
zabezpieczony od osunięcia się ścian deskami. Zostały zastosowane deski o
grubości 2,5 cm .
Po pogłębieniu kanału na szerokość deski, układano na samym dole kolejną deskę
i kolejno układano nową rozpórkę. Na końcu kanału została wykopana studnia
około 8 metrów
głębokości na szambo, z obudową kesonową, i po położeniu rur na dniie w kanale,
ich zakończenie zostało podłączone do tej studni. Ściany tunelu zostały
zrobione z grubych, 2,5 cm
desek. Od razu po położeniu rur, w rowie zostały założone ramy rozpierające z
rozpórkami na dole i górze oraz pokryciem a na górnych rozpórkach położone takie
same grube deski i z góry została zasypana ziemią około metra grubości.
Parę
metrów na północ od tak powstałego tunelu został wykopany dół na schron wielkości
3 x 4 metry
i głębokości 3,5 do 5 metrów ,i obudowany
takimi samymi grubymi deskami. Powstały w ten sposób pokoik został połączony
krótkim korytarzykiem 1,5 metra wysokości z
korytarzem od domu. On był wybudowany około 15 metrów od domu i
przysypany ziemia też grubości około 1 metra .
Dla
umożliwienia awaryjnego wyjścia zrobiono niski, do 80 cm korytarzyk od studni –
szamba na południe i tam postawiono ubikację z pojemnikiem na odchody. W ten
sposób w naszym domu w ciągu paru dni została założona kanalizacja i szambo.
Pod jej przykrywką i pretekstem został zbudowany schron z wejściem w domu i
wyjściem przez zewnętrzną ubikację na podwórzu za kilku sosnami około 20 metrów od domu. Schron
był zabezpieczony od najechania przez jakiś ciężki pojazd lekkim składzikiem –
stajnią. Tunel od domu do schronu był szerokości też około 1 metra i wysokości 1,5 metra . Warstwa ziemi
nad nim była też rzędu metra. Schron nie został nigdy znaleziony w czasie
żadnej rewizji, a było ich co najmniej 10. Tunel zdał egzamin wytrzymałości w
czasie odbilania Wilna z pod niemieckiej okupacji. Przez zasypany ziemią tunel
kilkakrotnie przejeżdżał ciężki opancerzony transporter, i nawet na chwilę
zatrzymał się nie niszcząc tunelu.
Jednocześnie
na strychu zostały zbudowane salki z zamkniętym pomieszczeniem na drukarnię. Wejście
do niego było stale zamknięte. Zamknięcie było za pomocą ukrytej zasuwki
otwieranej i zamykanej sznurkiem przykrytym trocinami na podłodze pod
składanymi drzwiczkami. Oprócz zamkniętego pomieszczenia salki posiadały dwa
pokoiki z otwartym przejściem pomiędzy nimi od strony dachu i ulicy Piotra
Skargi. Wejście do pokoików było w ich ścianie biegnącej wzdłuż środka strychu,
po drugiej stronie, niż wejście do pomieszczenia drukarni. O tym pomieszczeniu
nikt nie wiedział za wyjątkiem osób, które pracowały w drukarni, nawet Hanka
długo, bo nawet kilka lat po wojnie o tym pomieszczeniu nie wiedziała , chociaż
twierdzi, że wiedziała już przed rozpoczęciem prac. Dlatego, że nigdy w samej
drukarni nie pracowała, uważam, że to jest taka sama prawda, jak udział Hanki w
zespołach dramatycznych artystycznych i kierowaniu po śmierci Mamy, o których
informowała w artykułach pisanych przez Jej znajomych, a później wycofywała
się..
Wczesną
jesienią kanalizacja była już całkowicie zakończona i uruchomiona. Pan Tadeusz
pokazał mnie, w jaki sposób należy otwierać i zamykać wejście z piwniczki do
schronu. W pomieszczeniu schronu zostało postawionych kilka stołków, dwie
prycze i stolik. Do schrony zostało doprowadzone światło. Jednocześnie
powiedział, że po wejściu kogoś ukrywającego się wejście należy natychmiast
zamaskować i pokazał, w jaki sposób. Jednocześnie pokazał, jak przy wejściu do
schronu należy natychmiast zamknąć przejście do korytarza. O schronie wiedzieli
tylko wybrani mieszkańcy domu i pracownicy drukarni. Nie wiedziały o nim też
Pani Wyrkowska i Niania. Natomiast często tam przesiadywała i bawiła się
lalkami Hana Kac.
O
dostarczeniu drukarni z Warszawy do Wilna latem w 43 roku pod osłoną dokumentów
niemieckiej organizacji Todta wykonanych w biurze Legalizacji AK jest opisane e
Książce Romana Warakomskiego pod tytułem „Dramaty Wileńskie”.
Opowiadania
z życia partyzantów
Było
kilka ciekawych incydentów, które słyszałem z opowiadań. W jakiejś miejscowości
przygotowywano akcję. Niedaleko była jednostka niemiecka. Przy drodze pomiędzy
tą miejscowością a niemieckim garnizonem w kilku miejscach ustawiono karabiny
maszynowe do krzyżowego ostrzału drogi. Gdy zauważono niemiecką kolumnę, na
drogę wyszedł oficer w polskim mundurze i podnosząc rękę zatrzymał kolumnę.
Podszedł do osobowego samochodu z oficerami, potwierdził pytaniem, że to
dowództwo kolumny i polecił zawrócić.
Gdy
na słowo Niemcy odmówili, polski oficer powiedział, że nie chce rozlewu krwi,
bo oni wszyscy zginą, jeżeli się nie wycofają, i pokazał w jedną stronę. Tam
stał okopany ciężki karabin maszynowy. Następnie pokazał w drugą stronę, tam
stał drugi. W ten sposób pokazał, że Niemcy są w kotle, pod krzyżowym ogniem
kilku karabinów maszynowych. Niemcy się zawahali. Gdy pokazał w drugą stronę na
pobliskie zarośla, tam wstało kilku żołnierzy z automatami. To ostatecznie
poskutkowało i cała kolumna zawróciła. Małymi siłami cel został osiągnięty bez
rozlewu krwi. Niemcy idący z pomocą nie pomogli garnizonowi zaatakowanemu przez
partyzantów, a nawet nie dojechali do miejsca bitwy i wrócili do swego miejsca
zakwaterowania. Nie wiedzieli, że siły partyzantów były znacznie mniejsze, niż
były niezbędne do ich zatrzymania. Ten incydent został opisany w trochę inny
sposób w książce Wesołowskiego „Z Wileńskich lasów do Berlinga”.
Początki
szpitala
W
marcu leczył się w naszym domu ranny w brzuch partyzant o pseudonimie Czołg. Po
zakończeniu podstawowego leczenia wyjechał. Gdy byli ranni, często przychodziła
pomagać siostra medycyny, wysoka blondynka ze swoją młodszą siostrą Frydą.
Wciąż przybywało materiałów opatrunkowych i lekarstw, przywożonych małymi
partiami. Od tego czasu stale były dostarczane materiały opatrunkowe i lekarstwa
w ramach przygotowania do akcji Ostra Brama i leczenie rannych przy wyzwalaniu
Wilna.
Różne
wiadomości
W czasie
jednej z audycji BBS z Londynu opowiadali, że na wiadomość o wypowiedzeniu
posłuszeństwa Niemcom przez DEGOLA w
Afryce i przejściu Jego z pozostałością armii Francuskiej na stronę Aliantów ze
swoimi oddziałami. Mieszkańcy Paryża wzięli dwie żerdzie i niosąc na czele
pochodu krzyczeli VIV, VIV. Nie wszyscy Niemcy w Paryżu znali Francuski, więc
nie reagując patrzyli zdziwieni. Dla Francuzów sprawa była prosta: DE to po
francusku DWA, a żerdź to po francusku GOL. Razem to brzmiało: VIV DEGOL (niech
żyje Degol).
Po
latach analogicznie postąpili Gruzini po wyrzuceniu przez Chriuszczowa Stalina
z Mauzoleum na Czerwonym Placu w Moskwie. Po długiej centralnej ulicy Rusttawelli
w Tbilisi, stolicy Gruzji, puścili wieprzka z napisem na bokach w gruzińskim
alfabecie „szczow” . Wieprzek biegał po ruchliwej centralnej ulicy Rustawelli i
chriukał „Chriu”, „Chriu”. Gruzini łączyli napis z chriukaniem wieprzka i
uznali, że po ulicy w południe biega Nikita Chriuszczow w postaci czworonoga.
Trwało to dobrych parę godzin, dopóki milicjanci nie dostali rozkazu złapania i
zneutralizowania wybryku. Sprawców nie znaleziono.
Rzezie polskich wsi i dworów i odwet z
uprzedzeniem
Po
paru rzeziach polskich wsi i majątków przez żołnierzy z litewskiej dywizji
Generała Plechawicziusa, wspomagającej Niemców na Wileńszczyźnie jeden z
dowódców największego oddziału partyzanckiego, Łupaszka sprawdził, z jakich wsi
byli żołnierze biorący udział w masakrach, wysłał meldunek do dowództwa i jeszcze
bez zgody generała Wilka ruszył na tereny dawnej międzywojennej Litwy. Okrążył
po kolei parę litewskich wsi, W każdej zebrał mieszkańców, kilku wybrał na
świadków, odłączył od grupy. Potwierdziło się się, że z tych wsi kilkunastu
młodych Litwinów poszło do oddziałów litewskiego, kolaborującego z Niemcami
generała Plechavicziusa. Oficer opowiedział o mordach popełnionych przez
Litwinów na Polakach, kazał pozostałych rozstrzelać a wieś spalił. W jednej z
tych wsi zginęła też Łączniczka z jednego z polskich oddziałów, narzeczona
jednego z partyzantów. Wybranych posłał do Plechawicziusa z uprzedzeniem, że za
każdą polską wieś czy dwór spali litewską. Ten epizod też opisał Pan Wesołowski w swojej książce „Z wileńskich lasów do Berlinga”.
Generał
Wilk od razu po otrzymaniu meldunku o zamiarze, natychmiast wysłał kuriera do
Łupaszki z rozkazem zabraniającym represji. Kurier w jednej ze wsi powstrzymał już
przygotowany rozstrzał i palenie. Relację o kurierze i jego meldunek słyszałem
od razu po jego powrocie.
Ale
od tego czasu Litwini zaprzestali palenia i mordowania mieszkańców polskich wsi
i dworów. W ten sposób Polscy partyzanci zakończyli rzezie Polaków przez
Litwinów na całej Wileńszczyźnie.
Drukarnia
Wypadkowo
dowiedziałem się o już pracującej drukarni w czasie składania kolejnego numeru
gazetki AK Niepodległość. Gazetkę
redagował Pan doktor Jerzy Dobrzański, delegat rządu londyńskiego na okręg
Wileńsko-Nowogródzki. Składanie numeru odbywało się poprzez ręczne składanie
oddzielnych ołowianych czcionek w uchwycie szerokości kolumny, około 5 centymetrów przez
Pana Rafała. Po wypełnieniu uchwytu około 10 do 20 wierszy blok czcionek
przekładało się do uchwytu całej strony.
Po
złożeniu całej strony następowało „szczotkowanie”, to jest całą stronę czcionek
pokrywało się za pomocą wałka cienką warstwą farby, nakładało się arkusz
papieru i dobijało się papier do czcionek zwykłą szczotką do czyszczenia
ubrania, żeby farba z czcionek przeszła na papier. W ten sposób otrzymywało się
pierwsze kopie do sprawdzenia poprawności złożenia strony. Na kopii zaznaczało
się pomyłki. W razie pomyłki trzeba było wymieniać, usuwać lub dodawać czcionki
w bloku całej strony, a to nie było łatwe i wymagało sporo uważnej pracy i czasu,
bo z błędami nie należało oddać gazetki..
Numer
składał Pan Rafał. Od razu zrozumiałem, że to nie przelewki i nasz los zależy
od utrzymanie tego w ścisłej tajemnicy. Wtedy też trochę później Mama
potwierdziła, że o niej nikomu nie wolno mówić. W odpowiedzi powiedziałem, że
to jest normalne. Od tego czasu też zacząłem pomagać przy ochronie i druku.
Wiedziałem już, że to jest tajna gazetka Niepodległość, Później, po latach
dowiedziałem się z książki Pana Wesołowskiego, że ją redagował delegat
Londyńskiego Rządu na Wileńsko-Nowogródzki okręg AK, Pan Doktor Jerzy
Dobrzański.
Od
tego czasu po rozmowie z Mamą i Panem Tadeuszem stale pomagałem przy drukowaniu
gazetek podając papier do uchwytu, odkładając zadrukowane arkusze lub na zmianę
odbijając kolejne arkusze przy korbie i też bywałem na warcie kręcąc się koło
domu w pogotowiu przy ochronie drukarni. Niedawno, z książki Pana Romualda
Warakomskiego „Dramaty Wileńskie” dowiedziałem się, że drukarnia została
przywiezione z Warszawy pod osłoną dokumentów organizacji TODTA wykonanych w
biurze legalizacji.
Już grudzień 43 roku
W pierwszych
dniach grudnia 1943 roku dowiedzieliśmy się o śmierci z rąk sowieckiej
partyzantki Kmicica, Ojca naszych kolegów Perzanowskich - Burzyńskich. Wszyscy
znali tylko ich przybrane nazwisko Perzanowscy. W 1943 roku o śmierci Kmicica
oprócz dowództwa i najbliższej rodziny wiedzieliśmy tylko my. Później
dowiedziałem się o systematycznym występowaniu sowieckich oddziałów partyzanckich,
czasem nawet z Niemcami przeciw partyzanckim oddziałom AK.
Zima
przeszła prędko. Kilkakrotnie zastępując Pana Rafała lub Pana Tadeusza pomagałem
przy druku. W czasie druku w całym domu słychać było rytmiczne uderzenia
uchwytu papieru w blok czcionek, Dlatego trzeba było pilnować się i przy
podejściu w pobliże domu obcych (nawet swoich, lecz niewtajemniczonych)
przerywać drukowanie. Kilkakrotnie w czasie druku uprzedzałem, że ktoś
nieznajomy podchodzi do domu. Trzeba było to robić prędko i bardzo dyskretnie,
żeby nie zdradzić nawet niepokoju czy wahania. W tym momencie drukarnia
zatrzymywała się i robiło się cicho. Obcy mogli wejść i załatwiać swoje sprawy.
Po ich wyjściu drukarnia natychmiast wznawiała pracę.
Dostawa do
kolporterów
Po
wydrukowaniu każdego numeru roznosiliśmy z Mamą i Hanką gazetki do kolporterów
za każdym razem inny numer i pod inny adres. Pamiętam tylko kilka adresów. W
czasie niemieckiej okupacji nigdy nie było kilku dostaw nawet kilku numerów
gazetki pod jeden adres.
Kilkakrotnie
Pan Tadeusz jedną paczkę gazetek chował pod gankiem jednego z sąsiednich domów
na działce Pana Lewickiego. Z tamtego miejsca miał zabierać łącznik, którego
raz z daleka widziałem. Był to krępy średniego wzrostu 18 letni chłopak. Wojnę
zakończył w armii Berlinga. Po okresie służby w Polsce powrócił z synem do Wilna
i zamieszkał niedaleko od nas obok poczty.
Po
latach już w siedemdziesiątych latach pracowałem z nim w jednym zakładzie. Po
pewnym czasie ten łącznik pytał się mnie, czy to u nas była drukarnia.
Naturalnie zaprzeczyłem. Powiedziałem, że jeżeli byłaby, to bym wiedział, a
niczego takiego nie wiem. Później modernizował u nas centralne ogrzewanie,
zauważył parę części drukarni i zorientował się o prawdzie, zrozumiał i więcej
nie pytał. Ten człowiek po wojnie mieszkał w pobliżu, około 150 metrów od nas. Zmarł
przed 2001 rokiem. Jego syn, też Jerzy, służył w wojsku w końcu lat 1970-tych w
wojskach pancerno-desantowych w Afganistanie.
W jednej z akcji desantowych z całym batalionem został zrzucony na tereny
zajęte przez Afgańczyków. Z całego zrzuconego batalionu powrócił tylko on
jeden. Po zwolnieniu opowiadał o tym desancie. Nie wyjaśnił tylko, w jaki
sposób ocalał.
Dalsza nauka i praca
Więcej
nie powtarzały się poszukiwania naszej szkoły przez Saugumę, więc po wakacjach powróciliśmy
na zajęcia do domu Pani Ireny. Tylko stale kolejno na zmianę ktoś z nas
obserwował przez okno wejście na podwórze. Po ulicy stale, kolejno na zmianę
ktoś z rodziny któregoś z uczniów lub zaufanych sąsiadów spacerował obserwując
ruch. W razie zagrożenia mieli dać ostrzegawczy sygnał, a wtedy po
przygotowanej i zawczasu udeptanej po każdym opadzie śniegu ścieżce mieliśmy
uciekać do lasu. To był ostatni rok szkolny 43/44 u Pani Ireny.
Już
latem, jeden z młodych ludzi odwiedzający nas, szczupły i wysoki brunet z
wąsikiem przyszedł do nas sam. W domu byliśmy tylko z Kulentyną i Hanką. Więcej
nikogo w domu nie było. Podlewaliśmy ogród wodą z kesonu koło studni. Obok była
bardzo łagodna nasza suczka rasy Aierdal Terier o imieniu Odi. Nigdy na nikogo
nie napadła i prawie nie szczekała. Tym razem rzuciła się na gościa,
przycisnęła pysk do gardła i zaczęła kłapać zębami, warczeć i szczekać.
Podbiegliśmy i odciągnęliśmy od niego Odi. Po paru dniach Mama dowiedziała się,
że on został agentem Gestapo.
Latem
komunikacja z miastem była oprócz rzadkich przepełnionych kursów drogiego
podmiejskiego autobusu była za pomocą dość regularnych rejsów dwóch rzecznych
statków. W czasie jednego z takich rejsów jechał z miasta nasz kolega, Gierek
(o ile dobrze pamiętam, jego nazwisko Skowroński) mieszkał w ostatnim domu kolonii
z lewej strony szosy patrząc w stronę miasta. Był to ostatni dom przed
kościołem Ojców Redemptorystów. Miał ze sobą kosz przykryty gazetą. W pewnym
momencie od podmuchu wiatru podniósł róg gazety i odkrył wsypane do kosza naboje.
Na jego szczęście obok były sąsiadki z Wołokumpi i jedna z nich zakryła swoim
płaszczem kosz. Prawdopodobnie obok był ktoś z wywiadu NKWD lub radzieckiej
partyzantki.
To
była gruba i głupia wpadka Gierka. Nie pozostało to bez późniejszych konsekwencji.
Później po wpadce na statku jego ojciec miał ostrą rozmowę ze swoim szefem z
AK. Już latem w 1944 roku po wyzwoleniu Wilna z pod Niemieckiej okupacji Gierek
został zatrzymany przez NKWD i wydał swego ojca i parę innych osób z
sąsiedztwa, o których coś wiedział.
Pierwsze naloty powracającej Armii
Czerwonej
Już
wczesną wiosną 1944 roku rozpoczęły się nocne naloty na Wilno sowieckiego
lotnictwa bombowego. Przed bombardowaniem pierwsze samoloty oświetlały cele flarami
na spadochronach. Flary opadały wolno i długo świeciły. Między innymi były
zbombardowane koszary koło placu Napoleona, zajmowane przez Litwinów z dywizji
Plechawicziusa i wiele innych obiektów wojskowych. Zginęło tam sporo litewskich
żołnierzy.
Teraz
niemieckie samoloty znacznie częściej przegrywały pojedynki z myśliwską osłoną
sowieckich bombowców. Od maja naloty już bywały i dzienne. Materiał ze
spadochronów mieszkańcy używali na sukienki i bluzki dla dziewczynek i młodych
kobiet. Kilka takich białych sukienek miała i Hanka oraz inne sąsiadki. Wiele
kobiet nosiło białe bluzki i czerwone spódniczki demonstrując polskość.
Nocą
już było słychać z północnego wschodu dalekie głuche armatnie wystrzały i
wybuchy pocisków. Armia Czerwona odbiła Mińsk i inne miasta na terenie dawnej
Polski. Białoruskim Frontem dowodził Generał Timoszenko. Z czasem kanonada
stawała się coraz głośniejsza i bliższa z odgłosami o wyższych tonach. W końcu
maja kanonada już była słyszalna i w dzień. Po paru dniach słychać było i serie
z działek szybkostrzelnych i karabinów maszynowych.
W rezultacie
nasi sąsiedzi Niemcy zaczęli szykować się do ewakuacji. Wszystko ładowali na
ciężarówki. Największy ruch był na działce lekarza Zarcyna. Więcej było
miejscowych niż Niemców. Poszliśmy tam z Mamą, Janiną Strużanowską. Miałem
wtedy już 12 lat. Było tam sporo sąsiadów, którzy zbierali wszystko, co się
dało i można było wykorzystać. Jeden z Niemców pilnie obserwował, co się
dzieje. Mama szczególną uwagę zwracała na środki opatrunkowe, lekarstwa i
papiery.
Jak
zauważyłem kupę jakichś dokumentów, wziąłem parę i pokazałem Mamie. Po
przeczytaniu nagłówków kilku kartek, powiedziała, żebym zapytał po niemiecku,
czy można to wziąć. W jaki sposób powiedzieć po niemiecku, mama nauczyła mnie.
Niemiec
po przejrzeniu natychmiast zdenerwował się, zebrał wszystkie papiery na kupę i
podpalił. Starannie palił niszcząc pozostałości węgla pozostawiał tylko popiół.
W ten sposób został zajęty innymi sprawami i nie mógł przyglądać się, co robią
ludzie, więc byli bezpieczniejsi. Radzieccy jeńcy, którzy byli tam wcześniej,
gdzieś znikli. Mama nie znalazła ani lekarstw, ani materiałów opatrunkowych.
Wszyscy
starali się zabrać, co mogli, w pierwszej kolejności to, co im było
najpotrzebniejsze. Pod wieczór Niemcy wyjechali a ludzie też się rozeszli, bo
nic nie zostało do wzięcia.
W
ciągu paru dni doszły do nas informacje o rozbrojeniu 27 Wołyńskiej dywizji AK
przez wojska radzieckie. Jednocześnie rozpoczęły się rozmowy o akcji Ostra
Brama. Zostały przywiezione łóżka i pościel. Na szpital zostały przygotowane cztery
pokoje na pierwszym piętrze. Wciąż było zbyt mało materiałów opatrunkowych i
lekarstw.
Wyzwolenie
Wilna
z pod
niemieckiej okupacji
Artyleryjska
kanonada była coraz bliższa i odgłosy wystrzałów i wybuchów były coraz bliższe,
wyraźniejsze i zawierały coraz wyższe tony. Od Babci przyjechała Ciocia Jadzia
z synem – niemowlakiem Wackiem i Wujaszkiem Witalisem. Już wyraźnie było
słychać bliskie serie ciężkich karabinów maszynowych. Rano zjawił się niemiecki
żołnierz polecający ucieczkę w stronę Wilii, gdyż niedługo przyjdą wojska
sowieckie. Obchodził po kolei wszystkie domy z tym samym poleceniem. Doszedł do
przedostatniego domu przy szosie Niemenczyńskiej w Kolonii Magistrackiej. Wtedy
pojawił się pierwszy zwiadowczy pluton piechoty sowieckiej. Niemiec schował się
pod balkon przedostatniego domu i z pod niego bronił się strzelając. Tam też został
zabity. Później ludzie pochowali go obok miejsca, gdzie zginął, na linii
dzisiejszego chodnika. Przez wiele lat stał tam brzozowy krzyż.
W
czasie wycofywania się z Wilna Niemcy zabrali wszystkie autobusy komunikacji
miejskiej i podmiejskiej. Oba statki pływające po Wilii popłynęły w dół rzeki w
stronę Kowna.
Z
będących u nas ludzi, a było ich ponad dwudziestu, nad Wilię poszła tylko Pani
Wyrkowska z córką Martą i Nianią. Podstawowe zapasy żywności zostały schowane w
piwnicy i w schronie. Trwałe cenne rzeczy zostały zakopane w piwnicy z
zachodniej strony, gdyż tylko tam nie było betonowej podłogi. Nie ukryto tylko
produktów na kilka dni. W południe zjawili się pierwsi żołnierze zwiadu piechoty.
Zapytali czy są Niemcy, po zaprzeczeniu przez kogoś, poszli dalej. Rano
wujaszek Witalis z rodziną schował się do schronie.
Za
żołnierzami zwiadu zjawili się inni, ale już na samochodach osobowych,
motocyklach i samochodach pancernych, opancerzonych transporterach i
ciężarówkach. Teraz już oficer (wysoki szczupły brunet) z kilku żołnierzami
zażądał oprowadzenia po domu. Mama z Kulentyną oprowadziły dwie grupy.
Obchodząc dom jeden żołnierz z automatem, gotowym do strzału został na klatce
schodowej, a kilku dookoła domu z automatami gotowymi do strzału. Po obejrzeniu
domu, oficer podziękował i przeprosił za kłopoty. Pamiętając jego wygląd i
akcent po latach zrozumiałem, że to był Gruzin lub Ormianin.
Ten
oddział stacjonował na naszej działce około tygodnia, przez cały czas
zdobywania Wilna. Dowódca, ten sam wysoki szczupły brunet i Polityczny
kilkakrotnie w ciągu dnia zachodzili i pytali się, czy wszystko w porządku. Żołnierze
mieli zakaz wchodzenia do naszego domu. Niektórzy przychodzili z prośbą zgotowania
lub podgrzania jedzenia.
Pod
wieczór jeden pancerny samochód manewrując stanął nad tunelem do schronu. Deski
zaczęły trzeszczeć a piasek zaczął sypać się do środka. To przestraszyło
Wujaszka siedzącego w schronie. Schwycił Wacka (jeszcze niemowlaka) i zaczął
uciekać tunelem do domu, przez najniebezpieczniejsze miejsce, pod samochód. W
tym czasie będąc na dworze, podszedłem do kierowcy mówiąc po polsku i gestami
kazałem przeprowadzić samochód dalej. Kierowca posłuchał, zjechał z tunelu i
postawił samochód parę metrów dalej. Po zatrzymaniu, zapytał, czy dobrze. Gdy
potwierdziłem, zadowolony wyłączył silnik i wysiadł.
Wróciłem
do domu i w tunelu spotkałem Wujaszka z Wackiem na ręku. Powiedziałem, że
wszystko w porządku i powinien wrócić. Ze strachu pokazał na ściany tunelu i nic
nie słuchając kazał zwolnić drogę i wyszedł do domu. Nie mógł zrozumieć, że
szedł z deszczu pod rynnę. Nad schronem stał składzik z krową a nad tunelem nie
było żadnych zabezpieczeń. W ten sposób tunel zdał egzamin wytrzymałości na
nacisk dużego kilkutonowego samochodu pancernego, prawie średniego czołgu.
Na
hektarowej działce w czasie zdobywania Wilna było do 100 osób, cywilów i
żołnierzy. Stało do 6 samochodów pancernych i ciężarówek. Jeden z samochodów
pancernych stał obok mojego okopu, dwa koło domu a pozostałe stały w młodniaku
koło trzech dużych drzew. Wszystkie samochody i miejsca spania żołnierzy były
zamaskowane i ukryte od samolotów.
Koło
składu było parę krzaków pomidorów i klatka z kurą i kurczakami. Na jednym z
kołków jakiś żołnierz powiesił opróżnioną błyszczącą w słońcu blaszaną puszkę
od amerykańskich konserw „Swinnaja tuszonka” (kilogramowa konserwowana tłusta duszona
szynka wieprzowa bez kości). Na drugi dzień pojawiły się Meserszmity
(niemieckie samoloty myśliwskie). Nadlatywały od strony szosy i domu.
Hanka
wyszła z domu w jasnej sukience. Była w pobliżu kury z kurczakami obok krzaków
pomidorów. W tym momencie po raz drugi nadleciał Meserszmit i po wynurzeniu się
z za dachu zaczął strzelać. Hanka uciekała w stronę młodniaka i upadła. W tym
ataku Niemiec trafił w błyszczące pudełko na słupku podtrzymującym pomidory a
drugi pocisk uderzył koło Kury i wybite ziarenko piasku zabiło matkę kurczaków.
W ten sposób pomimo obecności około 100 osób na działce została zabita tylko
jedna kura pozostawiając sieroty. Następnego dnia Porubanek (Wileńskie lotnisko)
został zajęty przez wojska radzieckie i więcej niemieckich wojskowych samolotów
nie widzieliśmy.
W
czasie walk o Wilno elektrownia na Piuromoncie nad Wilią została wysadzona i
zniszczona. Wiele kilometrów sieci elektrycznych zniszczono oraz wycięto wiele
słupów. Zamiast stacjonarnej elektrowni został uruchomiony pociąg energetyczny
na stacji kolejowej. Zasilał on najważniejsze obiekty i centrum miasta. Dało to
też możliwość stopniowej odbudowy zniszczonej elektrowni i sieci energetycznej
i natychmiastowego podłączania odbudowanych odcinków sieci energetycznej szpitali,
urzędów i mieszkalnych domów w centrum miasta oraz też stopniowo na
przedmieściach.
Po
paru dniach w końcowym okresie walk o Wilno późnym wieczorem, gdy byliśmy w
piwnicy posłyszeliśmy dziwne głosy z zewnątrz, tak, jakby dzzz dzzz dzzz. Po
chwili był też silny ciepły podmuch. Stojąca naprzeciw drzwi już w piwnicy
naftowa lampa zgasła. Druga lampa stała w piwnicy i też zgasła. Wybiegliśmy na
podwórze zobaczyć, co się dzieje. Koło drzwi stał żołnierz. Uśmiechnął się i
powiedział:
Eto tolko Katiusza strelajet! (to tylko
Katiusza strzela!). Było to słynne samochodowe mobilne początkowo 8-o strzałowe
szynowe startowe urządzenie startu rakiet bliskiego zasięgu. Po uzupełnieniu do
32 startowych już rurowych łożysk rakiet, wyrzutnię nazwano „Waniusza”
Chwilę
później powtórnie usłyszałem ten sam dźwięk i smugi ognia poleciały w stronę
Wilna. Widziałem, jak leciały snopy ognia w stronę centrum Wilna. Znowu uderzył
w nas gorący podmuch gazów odrzutowych z odległości około 150-200 metrów od
Katiuszy po przeciwnej stronie od kierunku ostrzału.
Następnego
dnia rano poszedłem na miejsce strzałów. Była to niewielka wypalona polana.
Byli tam jeszcze wojskowi. Opowiedzieli, że Katiusza była załadowana
kilkadziesiąt metrów dalej koło drogi, podjechała na stanowisko ogniowe, a po
serii strzałów wróciła i ponownie po załadowaniu koło ciężarówek ze stanowiska
ogniowego oddała drugą serię. Ja tą drugą serię widziałem od domu. Po paru
dniach dowiedzieliśmy się, że Katiusza ostrzelała dworzec kolejowy i dawne
Getto obok ulicy Niemieckiej, gdzie jeszcze byli Niemcy.
Następnego
dnia koło nas wojsk już nie było. Po paru dniach dowiedzieliśmy się o
aresztowaniu Generała Wilka i próbie rozbrojenia Wileńsko - Nowogródzkiego zgrupowania
AK w Puszczy Rudnickiej. Jednocześnie doszły informacje o walkach oddziałów AK w Kolonii Kolejowej a później w
całym mieście. Pomimo tej współpracy i wspólnych patroli w mieście, część
oddziałów AK została rozbrojona i internowana. Część partyzantów została wcielona
do Armii Berlinga, a inni, o których nie wiedzieli sąsiedzi i Radziecki wywiad,
przez dowódców AK została skierowana do domów.
Wyjazd do
Babci
W
domach, gdzie poprzednio mieszkali Niemcy na działkach Zarzyna i Kahana, teraz
czasowo zamieszkali wojskowi Rosjanie, też z jednostki wojskowo - gospodarczej.
Zjawił się dziadek Stefan i zabrał mnie do Babci do Błusiny. Dziadek zatrzymał
na szosie ciężarówkę, mnie wsadził do szoferki obok kierowcy a sam stanął obok
na stopniu. Tak dojechaliśmy do Niemenczyna. Most był zerwany. Przęsło od
strony miasteczka (prawy brzeg Wilji) opierało się o filar. Druga strona
przęsła złamana przez wybuch leżała w wodzie, oparta o dno. Obok była zbudowana
przeprawa po niskim drewnianym tymczasowym moście na palach wbitych w dno rzeki.
Resztę drogi przeszliśmy pieszo. Zaraz za Niemenczynem koło drogi leżały
wybrane i rozbrojone talerzowe przeciwczołgowe miny złożone na parę kup obok
drogi. W niektórych minach ze środka, w miejscu przeznaczonym na zapalnik,
wystawał kawałek pręta. Do wieczora już byliśmy w Błusinie.
Parę
dni po wyzwoleniu Wilna z pod okupacji Niemieckiej w czerwcu 1944 roku Pani
Wyrkowska przeniosła się do miasta i podjęła pracę jako adwokat pod nazwiskiem
Widoczańska, i z pierwszymi transportami wyjechała do Polski a potem dalej do
Izraela. Według informacji mojej siostry Hanki, Marta, córka Pani Widoczańskiej
była w Wilnie po 1999 roku u mojej siostry Hanny Strużanowskiej- Balsienie- Pujdokienie.
Nic nie wiem o wpisaniu Mamy na listę Polaków ratujących Żydów w czasie
Niemieckiej okupacji.
Szpital w
naszym domu.
Zaczęli
przyjeżdżać ranni z operacji Ostra Brama w Kolonii Kolejowej i z innych miejsc
walk. Rozpoczęła się ciężka praca personelu medycznego. Ruchem w domu
zainteresowali się sąsiedzi z jednostki wojskowej, rozlokowanej w dawnej
siedzibie niemieckiej jednostki gospodarczej w domach Kahana i Zarcyna. Inna
jednostka wojsk radzieckich rozlokowała się w domach przyszłej elektrowni w
Werkach. Janina Strużanowski kazała przenieść młodszych rannych żołnierzy na
strych i na drugą stronę domu, a w podstawowych salach położyła obandażowane
dzieci, kobiety i inne obandażowane starsze osoby, Wtedy zaprosiła kilku oficerów
z sąsiedztwa i pokazała im nasz szpital.
Akcja
zakończyła się sukcesem. Oficerowie uwierzyli, że to są cywile a nawet dali
pomoc w lekach, materiałach opatrunkowych i żywności. Wszyscy „ranni” i
przeniesieni powrócili na swoje miejsca. Sąsiedzi dali spokój i więcej nie
interesowali się. Po wizycie zaproszonych gości przyszła dość systematyczna
pomoc w postaci materiałów opatrunkowych, leków i żywności. Lecz taka sytuacja
długo trwać nie mogła. Doszła informacja o aresztowaniu dr Suszyńskiej. Po
kilku wygranych tygodniach nieoficjalny szpital musiał zostać zlikwidowany.
Nowych pacjentów przyjmować nie było można. Groziło to dekonspiracją ze
wszystkimi konsekwencjami. W Wilnie ponownie zostały wprowadzone kartki
żywnościowe wydawane w miejscu pracy lub nauki.
Od
razu po początkowym ustabilizowaniu się sytuacji w Wilnie Helena i Hana Katz
wyjechały przez Iran do Izraela lub Stanów Zjednoczonych. Wyjechały prawie od
razu po wyzwoleniu Wilna jeszcze w czasie wojny. Załatwienie dokumentów trwało
tylko parę dni, zebrały osobiste rzeczy i bardzo zadowolone wyjechały. Więcej o
nich nie słyszałem.
Mama
rozpoczęła pracę jako lekarz rejonowy, w przychodni chorób kobiecych n Antokolu
pod numerem 50, w Domu Dziecka przy ulicy Grybu (Grzybowej) w pobliżu ulicy
Tramwajowej oraz w przedszkolu na Zarzeczu 24. Mama często wyjeżdżała w teren.
Woził Ją Pan Tadeusz bryczką z zaprzęgniętą klaczą Lalką. Po wyjeździe
jednostki wojsk sowieckich z działek Kahana i Zarcyna w okolicy rozpoczęły się
coraz częste napady i grabieże.
Żeby
obronić się i wezwać pomoc mieszkańcy rozpoczęli alarmować bijąc w zawieszone
blachy, szyny metalowe, rondle i wiadra. W rezultacie prawie co wieczór cała
kolonia zaczynała huczeć i dzwonić. Czasem sam huk blach i szyn wystarczał do
przepędzenia bandytów.
Po
rozpoczęciu się roku szkolnego Hanka poszła do szkoły nr 5 koło Ostrej Bramy,
obok Fiharmonii. Żeby ulżyć w podróżach do szkoły, Mama umieściła ją w domu
Dziecka przy ul Grzybowej, gdzie mieszkała do końca roku szkolnego.
Wiatrak -
piorunochron
Parę
tygodni później Pan Tadeusz zamontował na dachu wiatrak z samochodowym 12-to voltowym
dynamem. Dla zahamowania wiatraka przy zbyt silnym wietrze na drugim końcu osi śmigła
był zamontowany samochodowy bębnowy hamulec zaciskany za pomocą sznura
spuszczonego na strych Została wykorzystana cała sieć elektryczna do
oświetlenia domu. W celu zabezpieczenia ciągłości oświetlenia zostały
zastosowane akumulatory, postawione na piętrze. Maszt wiatraka został też wykorzystany
jako piorunochron i wystawał około metra ponad kominy. Dla oświetlenia były
stosowane 12 woltowe żarówki samochodowe wmontowane za pomocą lutowania i
krótkich miedzianych przewodów do gwintów normalnych 220 woltowych wkręcanych
żarówek oświetleniowych. Część oprawek zostało wymienionych na samochodowe.
Nad
dynamem została zamontowana iglica piorunochronu około metra wyżej nad dynamem.
Maszt został połączony z iglicą i został uziemiony grubym ponad 3mm miedzianym
jednożyłowym przewodem podłączonym do zakopanych koło domu żelaznych blach.. Po
wycięciu trzech starych drzew dom przestał być chroniony od piorunów. W czasie
burz nie jeden raz w ten nowo zbudowany piorunochron uderzał piorun. Uderzenie
piorunu w piorunochron wyglądało zupełnie inaczej, niż normalne uderzenia
gdzieś dalej. Bywał to jasny błysk i jednocześnie silny suchy krótki trzask bez
odgłosów dudniącego echa. Tym się różni bliski piorun od dalekiego.
Później
w związku z zawodowymi obowiązkami musiałem przeczytać o ochronie obiektów za
pomocą piorunochronów. Okazuje się, że piorunochron zabezpiecza od uderzenia
piorunu pod kątem 45 stopni, a dwa ochraniają z efektem sumarycznym. Zaostrzona
iglica na wierzchołku piorunochronu ułatwia wyładowanie elektryczne do
lawinowego wyładowania z iskrą piorunu włącznie i gwarantuje zwiększenie
zabezpieczenia obiektu, a szczególnie łatwopalnego drewnianego budynku.
Po
paru tygodniach pobytu u Babci wróciłem do Wilna. Lecz nie na długo. Znowu
pojechaliśmy do Babci , tym razem konnym wozem. Pojechaliśmy z Mamą, Hanką i
Panem Tadeuszem. Ze względu na brak nowego mostu w Niemenczynie i częste
kontrole na moście w Niemenczynie, pojechaliśmy inną, dalszą okrężną drogą. .Nocowaliśmy
po drodze w majątku Ustronie. Po powrocie wojsk radzieckich był zakaz
poruszania się nocą poza domem lub obiektami gospodarskimi też na wsi. W
Ustroniu przyjęli nas bardzo życzliwie. Dorośli rozmawiali w domu, a my z Hanką
i dwoma dziewczynkami w naszym wieku z Ustronia poszliśmy bawić się do stodoły
skakać na siano. Skakaliśmy po kolei z rusztowania nad środkiem stodoły na
siano złożone w jednym z bocznych odsieków z wysokości chyba 3 do 4 metrów i znowu
wracaliśmy na górę. Skakaliśmy do kolacji. Przenocowaliśmy tam i na drugi dzień
dojechaliśmy przez wieś Waskańce do Błusiny. Z mieszkańcami Ustronia następnego
spotkania nie pamiętam.
Druk ostatnich
numerów Niepodległości
dodruk
utraconego numeru i kolportaż
Po
unormowaniu się warunków w Wilnie w końcu czerwca Pan Tadeusz złożył pierwszy
po wyzwoleniu z pod niemieckiej okupacji numer „Niepodległości”. Druk początkowo odbywał się przy świetle
„kopciłek” – samodzielnych lampek naftowych z uchwytem knota zamiast wybitej
spłonki w łuskach karabinowych lub pistoletowych nabojów. Punktem odbioru była
stołówka koło kościoła Piotra i Pawła. Mama zaprowadziła tam nas z Hanką z
ładunkiem gazetek. W czasie czekania na rozładowanie jedliśmy obiad. Podczas
jedzenia Mama wyszła do drugiego pokoju i po wyładowaniu literatury wróciła do
nas. Zabrała Hankę i po chwili wróciły. W tym czasie już kończyłem jeść. Wtedy
zabrała mnie i też tam wyładowaliśmy mój ładunek. Nie wiem, czy ktoś zwrócił
uwagę na nasze wychodzenie do drugiego pokoju i chudnięcie, czy z innego powodu
kontakt został spalony.
Już
jesienią w czasie chłodów Pan Tadeusz złożył kolejny, ostatni numer gazetki
„Niepodległość”. Ten numer też sami wydrukowaliśmy razem z Panem Tadeuszem, ale
już przy elektrycznym świetle z wiatraka. Mieliśmy też dostarczyć do tej samej stołówki
wbrew wszelkim zasadom. Tym razem Mama kazała nam zaczekać na Nią spacerując w
pobliżu bez podchodzenia do stołówki. Po pewnym czasie podeszła do nas jakaś
kobieta i powiedziała, że tam jest kocioł i mamy natychmiast iść do domu. Mama
wróciła późno i opowiedziała, że cały swój ładunek wyrzuciła w ubikacji,
odpruła podszewkę płaszcza i powiedziała, że przyszła do krawcowej uszyć bluzkę
z tego materiału, co miała (to jest z podszewki). W tym też czasie
dowiedzieliśmy się o aresztowaniu Pana dr Jerzego Dobrzańskiego.
Dodrukowaliśmy
wyrzucone egzemplarze i zanieśliśmy we dwoje z Mamą pod inny adres, do
prywatnego mieszkania przy ulicy Holendernia, do pani Doktor Sztachelskiej,
żony późniejszego ministra zdrowia PRL. .Po wojnie Państwo Sztachelscy
zamieszkali w Warszawie, na Mokotowie.
Hanka w domu dziecka
Od
września 1944 roku, jeszcze w czasie wojny, Hanka poszła uczyć się do polskiej
żeńskiej szkoły nr 5 przy ul Ostrobramskiej obok Filharmonii do 4 klasy i zamieszkała
w Domu Dziecka nr 12 przy ulicy Grybu (Grzybowej) koło przedłużenia ulicy
Tramwajowej, w którym Mama pracowała jeszcze w 1940 roku. Ulica nazywała się
tramwajową, gdyż do tego miejsca przed I Wojną Światową dojeżdżały konne tramwaje.
Tam też teraz dojeżdżały autobusy komunikacji miejskiej. Do domu przychodziła
często, prawie w każdą niedzielę. Tam mieszkając Hance było wygodniej uczyć się
(światło elektryczne i ciepło) oraz bliżej do szkoły ze znacznie częstszą
komunikacją autobusową. Wtedy miejskie autobusy często dochodziły tylko do
ulicy Tramwajowej, a dalej, co godzinę lub rzadziej tylko autobusy komunikacji
podmiejskiej. W tym czasie do tego samego Domu Dziecka przyjechała z Kowna
Halina Gumienna, córka żołnierza z korpusu Andersa. Początkowo do Mamy doszła
informacja, że Ojciec Haliny służy w Anglii w lotnictwie. Ale to był inny Sumienny,
który rzeczywiście tam służył. Halina też poszła do tej samej 5 szkoły do 2
klasy (Obecnie mieszka w Warszawie przy ul Próżnej 4).
Napady
W dzień
w domu nikogo z dorosłych nie było, więc musiałem pilnować domu. Napady na
mieszkania i grabieże w mieście i Kolonii były coraz częstsze i coraz brutalniejsze.
W momencie napadu ludzie zaczęli podnosić alarm bijąc w powieszone blachy, duże
metalowe garnki lub szyny zawieszone na drzewach. U nas była ręczna kręcona
syrena oraz niemiecka rakietnica kupiona od jednego z frontowych żołnierzy.
Prawie
każdego wieczoru Kolonia zaczynała huczeć. Jak był w domu ktoś starszy,
zaczynaliśmy kręcić syrenę a rakietnica była załadowana małą świetlną rakietą,
na wierzch nasypaliśmy drobne gwoździe i papierem dobiliśmy, żeby gwoździe nie
wysypały się. W ten sposób byliśmy przygotowani na bandycki napad i obronę. Na
nasze szczęście rakietnicy nie trzeba było użyć.
W Turniszkach
powyżej wsi Werki była najbliższa radziecka jednostka wojskowa. Nad wysokim
brzegiem Wilii stało kilka murowanych domów zbudowanych jeszcze w 1939 roku dla
przyszłych pracowników planowanej i budowanej wodnej elektrowni. Poprzednio w
czasie niemieckiej okupacji był tam szpital-sanatorium dla lekko rannych i
podleczonych żołnierzy.
Po
wyjeździe jednostki wojskowej z działek Kahana i Zarzyna kolonia stała się
bezbronna. Mama z kilku sąsiadami poszła do dowództwa jednostki wojskowej w
Turniszkach (w domach wybudowanych dla pracowników przyszłej hydroelektrowni) i
poprosiła o pomoc przeciwko napadom. W rezultacie postawili kilkuosobowy posterunek
w jednym z pustych domów. Częstotliwość napadów zmniejszyła się, ale napady nie
ustały. W czasie następnej rozmowy dowódca jednostki z Turniszek poradził, żeby
zróżnicować dzwonienie napadniętego i ich najbliższych sąsiadów od pozostałych.
Zadecydowali, że napadnięci dzwonią cały czas, a pozostali z przerwami.
Kilka
dni później, gdy byłem sam w domu, znowu był napad i cała kolonia huczała.
Wziąłem syrenę i nabitą rakietnicę z uzupełnieniem rakiety gwoździami na
strych. Wyglądałem przez szparę pod podniesioną dachówką na plac w stronę szosy,
bo w tej stronie był napad. Bałem się podnosić alarmu, żeby nie spalili domu. W
tym czasie wracała piechotą Mama z Panem
Tadeuszem. Widziałem jak podbiegł do nich jakiś człowiek i po krótkiej chwili
Mama krzyknęła:
Jurek, Syrena!
Wtedy
opuściłem dachówkę i rozkręciłem syrenę a ona głośno zawyła. Kręciłem z całych
sił z przerwami, tak jak było uzgodnione. Dlatego, że byłem na strychu, głos
syreny był słyszalny daleko, w Turniszkach. Syreną posłyszeli wartownicy w Turniszkach.
Przybiegł kilkuosobowy zaalarmowany patrol z Turniszek (z odległości dwóch
kilometrów) i złapali swoich, w tym między innymi wyznaczonych do ochrony nas.
Po tym incydencie napady się skończyły.
Ostatni druk
Ostatnią
pracą drukarni było wydrukowanie ostatniego rozkazu rozwiązującego AK okręgu
Wileńsko-Nowogródzkiego po ucieczce Generała Wilka, z transportu i powrocie do
Wilna. W tym rozkazie było podziękowanie dla wszystkich żołnierzy Generała
Wilka, Aleksandra Krzyżanowskiego. Było też oświadczenie, że wszyscy wykonali
swój obowiązek. Jednocześnie Generał Wilk podkreślił, że na terenach
Wileńszczyzny i Nowogródzkiego walka została zakończona i wszyscy żołnierze
zostają zwolnieni z przysięgi. Ten rozkaz na jednej stronicy też został złożony
przez Pana Tadeusza. Rozkaz wydrukowaliśmy tak, jak i przedtem, też we dwóch,
zmieniając się przy korbie. Wydrukowany rozkaz zanieśliśmy do mieszkania przy
ul. Sióstr Miłosierdzia. Od ulicy trzeba było wejść na dość wysokie zbocze
wąwozu, którym szła ulica.. Koło małego domu bawiły się dwie dziewczynki
młodsze od nas. Jedną z nich była późniejsza Pani Profesor Olga Krzyżanowska. Swój
ładunek pierwsza oddała Mama, potem zawołała Hankę, a ostatni ja oddałem swój
ładunek. Był to ostatni druk okręgu Wileńsko-Nowogródzkiego AK. Inne drukarnie AK
zostały wykryte i zlikwidowane przez Litwinów, Niemców lub NKWD wcześniej.
Zimą
mechanizm drukarni został rozmontowany i schowany na strychu nad obniżonym
sufitem. Po latach, w 1991 roku dowiedziałem się od Pana Tadeusza, że to było
mieszkanie Pana Generała Wilka, Aleksandra Krzyżanowskiego a jedną z dwóch
wtedy małych dziewczynek była późniejsza Pani
Profesor Senator Olga Krzyżanowska.
Mechanizm
drukarni został rozebrany i złożony do skrytki na strychu. Komplet czcionek, i
parę innych przedmiotów zostało schowane w innym miejscu. Po zakończeniu druku
każdego numeru parę egzemplarzy z jeszcze mokrą farbą Pan Tadeusz posypywał rozdrobnionymi
opiłkami z brązu, który wyglądał i błyszczał na świetle jak złoto.
Z
każdego wydrukowanego numeru zostało wykonanych do pięciu takich złotych egzemplarzy
gazetki. One wyglądały jakby drukowane złotymi literami. Te parę egzemplarzy
było przeznaczone dla osób ze ścisłego dowództwa okręgu, w tym jeden, dla mojej
Mamy.
Jeden
z nich został znaleziony w czasie rewizji w 1953 roku, pognieciony, i
wyrzucony, następnie w czasie porządkowania po rewizji znaleziony przez Jankę
Walentynowiczówną, rozprostowany i schowany pod poduszką w Mamy łóżku. Tam
znalazła go moja Mama, Janina Strużanowski po zwolnieniu w 1953 roku i
powiedziała mnie o swoim znalezisku. Gazetkę redagował Pan doktor Jerzy
Dobrzański, delegat rządu londyńskiego na okręg Wileńsko-Nowogródzki.
Pierwsze aresztowania
W
Kolonii rozpoczęły się aresztowania. Były dwa centra aresztowań, jak się
później dowiedziałem, zupełnie ze sobą nie związane. Zatrzymany Gierek wydał
swego ojca i sąsiadów – Oleńskich. Romkowi (w moim wieku) udało się uciec i
schować u sąsiadów. Gierkowi NKWDziści obiecali, że jego Ojciec będzie żyć,
tylko aresztują Go. Ale w czasie aresztowania uciekał, to go zastrzelili.
Romek
ukrywał się gdzieś u sąsiadów. Mama uprzedziła mnie, żebym nikomu nie mówił
gdzie jest Romek, jeżeli ktoś zapyta. Po paru miesiącach dowiedzieliśmy się, że
udało mu się wyjechać do Polski w jednym z pierwszych transportów pod kupą
siana dla krów.
Drugie
centrum aresztowania, tym razem z kilkudniowym kotłem, było u Pani Ireny
Bedekanis. Tam też zostali chwilowo zatrzymani Mama i Pan Tadeusz. Co tam było
i dlaczego był kocioł, dowiedziałem się dopiero niedawno w maju 2007 roku.
Przyszedł tam nowy komendant Wileńsko-Nowogródzkiego okręgu AK, mianowany po
aresztowaniu Generała Wilka i nie miało nic wspólnego z aresztem Oleskich i
Skowrońskich. Nowy Komendant był śledzony, i NKWDiści myśleli, że tam złapią i
resztę komendy AK.
Wybuch kotła
pociągu energetycznego
Późną
jesienią 1944 roku około 4 godziny po południu spacerując po działce koło
małego domku posłyszałem głośny wybuch z kierunku pasażerskiego wileńskiego dworca
kolejowego. Po chwili poczułem silny ciepły podmuch z tamtej strony. Później
dowiedzieliśmy się, że to wybuchł kocioł pociągu energetycznego stojącego na
stacji towarowej.
W pierwszych opowieściach były wypowiedziane
podejrzenia o sabotażu. Prawda okazała się bardziej prozaiczna. Wybuchł kocioł
parowy podający parę do turbogeneratora wytwarzającego prąd z winy obsługi.
Załoga
pociągu urządziła libację w sąsiednich wagonach. W kotle skończyła się woda i turbina
zaczęła tracić moc. Palacz podsypujący węgiel do paleniska odkręcił zawór uzupełniający wodę w kotle. Zimna woda w dużej
ilości trafiła do rozpalonych rur kotła, natychmiast wyparowała, ciśnienie momentalnie
wzrosło przekraczając wytrzymałość kotła, woda pod ciśnieniem z pękniętego kotła
trafiła do rozpalonego paleniska rozkładając się na tlen natychmiast wiążący
się z węglem i wodór po chwili tworzący z powietrzem mieszankę wybuchową i po
ułamku sekundy piorunująca mieszanka wybuchła.
Wybuch
był na tyle potężny, że porozrywał kute koła kolejowe i odrzucił na odległość
do kilometra. Cała zmiana obsługi energetycznego pociągu zginęła w momencie
wybuchu. Obok dodatkowo zostało zniszczonych kilka budynków, ocalałych w czasie
walk.
Pierwsza repatriacja
Oprócz
spacerów po okolicy i pilnych prac domowych czytałem szkolne i inne książki,
które Mama przynosiła. Już wczesnym latem 1945 roku rozeszły się wiadomości o
repatriacji do Polski. We czwórkę, Mama, Pan Tadeusz, Hanka i ja poszliśmy do
biura repatriacyjnego w pobliżu ulicy Mostowej, i złożyliśmy dokumenty.
Odjechały pierwsze transporty do polski. Wujaszek z Ciocią Jadzią Kuźmiccy
znowu przyjechali od Babci. Wacek zaczynał mówić. Parę dni przed wyjazdem znowu
będąc u nas w Wilnie, Wacek pyta u Ojca:
Tata, a paśpojt masz?
I
patrzy na wszystkich, którzy byli obok. Wacek teraz posiada klinikę
ginekologiczną w Austrii w pobliżu Wiednia.
Następnego
dnia wyjechali z kolejnym transportem do Polski. Osiedlili się we Wrocławiu we
trójkę. Już we Wrocławiu urodziły się Zosia i Krysia, ich młodsze córki.
Przyjechali
do nas dalecy krewni ze strony Babci Kozakiewicziwej, Świerczyńscy. Czekali na
wyjazd do Polski. Mieli jedną córkę w moim wieku, Grażynę. Przywieźli sporo
swoich rzeczy, w tym mebli, książek, zastawy stołowe, tace srebrne, sztućce i
inne przedmioty. Zabrali z domu wszystko, co mieli i mogli zabrać, a u nas było
dużo miejsca, i mogli postawić. Wyjeżdżając mieli już ograniczenia, więc sporo
pozostało, w tym 12 tomów dzieł Piłsudskiego, dwa oprawione roczniki Ilustrowanego
Kuriera z 1937 i 38 roku, klaser ze znaczkami Cioci Niuni, obraz Rejtana
blokującego drzwi w sejmie przed podpisaniem I rozbioru Polski, który potem
popełnił samobójstwo, i wiele innych rzeczy, które pozostały u Hanki.
Świerczyńscy zamieszkali w Milanówku pod Warszawą przy drodze od stacji
kolejowej.
Po
paru miesiącach Mama powiedziała mnie, jeżeli spotkam Romka, żeby spotkał się z
nią. Parę tygodni później powiedziała, że Romek wyjechał z księdzem, a na
granicy w czasie kontroli był schowany pod słomą i sianem dla krów. Po 10
latach wróciła z Workuty Pani Oleńska. Dostała w obozie wiadomość, że jej Mąż i
Gierek zmarli w obozie. Pan Oleński z obozu w kopalniach węgla Workuty wyjechał
wprost do Polski bez odwiedzenia Wilna. Dlatego rozminęli się. Romek z Ojcem
spotkali się w Polsce, w Warszawie z pomocą Pani Jadzi Maksymowicz, mieszkającą
w Warszawie. Pani Jadzia na prośbę Mamy po przyjeździe do Polski odnalazła
Romka i zaopiekowała się nim do przyjazdu Jego Ojca ze zsyłki do Workuty na
północno-zachodnim Uralu.
Mama
kupowała różne książki i dawała mnie do czytania. Była też książka o ochotniczych
strażach pożarnych, remizach. Wieczorkach i obchodach organizowanych w strażackich
remizach oraz chórach organizowanych tam w okresie od 1860 roku do odzyskania
Niepodległości przez Polskę. Pamiętając o reakcji sąsiadów na koncert naszej
grupy kierowanej przez Panią Irenę Bedekanis zapytałem Mamę o przyczyny
prowadzenia i powodzenia chórów przy remizach. O tych książkach i tematach
publicznie nie można było mówić.
Mama
przypomniała mnie o zakazie w tym okresie nawet rozmów po polsku w urzędach i
szkołach, a tym bardziej nauczania w języku polskim. Natomiast działalność w
remizach była przyrównana do postępowania w domu i w ten sposób zostały
ominięte urzędowe carskie zakazy.
W
ten sposób był podtrzymywany język i kultura polska na terenach zagarniętych
przez sąsiednie mocarstwa. Najmniej takich zakazów było na terenie zaboru
Austryjackiego, to jest obecna Małopolska, podkarpackie województwo i
dzisiejsza Zachodnia Ukraina ze Lwowem oraz Podole. Dlatego wiele osób z
austriackiego zaboru tych tematów nie zna i nie może zrozumieć działań Polaków
oraz obrony polskich szkół w zaborach rosyjskim i pruskim.
Powrót Ojca z
Węgier do Polski
Po
powrocie do Polski zamieszkał w Olsztynie, gdzie miał nadzieję nas doczekać.
Poznał tam naszych znajomych, którzy poinformowali Go, że jesteśmy spakowani i
czekamy na wyjazd. Spotykał każdy transport repatriantów z Wilna i szukał nas,
lecz nasz transport został odwołany.
Od
początku repatriacji byliśmy spakowani i przygotowani do wyjazdu do Polski. Nasze
najpotrzebniejsze rzeczy były złożone w kufrach w dużych pokojach na parterze. Przyszły
wiadomości od znajomych, że mój Ojciec jest w Olsztynie i spotyka wszystkie
transporty z Wilna o każdej porze i pogodzie.. Pracował w Olsztyńskim zarządzie
terenowego przemysłu, to znaczy w zarządzie młynów, pasiek, stolarni, kuźni i
całego drobnego rzemiosła.
Powrót Hanki do domu
Z
Babci okolicy przyjechała Wanda, pomocnica do pilnowania i pomocy w domu. W ten
sposób już przestałem być niezbędny w domu i oprócz tego poprawiło się
bezpieczeństwo w okolicy. Wiosną, jak się ociepliło, Hanka wróciła do domu. Hanka
przeszła do klasy 5, a
Halina do 3 klasy. Mama zabrała Halinę na wakacje do nas do domu. Nam
powiedziała, że Halina będzie mieszkać u nas stale.
W
okresie szkolnych wakacji pojechaliśmy razem z Hanką i Haliną do Babci, do
Błusiny. Halina częściej spędzała czas ze mną, niż z Hanką. Dla mnie była jak
siostra. Często kąpaliśmy się w stawie i zbieraliśmy kwitnące białe i żółte
lilie z drugiej strony stawu, gdzie było płytko a dno muliste, woda znacznie cieplejsza,
robiliśmy pływaki z trzcin i pływaliśmy na nich i łódką. Hanka wolała trzymać
się od nas z daleka.
Pani
Jadzia Maksymowicz dobrze władając językiem litewskim pracowała w sekretariacie
Ministra Zdrowia Litwy. Jej Matka zaczęła chorować. Pani Jadzia z Matką
mieszkała na ulicy Zawalnej koło Wielkiej Pohulanki, obok dzisiejszego kina
Wilnius. W pracy Pani Jadzia miała coraz większe kłopoty, były to rozmaite
szykany litewskich szowinistów, bo była polką i wszyscy o tym wiedzieli.
Mój wstępny egzamin do polskiej PIĄTKI
Jesienią,
w ostatnich dniach sierpnia poszedłem zdawać egzamin wstępny do szkoły do 3
klasy. W dokumentach o Ojcu podawaliśmy, że jest gdzieś w Polsce nauczycielem. W
szkole było mało sal na klasy. Niektóre ustne egzaminy zdawaliśmy w Sali
gimnastycznej. Kilku egzaminujących nauczycieli i przyszli uczniowie zdający
egzaminy siedzieli w różnych kątach Sali na złożonych matach gimnastycznych.
Wszystkie egzaminy zdałem dobrze. Z historii w sali sportowej pytał się mnie
Pan Aleksander Jabłoński. Miałem kłopoty z datami, między innymi nie znałem daty
odkrycia Ameryki przez Kolumba. Dla naprowadzenia przypomniał o bitwie pod
Grunwaldem. O tym egzaminie Pan Jabłoński pamiętał do końca szkoły a nawet
znacznie później i często przypominał. W innym rogu Sali Sportowej Pani
Dyrektor Orniżanka egzaminowała z matematyki. Tu już żadnych kłopotów nie
miałem.
Z
nowości w szkole należy wymienić, że przez 1945/46 rok szkolny musieliśmy uczyć
się 7 języków: Polski, Litewski, Rosyjski, Angielski, Niemiecki, Łacina i Greka.
Języki Niemiecki, Łaciny i Grekę (starożytny Grecki) wykładał starszy pan,
nauczyciel Pan Biega. Znałem z pośród nich tylko jeden polski. Szkoła pracowała
na trzy zmiany. W poprzednim roku były dwie polskie szkoły: większa męska
jedynka za Ostrą Bramą. Budynek szkoły został przeznaczony na rosyjską średnią
szkołę. Drugą polską szkołą była żeńska, znacznie mniejsza, piątka na
Ostrobramskiej, w budynku Filharmonii zbudowanym w drugiej połowie XIX wieku, w
okresie carskiego teroru po styczniowym powstaniu. Dlatego szkoła była
przepełniona a ze względu na wprowadzenie nauki dziewczynek i chłopców w jednej
szkole a nawet w jednych klasach uczniowie zaczęli nazywać ją pomieszaną.
Żeby
nadrobić angielski Mama umówiła się z nauczycielką angielskiego, Panią
Tomaszewską, na korepetycje. Lekcje odbywały się u niej w jednorodzinnym domu,
przy ulicy Zakret. Jej mąż był już starszym człowiekiem, lekarzem na emeryturze.
Po paru miesiącach opowiedziała mnie, że jest z pochodzenia Księżną Gruzińską i
wyszła za mąż w czasie Pierwszej Wojny Światowej za Polaka, lekarza. Dawała
mnie jako domowe zadania do tłumaczenia artykułów z języka angielskiego na
polski z czasopisma „New Times” wydawanego w Moskwie po angielsku na potrzeby
szkół. Między innymi był tam artykuł o jedzeniu, że głód jest najlepszym sosem
do potraw.
Pani
dyrektor Orniżanka w 1945 roku została naszą wychowawczynią klasy 3C . Klasa była duża, bardzo
różnorodna i szumna, bo było aż 56 chłopców. Było dwóch najstarszych chłopców
ponad 18 lat. Byli to Symonowicz i Baranowski. Niektórzy opowiadali, że byli w
oddziałach AK. Inni opowiadali, że byli w szajce drobnych złodziei. Często byli
zmęczeni, siedzieli na ostatniej środkowej ławce i nie zawsze mieli odrobione
lekcje. Czasem na lekcji zasypiali ze zmęczenia.
Byli
też inni, młodsi ode mnie do dwóch lat. Niektórzy byli głodni, nie mieli, co
jeść i prosili u kolegów. Wśród nich był niski i szczupły Przyjemski, nadaliśmy
mu przezwisko Przyjemniaczek. W czasie wielkiej przerwy, gdy inni jedli,
chodził po klasie, pokazywał na swoje piersi wielkim palcem i powtarzał: Kiku,
Kiku.
Jak
Mamie opowiedziałem, pozwoliła brać więcej i dzielić się z nim zabranymi z domu
kanapkami na drugie śniadanie. Zacząłem brać ponad dwa razy więcej. Gdy jadł,
widać było, że był bardzo głodny.
Mieszkamy na Zarzeczu
Po
rozpoczęciu nauki w szkole całej naszej trójce było trudno dojeżdżać z domu na
Ostrobramską do szkoły znajdującej się w budynku wileńskiej filharmonii.
Przychodnię chorób kobiecych, gdzie Mama pracowała przenieśli z Antokola 50 na
ulicę Wielką, też niedaleko naszej szkoły. To i mamie było niewygodne. Dlatego
Mama zmieniła pracę i rozpoczęła pracę w bakteriologicznym laboratorium rejonowej
przychodni przeciwgruźliczej (dyspanserze) na Antokolu.
Ze
względu na odległość od domu i nieregularny osobowy transport autobusowy, Mama
zdecydowała, że zamieszkamy bliżej szkoły. W przedszkolu na Zarzeczu 24 gdzie
Mama pracowała był wolny pokój po sklepie od ulicy. Ten pokój Mama dostała na
mieszkanie dla nas.
Mama
uzgodniła z dyrektorką, że tam możemy zamieszkać. Pokój był duży i został
rozdzielony szafą na salon-stołowy, gdzie uczyliśmy się i odrabialiśmy lekcje i
sypialnię. Posiłki przygotowywały Hanka i Halina na elektrycznej płytce. Pokój
był ogrzewany kaflowym piecem. Początkowo było wszystko dobrze. Hanka przeszła
do szóstej klasy, a my z Haliną do czwartej. W następnym roku szkolnym (46/47)
też tam mieszkaliśmy. Z książkami już było trochę lepiej. W końcu trzeciej klasy
mieliśmy chyba 6 kompletów książek na 50 uczniów, a w czwartej było już z 12
kompletów na 36 uczniów. Korzystaliśmy też z książek w języku rosyjskim. Lecz
podstawą były nasze odręczne notatki. Wtedy wpadłem na pomysł, żeby zapisywania
pierwszych liter słowa, a później w domu, podczas odrabiania lekcii dopisywania
reszty słowa.
Aresztowania w klasie
Pewnego
październikowego lub listopadowego dnia w czasie przerwy do klasy weszło
czterech męszczyzn w cywilu. Od razu skierowali się obu przejściami pomiędzy
ławkami do Symonowicza i Baranowskiego, bez słowa przewrócili, skuli kajdankami
i wyprowadzili. W klasie niektórzy puścili plotkę, że w nocy okradli kiosk.
Zwykłych złodziei w ten sposób nie zatrzymują. Na drobnych złodziei zbyt dużo
ludzi było zaangażowanych w zatrzymanie ich. Później już nic o nich nie
słyszałem. Tego dnia później miała lekcję Pani Orniżanka. Była bardzo
zdenerwowana. Na lekcji wychowawczej o aresztowaniu nic nie mówiła.
Coraz
gorzej widziałem, Wyprosiłem wychowawczynię, żeby pozwoliła zawsze siedzieć na
pierwszej ławce. Wcześniej tą ławkę nazywaliśmy oślą, bo nauczyciele sadzali na
niej przeszkadzających na lekcjach. Po pewnym czasie weszło to w modę. Poskarżyłem
się Mamie na słaby wzrok i zostałem zaprowadzony do okulisty. Lekarz przepisał
mnie okulary. Była to czysta ujemna sfera, znacznie poprawiająca widoczność z
daleka.
Od
1946 roku już zawsze chodziłem w okularach. Co roku musiałem nosić coraz
silniejsze szkła w okularach. Gdy rozbiłem swoje okulary w 1960 roku na
wycieczce w Soczki, Okulista wypisał mnie po raz pierwszy okulary kombinowane,
sferę z cylindrem. W Soczki takich szkieł nie było. Dlatego inna uczestniczka
tej wycieczki z Moskwy (Nina Kazarina), zaproponowała, że tam kupi. Później
opowiedziała, że Jej Ojciec, Polak w 1937 roku został rozstrzelany.
Dopiero
znacznie później, w dziewięćdziesiątych latach, dowiedziałem się, że w tamtym
okresie nie stosowało się kombinowanych szkieł (to jest sfera z cylindrem),
dlatego wada wzroku stale się powiększała, gdyż miałem astygmatyzm, to jest w
rożnych kierunkach potrzebne były inne szkła. To znaczy dla korekty musiała być
sfera z cylindrem o ustalonej ogniskowej i ustalonym kierunku zerowej korekty –
osi szkła cylindrycznego.
W
dniu 11 listopada 1945 roku ludzie zebrali się na cmentarzu Rosy. Zapalili
świeczki na płytach Marszałka Piłsudskiego i Jego Matki oraz innych legionistów.
Młodzież szkolna zaciągnęła wartę. Po paru godzinach przyjechała konna milicja
i bijąc rozpędziła ludzi. Parę zdjęć zrobił kolega z klasy Hanki, Medard Czobot
późniejszy doktor Nauk medycznych. Po latach został dyrektorem Instytutu
Reumatologii, wieloletnim prezesem naukowego stowarzyszenia naukowców z grupami
między innymi: lekarzy-naukowców, Polaków- naukowców i innych według kierunków.
W tym stowarzyszeniu powstała między innymi sekcja naukowców polaków jeszcze w
latach 70-ych z udziałem Renka Szpilewskiego i innych. pod kierownictwem Jurka
Choroszewskiego Brat Medka, Tadeusz uczył się w mojej klasie i jako aktywista
trafił do pracy w CK KPLitwy..
Propozycja pistoletu
Jesienią
1946 roku bardzo zdenerwowany kolega o szkolnym pseudonimie Igła odprowadzał
mnie prawie do domu, na Zarzecze. Znacznie dalej, niż mieszkał. Po drodze spacerowaliśmy
nad Wilenką, Zatrzymaliśmy się na mostku u wylotu ulicy Zarzecze. Igła wybrał
pistolet z wewnętrznej kieszeni marynarki i pokazał mi go. Był to pistolet z
długą lufą, nabojami w magazynku w rączce, kaliber chyba 6 mm . Powiedział, że są
ludzie, chcący walczyć. Pamiętałem o ostatnim rozkazie Generała Wilka. W
maksymalnym skrócie opowiedziałem treść rozkazu w zakresie odnoszącym się do
nas nie mówiąc o źródle wiadomości i twardo powiedziałem, że naszym obowiązkiem
jest uczyć się i starannie przygotować się do zwycięskiej walki w dalszej
przyszłości. A teraz jest to dmuchanie pod wiatr bez najmniejszych szans na
jakikolwiek sukces. A pistolet należy wyrzucić do rzeki, bo broń będzie już
zupełnie inna. Igła powiedział, że wyrzucić go nie może, gdyż musi zwrócić
właścicielowi.
Nie
był to jedyny wypadek wciągania naszych chłopców do pozorowanych zbrojnych
akcji w celu wykrycia przyszłych potencjalnych przeciwników nowej władzy. Celem
tych prowokacji było, żeby potencjalnych przyszłych wrogów zawczasu Łatwiej i bezpiecznie
eliminować.
Po
tej rozmowie, Igła uspokoił się, i już dalej spokojnie spacerowaliśmy po lewym nabrzeżu Wilenki rozmawiając o szkole i nauce.
Miałem wrażenie, że Igła pochodzący z wolnych w czasie niemieckiej okupacji przez
parę lat Turgiel został przez kogoś zaszantażowany i nie wiedział jak się z
tego wykręcić. Możliwe, że podałem mu cichy i łatwy sposób załatwienia sprawy
oraz najprostsze uzasadnienie odmowy. Nie jest wykluczone, że miał polecenie sprawdzić
mnie, albo ktoś chciał Jego sprawdzić.
Koło
mostu na Wilence u wylotu ulicy Zarzecze stoi pomnik poświęcony chłopcu, chcącemu
uratować w czasie powodzi żydowskie dziecko, który sam przypłacił tą próbę
swoim życiem. Nie pamiętam, czy były tam ich nazwiska, czy też była podana
tylko ich narodowość. O ile pamiętam, ta powódź była w 1931 roku.
Później
dostałem od niego do czytania naukowo-fantastyczną książkę o przyszłej wojnie z
Mongołami na naszych i sąsiednich wschodnich terenach.
Były
opisane czołgi, samochody pancerne do transportu wojska, śmigłowce cywilne i
bojowe zdalnie zasilane energią elektryczną, sterowce, bezprzewodowa łączność z
wideotelefonami, pancerny pociąg z czerwonymi reflektorami spalającymi wszystko,
co palnego oświetlą włącznie z zapalaniem włosów na głowach. Były to opisy
przyszłych bojowych laserów. Była to wyraźna fantazja, ale z realnymi
technicznymi podstawami. Dlatego przyjemnie można było ją czytać.
Były
też opisany międzykontynentalny rakietowy ostrzał zajętego terenu wschodniej
Europy z ładunkami gazu trującego, oraz po paru dniach gazu neutralizowanego
innymi gazowymi ładunkami z amerykańskich okrętów stacjonujących na północnym
Atlantyku. Książka była wydana w ostatnich latach przed wojną i była już dość
zniszczona przez wielokrotne czytanie.
Koniec
mieszkania na Zarzeczu
Późną
jesienią w czasie przymrozku kolega Kleczkowski szedł uliczką prosto za
mostkiem pod górę. W połowie zjazdu jest ostry zakręt. Z obu stron ulicy są
wązki, na jedną lub dwie płyty chodnikowe chodniki. Z Góry jechał samochód,
wpadł w poślizg i zderzakiem przycisnął Jego nogę do muru miażdżąc kolano Kleczkowskiego.
Chłopak trafił do szpitala. Zaniosłem jemu książkę „Łodzią podwodną dookoła świata”,
której treść znałem na pamięć. Był to opis swego rodzaju zawodów dwóch łodzi
podwodnych (francuskiej i angielskiej), która szybciej przepłynie całą trasę dookoła
świata z rozmaitymi nieprzewidzianymi komplikacjami włącznie z udziałem w
walkach podczas powstania bokserów w Chinach. Ta książka i została u Niego.
Prawie
cała klasa kolejno odwiedzała go w szpitalu, przynosząc notatki nowych lekcji. Później
nosiliśmy jemu notatki do domu. W ten sposób po kilkumiesięcznej przerwie w
nauce był gotów do dalszej nauki w szkole bez straty roku.
Pewnego
dnia już zimą mąż siostry medycyny pracującej w tym samym przedszkolu zaczął
nad nią znęcać się. Po uzgodnieniach z Mamą i Dyrektorką przedszkola zaczęła
nocować u nas. Po paru tygodniach przyszedł i Jej mąż. Na domiar zaczął zjadać
wszystko, co Mama dostała dla nas. Największy kłopot był w tym, że jedzenie
było reglamentowane na kartki i było bardzo ograniczone. Nie zawsze też z
powodu braków w sklepach można było wykupić wszystko na kartki, a w następnym
miesiącu od pierwszego wszystko, co nie zostało wykupione już przepadało. Po
chleb też trzeba było stawać pod sklepem już z wieczora.
Dlatego
też Mama z przyczyn niezależnych od nas została zmuszona do przeniesienia
Haliny do innej rodziny. Halina zamieszkała u Mamy Koleżanki, Pani Dapkusowej-Klemczyckiej.
Mama
uzgodniła z kucharką z przedszkola, że możemy przenieść się do niej.
Mieszkaliśmy tam ze dwa tygodnie. Często też zachodziłem do Mamy do pracy do
domu dziecka przy ulicy Grybu. i do laboratorium w Dyspanserze. Często też tam
pomagałem liczyć ciałka krwi. Dlatego do dnia dzisiejszego pamiętam niektóre
nazwy ciałek krwi. Poznałem też zasady liczenia i zapisu liczonych ciałek krwi.
Oprócz tego poznałem tam wszystkich i mnie też znali.
Mieszkamy u Pani Jadzi
Pani
Jadzia Maksymowicz pracowała w Ministerstwie Zdrowia na stanowisku sekretarki
ministra. W czasie kłopotów z mieszkaniem na Zarzeczu zaproponowała
zamieszkanie u siebie, przy ul. Zawalnej. Tam też na pierwszym piętrze
mieszkaliśmy do końca roku szkolnego. Mieszkała tam tylko ze swoją matką, bo
brat został zabity na ulicy w 1941 roku przez szowinistów litewskich. Czasem
nocowała tam też Mama. Obok była miejska łaźnia, gdzie można było wygodnie
wykąpać się w wannie lub pod prysznicem.
Do
szkoły było nam trochę dalej, ale bezpieczniej. Nie było przejścia przez
Wilenkę i wejścia ruchliwą wąską dość stromą i krętąuliczką, często śliską górę
po zboczu Wilenki, gdzie został ranny Kleczkowski. W trzeciej klasie pod
względem nauki zajęliśmy pierwsze miejsce od końca. To jest mieliśmy najgorsze
stopnie w całej szkole. W czwartej klasie mieliśmy już czwarte miejsce od
początku, to jest już był bardzo dobry rezultat. Było to potwierdzenie bardzo
dobrego postępu w nauce.
Szkolne kawały
Ze
względu na brak sal wykładowych szkoła pracowała na trzy zmiany. Nasza klasa przez
pewien czas była w trzeciej, ostatniej zmianie. Niektórzy lubili różne kawały.
Często po klasie fruwały teczki. W czasie jednej z przerw ktoś zarzucił teczkę
kolegi Hryncewicza na kaflowy piec ogrzewania klasy z paleniskiem otwieranym od
korytaża. Piec miał podwyższony krawężnik zewnętrznej ścianki na co najmniej 40 cm . Żeby zdjąć swoją
teczkę Hryncewicz musiał wleźć na drzwi, a ktoś inny musiał je trzymać. Teczka
zapadła dalej pod ścianę i biedak musiał wejść na sam piec za ściankę nad
piecem, przedłużającą ścianki pieca. Te ścianki tworzyły na górze schowek,
gdzie nawet dorosły człowiek mógł się schować i wygodnie siedzieć lub leżeć
dłuższy czas.
W
tym momencie do klasy wszedł nauczyciel historii, Pan Aleksander Jabłoński.
Wszyscy rozbiegli się do swoich ławek pozostawiając Hryncewicza na piecu. Pan
Jabłoński rozpoczął sprawdzanie obecności. Gdy doszedł do Hryncewicza, nikt się
nie odezwał. Pan Jabłoński wywołał powtórnie, wtedy biedak odezwał się ze
szczytu pieca. Nauczyciel obejrzał się i nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
Lecz prędko opanował się, i poważnie już polecił wracać do ławki a innym pomóc
zejść.. Chłopcy pomogli mu zejść już z teczką trzymając drzwi żeby nie spadł.
Do
innych częstych kawałów należało „przepalanie się i gaśnięcie” żarówek. W tym
okresie częste przepalanie się żarówek nie było niczym dziwnym. Napięcie
zasilania było bardzo niestabilne znacznie przyśpieszając palenie się odbiorników
energii a w tym i żarówek, znacznie skracając okres ich żywotności. Napięcie
zasilania często spadało i później podskakiwało wysoko.
Chłopcy
wykręcali żarówkę, podkładali zmoczoną śliną bibułkę i wkręcali. Przy
wyłączonym świetle czekało się na nauczyciela, a jak pojawiał się na korytarzu
zapalało się światło. Podkładało się bibułki we wszystkich żarówkach. Żarówki paliły
się, dopóki bibułka nie wyschła. Ktoś stawał na czatach i zapalało się światło
tuż przed przyjściem nauczyciela. Światło paliło się do kilkunastu minut, w
zależności jaka gruba była bibuła i ile było śliny. Nauczyciel mógł zdążyć
sprawdzić obecność i rozpocząć lekcję a żarówki zaczynały gasnąć jedna po
drugiej. Po „przepaleniu się” wszystkich żarówek nauczyciel z zasady przerywał
lekcję i zwalniał do domu. Takie „awarie” były robione nie częściej, niż raz
tygodniowo. Woźny nie zawiadamiał dyrekcji, bo sam na tym korzystał wymieniając
„spalone” żarówki. Ale żarówek nie wymieniał a wyrzucał tylko kawałeczek
wyschniętej bibuły.
Niedaleko
od szkoły było kilka kwartałów spalonych i rozbitych bombami domów. W stronę Katedry
i zamku za paru ocalałymi kwartałami był cały kwartał wypalony i zburzony. Do
dnia dzisiejszego pozostał niezabudowany plac. Wśród rozbitych budynków była
częściowo zniszczona śynagoga, na której teren często po drodze zachodziliśmy
na zabawy.
W
środku tego kwartału od strony ulicy Św Jana został znaleziony żeński klasztor.Rozeszła
się wieść, że w zrujnowanym kwartale przy ul Wielkiej (Królewskiej i św. Jana)
znaleźli nienaruszony żeński klasztor. Wszystkie zakonnice wypędzili a lokale
zabrali i przeznaczyli na mieszkania kwaterunkowe. Teraz tam mieszka z rodziną
moja znajoma z lat studenckich.
Przenosiny V szkoły
i próba likwidacji polskich szkół
W
związku ze zwiększeniem się liczby uczniów w 5 średniej wileńskiej szkole i
konieczności pracy w tych warunkach na trzy zmiany powstała uzasadnioną propozycję
przeniesienia polskiej piątki do innego budynku. W tym czasie był likwidowany
wojskowy szpital w rejonie ulicy Antokol, przy ulicy Piaski. Była to przedwojenna
szkoła im. Piłsudskiego. W czasie niemieckiej okupacji był tam wojskowy szpital,
pozostał tam też wojskowy szpital w pierwszym okresie po wyzwoleniu, a po jego
likwidacji miała powrócić szkoła. Taki czas nadszedł latem 48 roku, po
opuszczeniu szpitala przez większość rannych.
Tam
też zgodnie z koncepcją Litewskiego Ministerstwa Oświaty miały być klasy
rosyjskie zebrane z całego miasta. Korzystając z tego, wszystkie szkoły oddały
„najlepszych” uczniów żeby poprawić wyniki nauki własnej szkoły. W ten sposób w
naszej szkole zebrała się „śmietanka” lub, jak kto woli „elita” półświatka z
powiązaniami w całym mieście. W każdej chwili mogli zebrać sporą grupę do
wykonania każdego „zadania”.
Latem,
już po zakończeniu roku szkolnego, w pierwszych dniach czerwca 1948 roku idąc
po ulicy Giedymina (dawniej Mickiewicza) spotkałem znajomego Litwina. Był bardzo
zdenerwowany i powiedział, że w ministerstwie Oświaty podjęli decyzję o
zamknięciu polskich szkół. Mam o tym powiedzieć tylko mojej mamie i musi Ona
jak najprędzej z nim porozmawiać.
Było
już późno, więc od razu pojechałem do domu. Mamę zastałem już w domu i zdałem
relację z rozmowy z Litwinem. W Ministerstwie było już ustalone, że w części
polskich szkół w miastach będzie wprowadzony język wykładowy rosyjski, a w
reszcie język litewski. Mama od razu pojechała do tego znajomego. Wieczorem, po
powrocie i rozmowie z Panem Tadeuszem zawołała mnie i dała adres na ul Sióstr
Miłosierdzia do Pana Aleksandra Jabłońskiego. Nie mówiła, kogo jeszcze mogłem
tam spotkać. Znałem zasady działania w takich sprawach, że nawet innemu dobremu
znajomemu nie można było nic powiedzieć. Po znalezieniu adresu, to był ten sam
dom, gdzie mieszkał Generał Wilk, spotkałem starą znajomą ze szpitala w naszym
domu Frydę. Po podaniu imienia i nazwiska, powiedziała, że to chodzi o męża jej
siostry i nic nie pytając zaprowadziła do Niego. Po krótkiej rozmowie, od razu
pojechał ze mną do nas do domu.
Nie
był to jedyny sygnał o chęci zamknięcia polskich szkół. Inni w różnych
momentach mieli informacje od dyrekcji poszczególnych szkół, inni z wydziałów
oświaty. Dlatego wielu podjęło w różnym czasie różne działania na różnych
szczeblach administracji.
Po
latach dowiedziałem się w 1981 roku, że Pan Profesor Aleksander Jabłoński,
mieszkając już w Tychach, napisał książkę o próbie likwidacji polskich szkół na
Wileńszczyźnie. Próbował wydać, lecz nie mógł, a nawet spotkał się z groźbami.
Z pomocą swojej wychowanki spotkał się z Panem Premierem Piotrem Jaroszewiczem
w 1981 roku, a ten poradził przesłać rękopis do dawnego lwowskiego wydawnictwa Ossolineum we Wrocławiu, a ci zaczekają do bardziej
sprzyjających czasów i wydadzą.
W
ciągu dwóch miesięcy w ten sam sposób otrzymując adresy od Mamy odwiedziłem z
dwadzieścia osób. Większość znałem z widzenia. Niektóre, bardziej znane osoby
odwiedziłem razem z Mamą. Wszędzie byliśmy przyjęci bardzo serdecznie. Kilka
osób zmieniło adresy. Pomimo to udało się znaleźć wszystkich, których Mama
podała. Byli to nie tylko mieszkańcy Wilna. Już obecnie czytając opisy losów
Wilnian niejednokrotnie spotykam te same zasłużone osoby, których wtedy znałem
tylko nazwiska i ich niektóre powiązania o których nie należało wtedy mówić,
gdyż groziło to poważnymi konsekwencjami.
Między
innymi zachodziliśmy do solistki opery wileńskiej, Jadwigi Petraszkiewiczówny.
Oprócz rozmowy na podstawowy temat o likwidacji polskich szkół, Pani Jadzia
opowiadała o swojej krewnej, która uczyła się w nowopowstałej polskiej szkole
nr.10, Aleszkiewiczównie. Już wtedy Aleszkiewiczówna przygotowywała się do
zawodowego baletu. W tym czasie Pani Jadzia przygotowywała się do wyjazdu z
koncertami do Polski. Przy okazji miała poruszyć sprawę zamykania polskich
szkół na Wileńszczyźnie na możliwie najwyższym szczeblu administracji
państwowej..
Jeszcze
latem od kolegów i koleżanek dowiedziałem się, że ktoś w całym mieście organizował
zbieranie jakichś podpisów a NKWD szukało zbierających te podpisy i
organizatorów. Lecz nie doszły do mnie wiadomości o złapaniu kogokolwiek. Już
jesienią w szkole opowiadali, że w litewskim NKWD mieli ustalone, kto miał
zebrane podpisy wieźć do Moskwy, do Stalina. Zrewidowali tą osobę w pociągu,
lecz niczego nie znaleźli. Listy z podpisami wiózł ktoś inny. Wszystkie listy z
podpisami jednocześnie i na czas, przed rozpoczęciem nauki w szkołach trafiły w
Moskwie do kancelarii Stalina.
Zbieranie
podpisów przeciw zamknięciu polskich szkół było realizowane przez samodzielne
grupy, nie wiedzące o innych, z innych szkół. O całej akcji wiedziało i
synchronizowało pracę tylko parę osób, nie biorących żadnego udziału w
zbieraniu podpisów. Oni wiedzieli o ilościach zebranych podpisów, ale o tym nie
wiedział nikt inny. Ci ludzie też nie wiedzieli, kto, i gdzie obecnie zbiera
podpisy.
Samodzielne
grupy zbierające podpisy do innych organów bezwiednie osłaniały zbierających
podpisy do Moskwt ze skargą na Ministerstwo Oświaty Litwy.
Była
zastosowana zasada z POW i AK opracowana
przez Marszałków Józefa Piłsudskiego i Edwarda
Rydza Śmigłego o minimalizacji ilości osób znających szczegóły całości
akcji i w okresie przygotowawczym nie pokazywania organizatorów nawet
wykonawcom, o ile nie jest to konieczne, ale tylko dla wykonania przez nich ich
części zadania.
Dlatego
cała akcja zakończyła się sukcesem bez żadnych strat: aresztowania
któregokolwiek organizatora. Wystąpienie nawet kilku osób przeciw miejscowej
władzy nawet do władz centralnych wykryte przed oddaniem wniosku do adresata
było traktowane jako wystąpienie antyrządowe z karą ponad 10 lat lagrów i z
zesłaniem całej rodziny. A w tym wypadku było zaangażowanych kilkaset osób z
udziałem ponad 10 000 rodziców i innych krewnych uczni polskich szkół.
Już
w sierpniu przyszedł zakaz zamykania polskich szkół. W pierwszych dniach września
we wszystkich polskich szkołach zjawiła się kontrola z Moskwy. W ten sposób
polskie szkoły w Wilnie i na Litwie na jakiś czas zostały uratowane.
Po
przeniesieniu piątki na Antokol już odpadła konieczność naszego mieszkania w
mieście. Mogliśmy już mieszkać w naszym domu przy ul Żuwedru. ( Mew, dawniej
Piotra Skargi).
Po
przeniesieniu naszej szkoły z Ostrobramskiej na Piaski (Smieliu obok Antokolu) znowu
mieliśmy naukę tylko na dwie zmiany. Klasy były większe, jaśniejsze i było ich
znacznie więcej oraz były mniej liczne. Na korytarzu było po 4 duże klasy i po
kilka małych pomieszczeń przeznaczonych na różne cele. W suterenach niektóre
sale pod klasami były przeznaczone na szatnie a inne na pomieszczenia
gospodarcze. W jednym z takich kilku pokojowych pomieszczeń mieszkał
administrator (Ukrainiec), w drugim woźna (Polka).
W
pobliżu naszego domu w wolnych letniskowych domach Lewickiego, Kahana i Zarcyna
i trochę dalej z drugiej strony szosy na wzgórzu, w domu Sztrala
(przedwojennego właściciela najlepszej wileńskiej cukierni) w Kolonii Magistrackiej
zostały zorganizowane letnie młodzieżowe obozy pionierskie (odpowiednik obozów zuchów
i harcerskich) związków zawodowych oddzielnie pracowników handlu, MWD i medycyny.
Na terenie działki Zarcyna był obóz pracowników MWD (Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych). W obozie pracowników medycyny Mama dostała dla Hanki skierowania
na trzy turnusy (na całe lato) i dla mnie na jeden turnus. Tam poznałem kilku
przyszłych kolegów z rosyjskich klas naszej szkoły.
Pomiędzy
obozami były częste kłótnie. Dzieci pracowników medycyny młodzież z obozu
pracowników handlu nazywali spekulantami, a ci dzieci pracowników medycyny
nazywali krwiopijcami.
Pani Jadzia Maksymowicz
Około
50 roku zaczęło się Panią Jadzią Maksymowicz interesować KGB. Miała urlop, więc
skorzystała i wyjechała w gościnę do Polski. Od razu wyszła zamąż, za starszego
człowieka i dostała zezwolenie na stały pobyt i pracę w Polsce. Pani Jadzia
zamieszkała w Warszawie przy ul Niwolipki. Podjęła pracę w administracji
wojskowej. Na prośbę mojej Mamy, odnalazła w Warszawie Romka Oleńskiego i zaopiekowała
się nim.
Po
dziesięciu latach pobytu w obozach Workuty, w 1965 roku po powrocie
bezpośrednio do Polski Pana Oleńskiego, Też na proźbę Janiny Strużanowskiej
znalazła Pana Oleskiego i skontaktowała z nim Romka.
Po
powrocie z kopalń Workuty w też 1965 roku Pani Oleńska od razu od mojej mamy
dostała polskie adresy syna i męża. Później Romek niejednokrotnie przyjeżdżał
do Matki, do Wilna. Obaj już mieli mieszkania w sąsiednich blokach w Warszawie na
Pradze, w odległości kilkuset metrów od siebie.
Zanim
Pani Oleńska po powrocie dostała zezwolenie na wyjazd do Polski, przeszło
następnych kilka lat. Od razu po otrzymaniu zezwolenia na wyjazd do Polski,
przyjechała do Warszawy parę dni po śmierci męża i nie bez kłopotów zamieszkała
w Warszawie na Pradze w mieszkaniu Męża parę bloków od syna. Będąc w Polsce w
latach sześćdziesiątych, odwiedziłem ich
W
międzyczasie Pani Jadzia owdowiała. Wilna nigdy więcej nie odwiedziła.
Kilkakrotnie będąc w Warszawie zachodziłem do niej. Opowiedziała sporo anegdot
w okresie stanu wojennego. Dla przykładu czytając sylabami duchowną funkcję
muzułmanina Ajatolacha:
Chomeini to Polak: A –Ja –To -Lach.
Bo
w średniowieczu Polaków nazywali Lachami. Oraz wiele innych warszawskich przypowiastek
i anegdot.
Dużo
opowiadała o metodach protestów i obchodów w okresie okupacji. Na przykład
dziewczyny i młode kobiety ubierały się w Polskie biało-czerwone kolory: białe
bluzki i czerwone spódnice. Zmarła w końcu 1981 roku.
Nowe dokumenty
W
szkole często były różne obchody i koncerty. Przygotowane występy nigdy nie
wychodziły poza teren szkoły. Po ukończeniu przez Hankę 18 lat, w domu były
obchodzone jej urodziny. Od 16 lat trzeba było mieć dowody osobiste, a my ich
nie mieliśmy. Groziło to dużymi karami finansowymi i innymi.
Do
otrzymania dowodu osobistego była niezbędna metryka urodzenia. My nie mogliśmy
pokazać swoich, z wpisem jako ojca oficera WP w służbie czynnej. Skorzystaliśmy
z faktu zniszczenia archiwów stanu cywilnego w Wilnie i poszliśmy na komisję
medyczną w celu ustalenia wieku. Hanka była drobną, szczupłą dziewczynką. Na
lekarskiej komisji otrzymała zaświadczenie, że w 1949 roku ma 16 lat i dostała
odpowiednie dokumenty.
W
następnym roku, jeżeli nie otrzymam odmłodzenia na dwa lata oprócz takich
samych kar groziło wezwanie do wojska, co najmniej na dwa i pół roku do sześciu
z przerwą w nauce. Dlatego też poszedłem na tą samą komisję, pokazałem Hanki
dokumenty i nasze zdjęcia, gdy byłem niższy od niej. Też uznano, że mam 16 lat w
1950 roku i po otrzymaniu odpowiedniego zaświadczenia otrzymałem niezbędne obowiązkowe
dokumenty. Daty urodzenia (rok) w szkolnych dokumentach zostały poprawione, w
ten sposób ujęto nam po dwa lata wieku. Była to jednocześnie jedna ze zmian
odcinająca nas od przedwojennych informacji o rodzinie oficera WP służby
czynnej znanej tak hitlerowskiemu, jak i radzieckiemu wywiadowi. Drugim
ułatwieniem była informacja Gestapo o zastrzeleniu Mamy w październiku 1939
roku. Później, po latach ta informacja była w Internecie.
Areszty kolegów w klasie
W
1949 roku wiosną jeden z kolegów, ze szkolnym pseudonimem Ksiądz wspomniał o
możliwości oporu władzy. Pamiętając o ostatnim rozkazie Generała Wilka i nie
mogąc o tym mówić, odpowiedziałem, że teraz nie czas na walkę otwartą, lecz
powinniśmy uczyć się, bo obecnie nie nadmuchamy pod wiatr. Ksiądz zrozumiał, że
mnie zwerbować łatwo się nie da. Na tym rozmowa się skończyła. Po paru dniach nie
przyszli do szkoły Ksiądz, Olcha i Śledź (szkolne przezwiska). Po następnych paru
dniach dowiedzieliśmy się, że ktoś z okolic Zielonych Jezior pod Wilnem
organizował grupę sabotażu, razem przygotowywali się do uszkodzenia torów za
Nową Wklejką i po drodze na umówione miejsce zostali aresztowani. Następnego
dnia po aresztowaniu kolegów, Adamowicz przyszedł do szkoły bardzo zdenerwowany.
W klasie powiedział, że koledzy uważają, że to on ich wydał. Nie podjęliśmy
tematu, i rozmowa na tym się skończyła. Ten moment zapamiętałem. Wszyscy bez
dyskusji zrozumieliśmy, że On zawsze będzie chorągiewką.
Koledzy
dostali wyroki po 10 lat wyrębu polarnych lasów na północnym Uralu i północno -
zachodniej Syberii lub w kopalniach Workuty (Komi ASRR). Po zwolnieniu Olcha
jechał przez Wilno do Polski. Korzystając z okazji zaszedł do mnie do domu,
opowiadał o warunkach na wyrębie lasu i wspomniał, że za ich wyjazd jest
odpowiedzialny jeden z naszych kolegów nie podając, kto to jest. Nie
wspomniałem Mu o zachowaniu si Mariana po ich aresztowaniu. To było ostatnie
moje spotkanie z nim. Na początku lat 80-tych dowiedziałem się o adresie zamieszkania
siostry Olchy w Gdańsku. Od Niej dowiedziałem się o Jego śmierci, oraz
odwiedziłem Jego syna.
Olcha
opowiadał o starciach więźniów politycznych z kryminalnymi. Żeby zabezpieczyć
się od pobicia nawet ze skutkiem śmiertelnym, zawsze musieli mieć coś pod ręką do
obrony, na przykład stołek, na którym siedzieli. Siedząc musieli być gotowi do
natychmiastowego wstania i obrony ze stołkiem lub czymś innym w ręku. Zmarł w przed
1980 rokiem w Polsce w Gdańsku
Miał
syna. Jego synem opiekowała się jego siostra Halina. Ksiądz też zamieszkał w
Gdańsku, i później mówił, że cała akcja z ich aresztowaniem była prowokacją od
samego początku i była sterowana przez miejscowe władze. Z księdzem rozmawiałem
w 1984 roku w Gdańsku.
Śledź
załamany wrócił prosto do Polski i gdzieś zniknął nie podtrzymując żadnych
kontaktów.
Po
latach w 1969 roku tego człowieka z okolic zielonych jezior poznałem. Sam
zaczął opowiadać o próbie zorganizowania grupy dywersyjnej i chwalił się tym.
Tą opowieść uznałem za prowokację, więc tylko słuchałem bez oznak
zainteresowania. O rozkazie Generała Wilka, że postępował wbrew jemu, nic jemu
nie powiedziałem, gdyż mógłby zrozumieć, że wiem znacznie więcej W przeciwnym
wypadku musiałbym znacznie więcej opowiedzieć jego żonie, którą znałem od dawna,
i mogłoby ucierpieć wiele innych osób. W 2002 roku jeszcze żył i odwiedziłem go.
Był to zupełnie inny człowiek, kompletny wrak.
Franek
Latem1950
roku, w czasie wakacji jeden z kolegów poprosił, żebym zaszedł do koleżanki.
Tam czekał na mnie kolega z klasy Franek Kowalewski. Powiedział, że jego
poszukuje milicja i czy nie mógłby na jakiś czas gdzieś zamieszkać. Po
uzgodnieniu z Mamą razem pojechaliśmy do Babci, uzgadniając, że o poszukiwaniu
Jego przez milicję nic nie wiemy, a on po prostu wcześniej pojechał ze mną na
wakacje do mojej Babci. Franek pojechał autobusem do Jusiny, a ja rowerem i z przystanku
koło Jusiny zabrałem go i zaprowadziłem przez las, omijając sąsiednie wioski do
Babci.
Po
trzech tygodniach jadąc rowerem do Wilna spotkałem innego kolegę z klasy,
Antoniego, który był już przesłuchiwany i kazali mu przyprowadzić Franka. Po
przyjeździe do Babci, Antoni długo opowiadał Frankowi w cztery oczy, co ma
powiedzieć w czasie przesłuchania, żeby nikomu nie zaszkodzić i co już władze
wiedzą. Po powrocie do Wilna Franek był przesłuchany i sprawę zamknięto.
Po
rozpoczęciu się nowego roku szkolnego znowu Marian Adamowicz,, chociaż był
gospodarzem klasy jako najlepszy uczeń, był odizolowany od klasy i skarżył się,
że koledzy posądzają go o donosicielstwo na kolegów. Wiedzieliśmy, że jest
ambitnym egoistą, i musi być czymś zajęty, żeby nie szkodził innym.
Spotkania w naszym domu
i Hanka na medycynie
W
1950 roku Mama przywiozła od Ojca materiał na garnitur i sukno typu wojskowego
na płaszcz. Po roku uszył dla mnie z tego materiału garnitur ojciec Hanki
koleżanki, Jasi Butkiewiczównej, Po paru miesiącach po uszyciu garnituru Mama
chciała uszyć dla mnie płaszcz z sukna od Ojca. Poszliśmy do Pana Butkiewicza,
ale On dostał zatrombowania żyły w nodze, i nie mógł szyć. Płaszcz z sukna na
wojskowy oficerski paszcz Pan Butkiewicz uszył dopiero w 1953 roku, jak już
byłem na studiach w Kownie.
W
domu została przyjęta zasada, że zaczęły odbywać się pod rozmaitymi pozorami
różne wieczorki. Zaczęło się od urodzin Hanki (imienin nie można było nawet
wspominać), i jej koleżanek, moje, a także sylwestry i inne spotkania z
udziałem ponad 20 osób z naszych klas i zaprzyjaźnionych uczni z innych klas. Bywały
też spotkania przy okazji przyjazdów artystów z Polski. Spotkania te odbywały
się u nas w domu.
Tak
minął czas do jesieni 50 roku. Hanka skończyła szkołę i zdecydowała się wstąpić
na medycynę. W naszych warunkach była to odważna decyzja. Wstąpienie na popularne
studia było dość trudne. Miejsce na studiach bez egzaminów w pierwszej
kolejności mieli ci, co ukończyli szkołę średnią z medalami, to jest ze
wszystkimi piątkami. W następnej kolejności mieli dodatkowe punkty pracujący
zawodowo w tym zawodzie za każdy rok pracy oraz zdemobilizowani z wojska.
Dopiero
w następnej kolejności, na końcu przy wolnych miejscach, byli przyjmowani
według uzyskanych punktów wszyscy pozostali maturzyści bieżącego roku.
W
ten sposób na jedno miejsce dla
pozostałych brało udział w konkursie do
150 kandydatów na jedno miejsce. Hanka w 1950 roku nie dostała się na
medycynę Żeby zdobyć dodatkowe punkty Hanka podjęła pracę w szpitalu św. Jakuba
(Jego nowa nazwa w tamtym okresie to I
Radziecki Szpital). W tym szpitalu też przed wojną pracował mój Dziadek i
Mama. Tam też Hanka i ja urodziliśmy się oraz urodziły się dzieci Hanki (Jola i
Arwidas) oraz obie moje córki (Beata i
Barbara), gdy Hanka była już pracownikiem tego szpitala działu położniczego.
Była dobrym specjalistą.
Pomimo
takich ograniczeń na następny rok Hanka została przyjęta. O poziomie nauczania
w 5 średniej polskiej Wileńskiej szkole może świadczyć fakt, że na Hanki roku w
20 osobowej grupie zostało przyjętych aż 6 abiturientów z naszej szkoły. To
byli: Medard Czobot, Flora
Filipowiczówna, Danuta Korsakówna, Olgierd Korzeniecki, Marian Szyrwiński i
Hanka Strużanowska.
Bez
wspomnienia o jednej z koleżanek Hanki obraz Wileńskich stosunków nie byłby
kompletny. To Teresa Sołohubówna pomimo
otrzymania świadectwa maturalnego z odznaczeniem
medalem i wszystkimi piątkami na egzaminach, już po zakończeniu konkursowych
wstępnych egzaminów i przyjmowania dokumentów na wszystkie uczelnie na komisji
rekrutacyjnej dostała odmowę przyjęcia na wydział medycyny w Uniwersytecie
Wileńskim.
Dziewczyna
nie poddała się. Złożyła po wszystkich
terminach dokumenty na wydział medycyny najbardziej prestiżowego Moskiewskiego
Uniwersytetu im Łomonosowa. Gdzie została natychmiast przyjęta pomimo
zakończenia normalnego przyjmowania studentów i zajęciu wszystkich miejsc.
Została przyjęta ponadplanowo.
Po
roku nauki przeniosła się do Wilna i zmusiła
Uniwersyteckie władze do przyjęcia Jej na dalsze studia. Po roku,
zrezygnowała, pojechała do Workuty do narzeczonego, wcześniej aresztowanego Akowca,
kończącego wyrok. Po paru miesiącach
wyjechała z Nim do Polski, gdzie skończyła
medycynę. Po paru latach, w połowie lat siedemdziesiątych już ze swoją
dwójką dzieci odwiedziła Wilno i Hankę. Dzieci Teresy lubiły spacerować z moimi
małymi dziewczynkami w pobliżu naszego domu. Miała bardzo odważną córkę, którą
nazwaliśmy hajdukiem za Jej energiczną postawę.
Stosunki w szkole komplikują się
Stosunki
z rosyjskimi klasami zaostrzyły się.
Jeden z poznanych w obozie pionierskim Rosjanin, Garusow, uczył się w młodszej
klasie, został przywódcą bandy młodszych chłopców z Antokola. W równoległej
uczyli się Kapitonow i Tolik Dawidenko, Byli to drugoroczny i trzecioroczny uczniowie.
Dawidenko należał do grupy hersztów szumowin całego Wilna. Cała ta trójka była pod opieką wicedyrektora do spraw nauki Wołczkowa
(kapitana KGB, nazywanego przez polskich uczniów „Wołkodawem” )
Pierwsze
moje starcie z nimi to był napad Kapitonowa z kolegą na mnie na ulicy Antokol
obok budynku nr 50, dawnej przychodni dla kobiet, gdzie poprzednio pracowała
moja Mama. Obaj byli mojego wzrostu i podobnej budowy ciała. Zagrodzili mi
drogę i przygotowali się do ataku nakładając coś na ręce. Nie czekając
przeszedłem na drugi, bliższy budynku chodnik. Oni znowu zamknęli mi drogę. Nie
czekając uderzyłem obu w ten sposób jednocześnie obiema rękami i jednocześnie
zbiłem obu z nóg a sam poszedłem dalej. Przez parę minut byli obezwładnieni.
Nie gonili mnie.
Drugie
starcie było z Garusowym i jego watahą składającą się z ponad dwudziestu
młodszych od niego chłopców. Garusow był niższy o jakieś 10 centymetrów i
trochę pełniejszy ode mnie. Z nim było paru chłopców wyraźnie silniejszych, chociaż
i niższych. Jechałem rowerem z miasta do domu po Antokolu naprzeciw szkoły. Na
skrzyżowaniu Garusow złapał za bagażnik roweru i zatrzymał mnie. Zeskoczyłem z
roweru, zerwałem teczkę z rączki roweru i zamachnąłem się na niego. Garusow
cofnął się o krok, a ja cofnąłem teczkę do siebie powiesiłem na rączce i
wsiadłem ponownie na rower.
Garusow
powtórnie dogonił mnie i zatrzymał. Znowu zerwałem teczkę z rączki roweru i
zakręciłem na głowę napastnika. On znowu cofnął się. Powtórnie cofnąłem i
założyłem teczkę na rączkę roweru i próbowałem odjechać. Garusow po raz trzeci
zatrzymał mnie za bagażnik. Zeskoczyłem z roweru, zerwałem teczkę z rączki i
zakręciłem celując w głowę Garusowa. On już nie cofał się a zasłonił się ręką.
Spuściłem teczkę na jego rękę i szarpnąłem do siebie. W kieszonce teczki był
podwójny motocyklowy łańcuch. Ścianka kieszonki teczki była cienka . Dlatego cały
ciężar książek w teczce i łańcucha ciężkiego motocykla spadł na rękę Garusowa.
Garusow
spuścił rękę i cofnął się. Znowu powiesiłem teczkę na rączce roweru i
pojechałem bez przeszkód dalej. Następnego dnia w szkole na boisku widziałem
Garusowa z ręką w gipsie na temblaku. Już nie podchodził do mnie.
Trzecie
starcie było już groźniejsze i mogło się źle skończyć. Szedłem po Antokolu w
stronę domu przed skrzyżowaniem z ulicą prowadzącą na most Strategiczny. Na
spotkanie szedł Kapitonow z dwoma kolegami. Wszyscy trzej byli mojego wzrostu i
podobnej budowy ciała. Natychmiast przeszedłem na drugą stronę ulicy. Oni też
przeszli i zagrodzili przejście. Jedynym wyjściem dla mnie było jednoczesne
zbicie wszystkich trzech z nóg. Natychmiast rozpędziłem się i jednocześnie
kolanami uderzyłem środkowego (Kapitonowa) w pierś, a dwóch pozostałych rękami
od razu ścinając wszystkich z nóg. Upadliśmy wszyscy czterej. Oni wstali a ja
broniłem się nogami nie dopuszczając ich do siebie. W tym momencie podszedł do
nas jakiś człowiek i odpędził ich. Ja zaszedłem do znajomych, Keizików
mieszkających tam na rogu w małym domku obok wjazdu na most Strategiczny i z
pół godziny przeczekałem obserwując, czy napastnicy poszli.
Czwarte,
potrójne starcie było już na boisku szkolnym z Tolkiem Dawidenko, na moje
szczęście kompletnie pijanym. W czasie wolnej lekcji graliśmy w piłkę w dalszym,
lewym rogu boiska. Na środku placu było boisko do piłki nożnej. Tam grali w
piłkę nożną chłopcy z rosyjskich klas i ich goście z całego miasta. Dawidenko
był wyższy ode mnie o jakieś 10 cm i prawie dwa razy cięższy.
Pierwsze
starcie było krótkie. Tolek chciał schować głowę pod moją prawą rękę i bić
pięściami w tułów. Od razu objąłem go za szyję prawą ręką, lewą wziąłem za
prawą zaciskając za szyję i położyłem się na nim. Obaj staliśmy na nogach. Po
takim uchwycie i położeniu się na nim jego głowa została odgięta do tyłu a
gardło zaciśnięte. Tolek zacharczał a ręce bezwładni zwisły w dół. Jeden z jego
młodszych kolegów podszedł do mnie i poprosił o puszczenie a potem spróbował
odprowadzić go do swoich na przeciwległy po przekątnej róg boiska.
Po
chwili Tolek wrócił i chciał mnie kopnąć. Udało się mnie chwycić go za nogę i
podnieść ją do góry. Tolek tracąc równowagę nachylił się do przodu. W tym
momencie puściłem nogę i znowu chwyciłem za szyję i nachyliłem się zaciskając
gardło. Znowu Tolek zacharczał a ten sam jego kolega powtórnie poprosił o
puszczenie go i odprowadził do swoich.
Nie
zdążyłem wrócić do swoich, a Tolek znowu biegnie do mnie. Chciał przebiec obok
mnie i kopnąć. Uchyliłem się i znowu złapałem za nogę i po raz trzeci złapałem
w klucz. Od razu podbiegł ten sam jego kolega i już ostatecznie odprowadził na
drugą stronę boiska na przeciwległy róg.
Od
tego czasu zawsze miałem wolne i bezpieczne przejście w całym mieście i o
każdej porze dnia. Wszystkie bójki w mojej obecności uspakajały się. Nikt już mnie
nie zaczepił. Oprócz tego, do czterech dni wcześniej byłem uprzedzany o
wszystkich poważniejszych przygotowywanych rozróbach w szkole. Byłem też
uprzedzany, na kogo mam zwracać uwagę, żeby nie dać się zaskoczyć. Dali mnie też
do zrozumienia, że te wszystkie starcia były wykonaniem poleceń dorosłych.
W
związku z tym przygotowałem się do obrony z przeważającymi siłami napastników.
Do ponad pół metrowego gumowego węża wzmocnionego tkaniną z jednej strony
wbiłem trójkątny pilnik usztywniający rączkę a z drugiej wbiłem pół kilogramowy
walec ołowiany i zamocowałem go zagiętym gwoździem. Ten morderczy instrument
zawsze miałem w wewnętrznej lewej kieszeni w kurtce gotowy do wyciągnięcia.
Kilkakrotnie w domu sprawdzałem szybkość wyciągnięcia i siłę uderzenia na
blaszanych beczkach. Po każdym uderzeniu pozostawało kilku milimetrowe
wgłębienie na milimetrowej blasze beczki. Na szczęście nie było potrzeby
wykorzystania go do walki nawet w czasie generalnej bitwy w szkole 4 grudnia
1951 roku. Wystarczyło wtedy, że przepychałem walczących wyprowadzając naszych
z szatni i korytarza w suterenie i spychając przeciwników na dół gołymi rękami.
Mnie żaden nie uderzył, a po moim podejściu wycofywali się.
Decyzja o kierunku dalszej nauki i Rada
Pedagogiczna
Początkowo
w czasie wojny widząc Babci młyn wodny chciałem zostać młynarzem. Później
konstruktorem maszyn. Żeby być konstruktorem trzeba ładnie rysować i mieć dobry
wzrok. Pociągała mnie konstrukcja maszyn produkcyjnych i samochodów. W
rysowaniu przeszkadzał mnie słaby wzrok. Zbyt źle widziałem, nawet z bliska,
żeby dobrze rysować. Zacząłem przyglądać się innym dziedzinom, w tym elektrotechnice,
gdzie trzeba było mniej rysować a więcej myśleć i liczyć. Od 1949 roku zacząłem
kupować książeczki naukowo popularnej literatury na różne techniczne tematy.
Wolałem
kupić książeczkę naukowo popularnej biblioteki niż pójść do kina lub kupić
ciastka czy też cukierki. W ten sposób zebrała się pokaźna biblioteczka. Każdą
książeczkę przeczytałem często po dwa razy. Zawsze starałem się zrozumieć
zasadę działania tego, o czym czytałem. Okazało się, że mam niezłą pamięć na
techniczne sprawy. Ze względu na możliwość odpowiedzi na większość pytań ha
większość tematów,niektórzy zaczęli mnie nazywać chodzącą encyklopedią.
W
końcu 1 okresu w 1950 roku dostałem kilka dwójek za podpowiadanie. W rezultacie
na okres groziły mi dwójki z 7 przedmiotów. Z tego powodu została wezwana do
szkoły Mama. Lecz Mama odmówiła przyjścia mówiąc, że sam nabroiłam, więc muszę
sam problem rozwiązać.
W
tym czasie naszym wychowawcą naszej klasy był nauczyciel chemii, uczeń
Mendelejewa, Pan Kuczewski, dla którego formalności (notatka lub
usprawiedliwienie na papierze) były najważniejsze. Jeżeli chodziło o
jakiekolwiek polecenie, mówił:
Jest mały ołóweczek, jeszcze mniejsza
karteczka i trzeba zapisać. Wtedy nie zapomnisz.
Była
klasówka z chemii. Perę dni wcześniej, na ten temat kupiłem książeczkę naukowo
popularnej biblioteki, więc napisałem na jej podstawie klasówkę. Panu Kuczewskiemu
to się nie spodobało, więc napisał, żebym odsiebiatiny nie pisał, stawiąc 3-.
Wizytacja i
Rada Pedagogiczna
Pewnego
dnia, dwa dni po mojej odpowiedzi z matematyki, przyszła wizytacja z miejskiego
wydziału oświaty. Był to wysoki i pełny mężczyzna pochodzenia żydowskiego.
Razem z nim weszła do klasy dyrektorka Kurylenko. Pan Święcicki musiał
pochwalić się i po krótkim zastanowieniu wywołał mnie do tablicy. Cała klasa
zamarła, gdyż wiedzieli, że nie byłem przygotowany do odpowiedzi.
Nie
spodziewałem się wywołania, gdyż parę dni wcześniej odpowiadałem. Nie
pamiętałem, od czego należało zacząć. Była to geometria. Wiedziałem, jakie
wzory miałem otrzymać, ale nie pamiętałem, od czego zacząć.
Zdecydowałem
się na wyprowadzenie wszystkich wyjściowych wzorów i wtedy odpowiedzieć na
pytanie Pana Święcickiego. Tak też i zrobiłem. Pan Święcicki nic nie powiedział
i postawił w dzienniku ocenę. Moja odpowiedź podobała się tak Dyrektorce, jak i
Inspektorowi Miejskiego Wydziału Oświaty. Po lekcji Dyrektorka Kurylenko przechodząc
obok biurka nauczyciela, cicho zapytała Pana Święcickiego,
Ile dostał Strużanowski
Pan Święcicki odpowiedział:
4.
Pani Dyrektorka zapytała:
Dlaczego nie 5?
Pan Święcicki odpowiedział:
Bo nie odrobił lekcji!
Dyrektorka
nic nie mówiąc wyszła z Inspektorem.
Po
paru dniach miała być Rada Pedagogiczna. Dostałem powtórne wezwanie na Radę Pedagogiczną
dla Mamy. Mama odmówiła przyjścia. W związku z odmową Mamy, na okresową radę
pedagogiczną zostałem wezwany sam. Na zapytanie Pani Dyrektor Krylenko, czy
rozumiem, że grozi mnie cofnięcie do poprzedniej klasy, odpowiedziałem:
Dwójki mam za podpowiadanie i nieodrobione
lekcje. Z odpowiedzi mam dobre stopnie, a dwójki za podpowiadanie, więc po
wywołaniu stopnie poprawię.
Wybrałem
rozkład lekcji i poprosiłem o przepytanie, podając najbliższe daty w ciągu
tygodnia i stopnie, jakie spodziewam się otrzymać. Przy omawianiu każdego
przedmiotu mówiłem, za co dostałem dwójkę i co spodziewam się otrzymać z
odpowiedzi.
Otrzymam trzy piątki, dwie czwórki i że
na okres nie będę mógł poprawić tylko Litewskiego i Rosyjskiego, gdyż tych
przedmiotów na czwórki nie znam.
Dyrektorka
Kurylenko po porozumieniu się z inspektorem do spraw nauczania Wołczkowem
(kapitan KGB) powiedziała, że zobaczymy. Na zakończenie powiedziałem:
W ciągu tygodnia poprawiłem nawet
Litewski. Nauczycielom moja pewność
siebie podobała się oraz to, że nie obiecuję więcej, niż mogę być pewny.
Inspektor z miejskiego wydziału oświaty zapamiętał mnie i nawet po dłuższym
czasie przy każdym spotkaniu w mieście niejednokrotnie wypytywał mnie o sprawy
szkolne i na politechnice w Kownie.
Ne
lekcji fizyki, nauczycielka, jeszcze studentka wywołała mnie do tablicy. Był to
temat dźwięki, ton i barwa głosu. Parę dni wcześniej kupiłem na ten temat
książeczkę naukowo-popularnej biblioteki i przeczytałem. Po odpowiedzi na
pierwsza pytanie, Irma Zacharowna Pławina zaczęła pytać się o następnych
tematach: barwie głosu. Zacząłem opowiadać na podstawie tej książeczki. W ten
sposób przetrzymała mnie przy tablicy prawie całą lekcję. Pod koniec lekcji
powiedziała:
To był temat dzisiejszej lekcji.
Zapamiętała
mnie na dłuższy czas. Po latach, po 1964 roku wykonałem parę prac dla niej,
gdyż pracowaliśmy w jednym naukowo-badawczym instytucie.
W
tym momencie też zadzwonił dzwonek na przerwę.
Ogurcow
Późną
wiosną 1950 roku pojawiła się para Rosjan w cywilu z zapytaniem czy nie
znajdzie się możliwość wynajęcia pokoju na lato. Mama zgodziła się. Zdecydowali
się na duży pokój na dole z wyjściem na taras. Jeszcze przed przeprowadzką odwiedzili
nas. Męszczyzna przyszedł w mundurze wojskowego prokuratora. Jego żona była
prokuratorem cywilnym.
To
był Ogurcow, prokurator wojskowej prokuratury w stopniu pułkownika. Pan Tadeusz
przestraszył się i uciekł do domu. Ogurcow zrozumiał, że cos jest nie w porządku,
zaśmiał się i powiedział, żeby się nie bał, bo nie jest donosicielem.
Później
opowiadał, że w czasie wojny był w armii Generała Czernichowskiego wyzwalającego
Wilno i przy aresztowaniu Generała Wilka. Badał sprawę „psychologicznego ataku” na niemieckie bunkry linii umocnień słynnego
Wału Pomorskiego z dużą ilością ofiar wśród żołnierzy Czerwonej Armii.
Psychologiczny
atak to atak piechoty na umocnienia wroga w formie defiladowego marszu według
wzorów wojen Napoleońskich. To kolumny piechoty maszerują krokiem defiladowym prezentując
broń na pozycje wroga bez względu na olbrzymie straty. Przy powstaniu luk
następni z dalszych szeregów wypełniają luki i idą dalej. W rezultacie dla
broniących się szeregi atakującej piechoty nie maleją, ale wciąż się zbliżają i
dochodzą do obrońców rozpoczynając walkę na bagnety i granaty. Taki atak mało
obrońców psychicznie wytrzymuje i znaczna większość ucieka rzucając broń..
Opowiadał
też o innych głupich decyzjach niektórych oficerów z okresu wojny. Po
aresztowaniu Mamy w 53 roku też był przesłuchiwany i wyrażał się bardzo
pozytywnie, czym bardzo pomógł. Jego zeznania były decydującymi dla zwolnienia
Mamy z aresztu i ograniczenia wyroku dla Pana Tadeusza. Ogórcowowie wyjechali w
54 roku na Ural i więcej o Nich nie słyszałem.
Powojenne losy Ojca
W
tym czasie, dowiedzieliśmy się, że mój Ojciec został zwolniony z pracy w
zarządzie przemysłu terenowego w Olsztynie i pojechał do Krakowa, gdzie też nie
mógł znaleźć pracy. Żeby przeżyć, zaczął pracować na kolejowym dworcu jako tragarz.
Po przyjeździe do Polski ze Lwowa tam osiedliła się Jego Matka Klotylda z domu
Boblewska, siostra Janina Grychowska i szwagierka Zosia Strużanowska. W
otrzymaniu mieszkania pomógł im brat babci, Edward Boblrwski, pracownik straży
pożarnej. Pracował w straży pożarej od 1904 roku, od stanowiska szeregowego
strażaka do komendanta Krakowskiej straży Pożarnej. Jest to opisane w książce
„Pali się iak cholera”. Nie chciał być na ich utrzymaniu, więc rozpoczął pracę
bagażowego na dworcu Głównym w Krakowie do otrzymania jakiegoś innego zatrudnienia.
Jeden
z Jego kolegów dowiedział się o przyjeździe Ojca do Krakowa, i wiedział, że tam
miała przyjechać ze Świerdłowska czy też z innej części Uralu Jego Córka. Po
powrocie do Polski z terenu Związku Radzieckiego miała zamieszkać w Domu
Dziecka. Mój Ojciec rozpoczął poszukiwania w Krakowskich Domach Dziecka. Jednocześnie
Ojciec otrzymał pracę przy rozliczaniu remontów mieszkań na administrowanym
terenie w oddziale administracji budynkami Śródmieścia mieszczącym się przy ul
Grodzkiej.
Po
raz pierwszy po wojnie spotkałem Ojca w 1963 roku we Wrocławiu, po odłączeniu
się od wycieczki do Warszawy i Międzyzdrojów. Pilotka z Litwy zgodziła się na
moje odłączenie się od wycieczki na jeden dzień, chociaż było to zabronione.
Przedtem zapytała się u kolegi z polski, czy mówię dobrze po polsku. Wyraziła
zgodę po stwierdzeniu przez polskiego pilota wycieczki w Międzyzdrojach, że
mówię po polsku lepiej, niż oni. Od wycieczki odłączyłem się w Poznaniu, i
pojechałem do Wrocławia do Cioci Jadwigi Kuźmickiej. Tam spotkałem się z Ojcem
wracającym z Londynu od Brata Zygmunta i Zosi, która w międzyczasie wyjechała
do Londynu na zaproszenie męża, Strużanowskiego Zygmunta.
W
trakcie poszukiwań córki kolegi, Ojciec dowiedział się, że w jednym z Domów
Dziecka po powrocie z Uralu mieszka Marysia Kolanowska. Telefonicznie poprosił
Dyrektora o przysłanie Jej do niego do pracy. Przyszła drobna, szczupła
brzydula z koleżanką, brunetką. Po dokładniejszym sprawdzeniu, okazało się, że
to nie ta dziewczyna, której szukał. Dlatego, że była brzydulą, zrobiło Mu się
Jej szkoda, więc zaopiekował się nią. Po opuszczeniu przez Marysię Domu Dziecka
pomógł wynająć pokój przy ul Brzozowej i starał się pomóc w miarę swoich
skromnych finansowych możliwości. Poznałem Ją w 1966 roku w czasie urlopu w
Polsce i odwiedzin u Ojca.
Ojciec
powrócił do Związku Legionistów i w Lutym 1975 roku został wybrany na
stanowisko Komendanta Federacji Związków Obrońców Ojczyzny jako przedstawiciel
Związku Legionistów Polskich. Ojciec kilkakrotnie zwracał się do Archiwum
Wojskowego o podanie wykazu odznaczeń, które otrzymał, lecz bez skutku.
Otrzymał pełny wykaz odznaczeń dopiero w 1980 roku po złożeniu mojego wniosku
bezpośrednio w Archiwum w Rembertowie. Możliwe, że po interwencji z gabinetu
Premiera Rady Ministrów.
Przygotowanie do decyzji o dalszej nauce
Zastanawiając
się nad kierunkiem dalszej nauki musiałem uwzględnić zły stan mojego wzroku,
niemożliwość wykonania ładnego dokładnego rysunku i zacząłem poważniej myśleć o
innych dziedzinach techniki. Zacząłem kupować literaturę na różne techniczne
tematy, oglądać różne odbiorniki radiowe. Szczególnie w sklepie przy ulicy
Wileńskiej (Vilniaus) i placu im. Elizy Orzeszkowej (generała Czernichowskiego)
poznałem Polaka, sprzedawcę sprzętu radiotechnicznego. Pożyczałem u niego instrukcje
i schematy odbiorników radiowych różnych klas i w ciągu jednego lub dwóch dni przerysowywałem
na półprzezroczystym papierze schematy odbiorników.
W
ten sposób poznałem zasady budowy odbiorników radiowych i wzmacniaczy dźwięku oraz
różnice pomiędzy różnymi typami. Początkowo dawał mnie opisy niechętnie i tylko
po jednym opisie, i to tylko ze starszych modeli. Po zwrocie w terminie kilku
opisów, dostawałem po dwa lub trzy na parę dni nawet najnowsze. W ten sposób
zrobiłem sobie bibliotekę kilkudziesięciu schematów odbiorników radiowych
różnych klas i zrozumiałem, jakie mają różnice, czym się różnią między sobą i
jakie są różnice w klasach odbiorników. Poznałem typy i ich przeznaczenie.
Dostałem
też instrukcje kilku profesjonalnych odbiorników i wzmacniaczy, w tej liczbie i
specjalistycznych. W rezultacie najwięcej przemawiało za podjęciem nauki a
dziedzinie radiotechniki a później elektroniki pomiarowej i elektronicznej automatyki.
Zmiana wychowawcy
W
tym czasie naszym wychowawcą był starszy Pan, Kuczewski, nauczyciel chemii,
uczeń Mendelejewa. Lubił o Nim opowiadać. Często powtarzał wypowiedź Sokratesa
z przed 2500 lat:
Im więcej wiem, tym lepiej wiem, że nic
nie wiem.
Do
tej wypowiedzi Mendelejew lubił dodawać i wbijał to swoim studentom do głów:
Nawet w swojej dziedzinie, nie możesz
wiedzieć wszystkiego!
Są
to wciąż aktualne wypowiedzi słynnych filozofa i uczonego. I im dalej, tym
bardziej aktualne. Opowiadał, ż jeden zarozumiały doktorant oddał swoją pracę
Profesorowi Mendelejewowi do oceny. Po otrzymaniu poprosił o ocenę. Profesor
odpowiedział, że tam wszystko napisane. Po przejrzeniu znalazł jedno słowo z
podpisem Profesora Mendelejewa:
renyxa
Biedak
szuka we wszystkich europejskich słownikach i nigdzie nie może znaleźć tego
słowa. Jego koledzy też nie mają pojęcia, co to znaczy. Iść do innych
profesorów było jemu wstyd. W końcu zdesperowany zwraca się do dawno
pracującego w tej uczelni portiera, gdyż dobrze znał Profesora Mendelejewa i
pyta się pokazując podpis Profesora:
Co to znaczy?
Portier
tylko spojrzał, i mówi:
Panie Aspirancie! Przecież to po naszemu
napisane, po rosyjsku napisane! CZEPUCHA
(bzdura, głupota)
W
ten sposób Pan Kuczewski zwrócił nam uwagę, że zawsze trzeba szukać
najprostszej odpowiedzi, a nie gdzieś ukrytej. Jednocześnie trzeba szukać
wieloznaczności w każdej wypowiedzi. Pomimo starań Pana Kuczewskiego klasa
uważała, że wychowawcę trzeba zmienić. Było to zdanie całej klasy ze względu na
zdanie Pana Kuczewskiego, że najważniejsze są sprawy formalne, zaświadczenia i
usprawiedliwienia.
Ostatnią
wychowawczynią Hanki w klasie maturalnej była nauczycielka języka rosyjskiego,
Olga Timofiejewna Moroz. Hanka i jej koledzy stale mówili, że broniła swoich
wychowanków na wszystkich radach pedagogicznych. W tym czasie była już
wychowawczynią równoległej z nami klasy dziewcząt. Inny poprzedni wychowawca
Hanki klasy, Pan Jabłoński był już zajęty w młodszych klasach. Tak samo był
przeciążony nasz poprzedni wychowawca, Pan Tulisow, który wyciągnął nas z
ostatniego miejsca na czwarte w szkole. Trzeba było szukać kogoś innego.
Na
kolejnej lekcji wychowawczej była dyrektorka i klasa zażądała zmiany
wychowawcy. Było pytanie, kto ma nim być. Nasza klasa była duża (prawie 30 osób)
i szumna. W pokoju nauczycielskim padła propozycja oddania naszej klasy
nauczycielce matematyki, polce pochodzącej z Mińska, Pani Szpilewskiej. Nie
znaliśmy jej, więc w kilku poszliśmy pod drzwi pokoju nauczycielskiego zobaczyć,
kto to jest i ktoś poprosił, żeby ją pokazać, bo uczniowie chcą ją zobaczyć.
Zapytana
nauczycielka widocznie nie zrozumiała, podeszła do Pani Szpilrwskiej i
powiedziała, że uczniowie chcą z nią porozmawiać. W momencie. Gdy wychodziła z
pokoju nauczycielskiego wszyscy chłopcy pozostawili mnie i uciekli. Więc
musiałem z nią rozmawiać w imieniu klasy. Powiedziałem jej, że klasa jest
trudna, szumna i będzie jej bardzo trudno i może nie dać rady. Pani Szpilewska
zrezygnowała z propozycji. .Z czwartego miejsca znowu spadliśmy na pierwsze od
końca. Bez dwójek był tylko jeden uczeń, Marian Adamowicz
Po
paru dniach przyszła do nas nowa nauczycielka rosyjskiego jako nowa
wychowawczyni, żydowskiego pochodzenia, Pani Kapłon. Od dwóch lat rosyjskiego
uczyła nas Pani Olga Timofiejewna Moroz. Na decyzje dyrektora nie mieliśmy
żadnego wpływu. Na pierwszej lekcji niezadowolona klasa trochę szumiała. Po
przerwie z wewnętrzną naradą klasa zmieniła się nie do poznania. Poradziłem,
żeby ciszą i obojętnością zmusić ją do rezygnacji, bo inaczej nie pozbędziemy
się jej. Słychać było lot muchy w obojętnym miejscu klasy. Na przerwie na
korytarzu nauczycielka stała sama a wszyscy chodzili i cicho rozmawiali. Pani
Kapłon nie wytrzymała dwóch tygodni i zrezygnowała z wychowawstwa.
Pani
Olga Timofiejewna Moroz powróciła do nas jako nauczycielka i już jako wychowawczyni.
Na pierwszej Radzie Pedagogicznej powiedziała, że nasza klasa przeskoczy z
pierwszego od końca na pierwsze miejsca od początku. Prawie wszyscy nauczyciele
roześmieli się, bo nie uwierzyli.
W
tym czasie już miałem przerysowane schematy kilku najlepszych odbiorników
najwyższej klasy z dużą mocą wyjściową. Potrafiłem obliczyć potrzebną moc
transformatorów zasilania i wyjściowego. Zrobiłem mały wzmacniacz do domu.
Udało się. Zaproponowałem zrobienie wzmacniacza dla szkoły. Obok była szkoła
oficerów łączności. Na prośbę wychowawczyni dostałem z tej szkoły pomoc fachową
w osobie jednego z wykładowców, kapitana łącznościowca. Kilkakrotnie był przy
omawianiu propozycji. Wytłumaczył działanie łączności zwrotnej we wzmacniaczach
i jej roli w pracy na podniesienie jakości dźwięku. Dostałem mały pokoik na
najwyższym piętrze w prawym skrzydle od Sali gimnastycznej na zmontowanie i
uruchomienie szkolnego radiowęzła, a później na studio. Obok był składzik
szkolnego kiosku księgarskiego Pani Pieniążkowej, nauczycielki polskiego z
wejściem przez zamykaną na kluć sień. Był to pierwszy szkolny radiowęzeł w
Wilnie.
Podziękowałem
za uwierzenie w moje siły i rozpocząłem amatorską przygodę. W szkole
oficerskiej dostałem podstawę na wzmacniacz od jakiegoś urządzenia lampowego i
sieciowy transformator zasilania.Na tej bazie rozpocząłem montaż.
Przedsmak Wilii
W nowym
1951/52 roku szkolnym byliśmy już klasą maturalną. Na jednej z pierwszych
lekcji wychowawczych Pani Olga Timofiejewna zaproponowała składkę na
poczęstunek po spotkaniu na studniówce. Zaprotestowałem uzasadniając, że nie
wszyscy są w stanie po tyle, ile trzeba złożyć się. Na pytanie, a w jaki sposób
zebrać pieniądze, odpowiedziałem, że
trzeba zorganizować w naszych klasach zespół pieśni i tańca, wystąpić w
zakładach pracy a wszyscy z przyjemnością dadzą po parę rubli na ten cel (cena
biletu do kina była od 0,5 do 2 rubli). Wychowawczyni zgodziła się,
powiedziała, że trzeba to uzgodnić z dyrekcją i dziewczętami. Dziewczynki też
zgodziły się na wspólnej lekcji wychowawczej. Wychowawczyni uzgodniła też z
nieprzyjazną dla Polaków dyrektorką Kurylenko i inspektorem (wicedyrektorem)
Wołczkowem (Wołkodawem). Z władzami szkolnymi nie udałoby się tego załatwić
chyba nikomu innemu.
Od
tego czasu rozpoczęły się próby chóru z nauczycielem śpiewu, Panem Witkiem Turowskim.
W chórze brała udział ponad połowa obu klas. Już w październiku, po miesiącu
prób rozpoczęły się koncerty. Można powiedzieć, że to był początek i pierwsze
koncerty słynnego dzisiaj Wileńskiego zespołu Pieśni i Tańca Wilia. W składzie
zespolu brała udział większość pierwszych uczestników Zespołu z naszych klas, w
tym dyrygent Pan Witek Turowski, długoletni prezes zespołu solista tancerz Franek
Kowalewski, flecista Stanisław Krzywiki, pianistka Teresa Garszkówna, chórzysta
Marian Wojtkiewicz i wielu innych. W pierwszym składzie Wilii abiturienci
naszych klas zajmowali 95% całego przyszłego składu Zespołu Wilii w pierwszych
latach, działającego w ramach szkoły pedagogicznej w Nowej Wilejce od drugiej
połowy 52 roku.
Artystom-amatorom
spodobało się przyjęcie widzów w 1951 roku, spragnionych ojczystego języka ze
sceny. Przyjęcie było lepsze i cieplejsze i żywsze, niż widzów, prawie
wyłącznie członków rodzin artystów, w Kolonii Magistrackiej grupy Pani Ireny
Bedekanis w czasie niemieckiej okupacji, w maju 1943 roku.
Przygotowania do bitwy
i bitwa w szkole.
7
listopada 1951 roku w szkole były obchody rewolucji październikowej. W drodze
do szkoły kilka dni wcześniej zostałem uprzedzony o przygotowywaniu bójki w
szkole. Celem miała być moja klasa. Dlatego w czasie przerwy pomiędzy
oficjalnymi obchodami a koncertem powiedziałem kolegom i koleżankom o
konieczności przeniesienia płaszczy do klasy na przeciw wyjścia z sali
gimnastycznej, gdzie były obchody bez podania prawdziwych przyczyn. Uzasadniłem
tym, że nie stracimy czasu w kolejce do szatni, kiedy ruszą wszyscy.
Koledzy
przyzwyczaili się, że nie rzucałem słów na wiatr. W tej klasie pozostało kilku naszych
chłopców i dziewcząt. Natychmiast po zakończeniu koncertu poszliśmy do tej
klasy, ubraliśmy się i wszyscy razem całą grupą wyszliśmy ze szkoły. Całej
grupy nie odważyli się zaczepić, Nie obeszło się bez zaczepek słownych i
epitetów. Jeden z kolegów nie posłuchał mojej rady i poszedł sam. Następnego
dnia dowiedzieliśmy się, że został pobity i był opatrywany na pogotowiu.
Parę
dni przed obchodami dnia Stalinowskiej konstytucji (4 grudnia) na ulicy
spotkałem jednego z uczni rosyjskiej starszej klasy, który mnie uprzedził o
przygotowywaniu dużej bójki w szkole z udziałem całego miasta. O uprzedzeniu
powiedziałem Mamie, która potwierdziła, że musimy przygotować się do obrony,
lecz w żadnym wypadku nikomu nie wspominać o uprzedzeniu.
W
dniu obchodów 4 grudnia mieliśmy lekcje. Parę razy zachodziłem do Wołczkowa,
lecz jego nie było. W końcu lekcji przyszedł, więc powiedziałem mu o możliwości
dużej rozróby. On powiedział mnie, że nic nie będzie i nie ma powodu bać się. W
odpowiedzi powiedziałem, że za wszystko, co się stanie, jeżeli będzie jakaś rozróba,
On będzie odpowiedzialny. Na tym rozmowa się skończyła, bo nie mogłem
powiedzieć, że jestem uprzedzony już parę dni temu o poważnych przygotowaniach.
Jak
zaszedłem do rejonowego komisariatu milicji, powiedzieli, że nie mają tylu
ludzi, żeby ubezpieczyć każdą szkolną imprezę i jak będzie jakaś rozróba, ktoś
z nauczycieli ma zadzwonić, to przyjadą, a ulica koło szkoły będzie patrolowana
przez konną milicję.
Naturalnie
Wołczkow nie zawiadomił prewencji o możliwości nieporządków. Już w czasie
obchodów zaczęli zbierać się nieznajomi od małych, 9 letnich chłopców do
zdemobilizowanych marynarzy po 6 latach służby. Zwróciłem na to uwagę Oldze
Timofiejewnie Moroz, naszej wychowawczyni.
Ani
Wołczkowa ani Dyrektorki Kurylenko w szkole już nie było. Nie było też w szkole
więcej nauczycieli, za wyjątkiem najmłodszego kierownika pionierów. Po
oficjalnej części, jeszcze przed koncertem wszyscy poszli do domów.
Wychowawczyni
poprosiła nas o odprowadzenie Jej do domu. Poszliśmy odprowadzić Ją z Marianem
Wojtkiewiczem. Wychodząc zwróciłem Jej uwagę na dużą ilość chłopców z grupy
Garusowa do 11 lat stojących koło szkoły. Była to ich ochrona i zwiad na
wypadek zjawienia się milicji. Jak nas zobaczyli, kilku poszło do szkoły a
reszta odeszła dalej od szkoły w dwóch kierunkach: na Antokol i ulicę Piaski
(Smieliu). Olga Timofiejewna zrozumiała,
o co chodzi: o upozorowanie, że są tutaj przypadkowo. Mieszkała niedaleko,
szliśmy dość prędko. Zostawiliśmy Ją w pobliżu Jej domu i wróciliśmy prawie
biegiem.
Niedługo
po naszym wyjściu prowadzący, odpowiedzialny za zabawę młody nauczyciel,
kierownik pionierów, (odpowiednik
obecnego Harcmistrza) polecił Marianowi Adamowiczowi staroście naszej klasy
ogłosić ze sceny zakończenie zabawy. W momencie ogłaszania do Mariana podszedł
12-latek i uderzył go po twarzy. Wszyscy nasi chłopcy z trzech najstarszych
klas byli rozproszeni po sali i koło każdego stało po kilku Rosjan, gości z
całego miasta, więc byli w mniejszości i rozproszeni po całej Sali, a tym samym
nie mogli interweniować.
Jak
wszyscy poszli do szatni rozpoczęła się prawdziwa bitwa z użyciem marynarskich
pasów z ciężkimi sprzączkami, kastetami i innymi narzędziami stosowanymi w
bójkach. Kierownik pionierów (pionierwożatyj, odpowiednik Harcmistrza) z kilku
dziewczętami ze starszych polskich klas poszedł do pokoju nauczycielskiego i zaczął
dzwonić na milicję. Niestety, tam telefon był zajęty przez ponad dwie godziny.
Przez ten czas byliśmy zdani tylko na własne siły z jednym starszym, nawet nie
nauczycielem.
Szatnia
była w suterenie. Większość tam zeszła i skrajni oraz stojący na schodach byli
bici pasami i ostrymi sprzączkami z wyższych stopni schodów. Kilku naszych było
odpędzonych na drugi koniec korytarza sutereny od szatni w stronę wyjścia na
boisko i tam bronili się jak mogli zakrywając się płaszczami. Kilka dziewcząt z
naszych starszych klas siedziało w pokoju nauczycielskim i dzwoniła na milicję.
Były tam dziewczęta z trzech najstarszych klas.
Po
naszym przyjściu bitwa wrzała na całego. Mariana zostawiłem przy kilku naszych
pobitych koło okna naprzeciw schodów, na wysokim parterze, a sam pobiegłem tam
gdzie był największy ruch, gdzie mogli najbardziej ucierpieć nasi z polskich
klas. Obok mnie bitwa ucichała. Korzystając z tego, nie wyciągałem z kieszeni
„buławy” i tylko przepychałem bijących się. W ten sposób opróżniłem korytarz
sutereny z naszych, odciętych od reszty.
Jeszcze
trwała bitwa przy przejściu do szatni. Ze schodów wyżej jedni napastnicy bili
pasami a drudzy blokowali wyjście na górę naszym. W pierwszej kolejności
zepchnąłem na dół blokujących wyżej a później odepchnąłem bijących na dole,
Jednemu odebrałem marynarski pas i wyrzuciłem gdzieś dalej na dół, pokazując,
że nie chcę bójki ani ich broni. We dwójkę z kierownikiem udało się nam
rozdzielić walczących. Nasi stali koło okna na parterze, naokoło stały
szumowiny a w korytarzu pomiędzy nimi biegaliśmy z kierownikiem pionierów. Co
chwila ktoś z szumowin doskakiwał do naszych i starał się uderzyć kogoś ze
stojących koło okna. Za każdym razem któryś z nas dwóch doskakiwał i odpychał
atakujących. Tylko nas dwóch nie atakowali i ani razu nie uderzyli. Dlatego
wolałem popychać niż nawet użyć swojej broni, czy też dać komuś do obrony.
Wtedy na pewno mogłoby dojść do większej ilości rannych i nawet znacznie
ciężej.
W
pewnym momencie część napastników gremialnie poszła na ulicę przez główne
wejście, a część pośpieszyła przez wyjście na boisko a stamtąd przez dziurę w
murze na drugim końcu boiska na ulicę, Po chwili w szkole pozostaliśmy tylko
my. Po około 30 sekundach wszedł patrol konnej milicji. To jedna z naszych
koleżanek dodzwoniła się do komisariatu. Z sąsiedniej szkoły wojskowej nikt się
nie zjawił, choć warta na bramie była w odległości 30 do 40 i metrów wiedziała
o bójce. Później doszły do nas wiadomości, że opatrzono na pogotowiu 6 naszych
i 14 napastników.
Po
latach, dopiero w 1972 roku spotkałem w pracy jednego z kolegów Tolka, i on
opowiedział o ich późniejszych losach. Byli to też wykonawcy poleceń Wołczkowa
i organizatorzy nieporządków oraz bitwy w szkole w 1951 roku: Byli oni też
organizatorami wszystkich nieporządków w szkole, żeby był pretekst zamknięcia
największej polskiej szkoły.
Garusow trafił do łagru za rozboje i tam
zginął w bójce więźniów.
Kapitonow po pobycie w łagrze za grabieże
gdzieś zniknął.
Tolek Dawidenko trafił do łagru za
rozbój i morderstwo z bronią w ręku i zginął w bójce więźniów w lagrze.
Rezultaty koncertów naszych klas
Za
zebrane na koncertach pieniądze zrobiliśmy młode wino z rodzynek w 30-litrowych
butlach. Zarobionych pieniędzy wystarczyło na zimne zakąski i słodycze na dwa
dni obchodów studniówki.
Przyjęcie
polskiego słowa ze sceny na koncertach było bardzo gorące. Dlatego ta część
młodzieży biorącej udział w koncertach, która pozostała w Wilnie na studia w
następnym roku szkolnym (52/53) zdecydowała się na kontynuowanie występów jako
zespołu studentów polskiego dwuletniego seminarium pedagogicznego w Nowej Wilejce
pod Wilnem. Do zespołu dołączyli studenci Wileńskiego Uniwersytetu i inni
chętni z całego Wilna z różnych roczników i nawet doszło jeszcze uczni ze starszych
klas wszystkich polskich szkół.
Amatorska próba przyszłego zawodu
Byłem
gotowy do zmontowania wzmacniacza o mocy wyjściowej do 50 Wat na 4 lampach P3.
Mama dała mi trochę pieniędzy na zakup potrzebnych narzędzi i innych drobiazgów.
W oficerskiej szkole znaleźli wolny transformator do zasilania wzmacniacza i
podstawę od jakiegoś lampowego urządzenia. Dostałem też trochę pieniędzy ze zbiórki
w szkole. Na Sylwestra wzmacniacz już pracował. Został ulokowany na najwyższym 2
piętrze (według wileńskiego liczenia na 3 piętrze). Do Sali gimnastycznej
stamtąd była przeprowadzona linia telefoniczna, którą wykorzystałem do
podłączenia większych głośników w lewym skrzydle. Nie uwzględniłem możliwości
przeciążenia i zabezpieczenia od spalenia wzmacniacza przez bezmyślnego
operatora. Z takim zabezpieczeniem wtedy nie spotkałem się w żadnym użądzeniu.
Zauważyłem,
że ktoś próbował wejść do pokoiku, który już nazwaliśmy szumnie radiowęzłem. Żeby
zabezpieczyć się od kradzieży lub innej prowokacji, podłączyłem do klamki
przewód z jednego otworu gniazdka zasilania, a do zatrzasku, z drugiego.
Wiedziałem, że nikt wypadkowo nie podejdzie do drzwi, bo wejście miało sień
zamykaną drugimi drzwiami na klucz. Do tej sieni oprócz mnie miała klucz tylko
uprzedzona o zabezpieczeniu Pani Janina Pieniążkowa. Jednak po paru tygodniach
wezwał mnie Pan Wicedyrektor Wołczkow i zapytał, dlaczego jest podłączona
elektryczność do drzwi. Więc zapytałem, kto chciał tam wejść. Wołczkow
powiedział że woźny. A ja w odpowiedzi zwróciłem uwagę, że do sieni są drugie
zamknięte drzwi, do których ma klucz tylko Pani Pieniążkowa i ja. Oraz zgodnie
z ustaleniami dyrekcji nikt nie upoważniony nie ma prawa sam tam wchodzić, a
woźny do nich nie należy. Oraz woźny nie ma co tam robić i zgodnie z jego
poleceniem, do radiowęzła nie wolno nikomu obcemu wchodzić. A to jest
zabezpieczenie przed niepowołanymi gośćmi czy też złodziejami. A jeżeli ktoś
wejdzie, niech wytłumaczy, po co wchodził i złamał ustalenia dyrekcji. Wołczkow
zrozumiał, że nie ma możliwości mnie kontrolować czy cos mnie niewiadomego
podrzucić.
Jako
głośnik kontrolny kupiłem w sklepie tani słaby głośniczek i najtańszy mikrofon
przeznaczony wyłącznie do mowy. Dyrekcja kupiła głośniki 10 watowe w kształcie
dzwonów. Jeden z nich umieściliśmy w Sportowej Sali, a drugi koło okna
skierowany na główne wejście. Sprawdziliśmy pracę wzmacniacza w niedzielę,
kiedy szkoła była pusta. Szkoła miała dość słaby adapter, więc dyrektorka dała
na wyposażenie radiowęzła ze swojego gabinetu. W związku z tym młodzież dała
niepotrzebne dla nich płyty, które włączałem w czasie wielkich przerw, pomiędzy
zmianami lub obchodów. Poprawianie wzmacniacza i linii pomiędzy radiowęzłem i
korytarzami trwało do kwietnia lub maja.
Już
na wszystkich podstawowych korytarzach były głośniki. Musiałem zrobić
wyłączanie oddzielnych linii do głośników, żeby nie obniżać jakości głosu i nie
przeciążać wzmacniacza. Gdy była podłączona sala i tam musiało być głośno z
czystym dźwiękiem, gdyż sam wzmacniacz miał ograniczoną moc. Wzmacniacz
pracował do 56 roku, kiedy spalił się zasilający transformator z powodu
przeciążenia, to jest pięć lat. Naprawić wzmacniacza nie było możliwości, gdyż
takich transformatorów w sklepie nie było.
W
końcu kwietnia czy na początku maju przyglądałem się zamocowanym telefonicznym
przewodom na izolatorach pomiędzy skrzydłami budynku szkolnego. Obok około 1,5 do
2 metrów
od okna luźno zwisała antena do radiowego odbiornika w mieszkaniu gospodarza
szkoły (Zawchoza) mieszczącego się w suterenie lewego skrzydła. Była burza z częstymi piorunami, więc
zeszedłem z okna i czekałem z dwie godziny, aż przejdzie. Gdy już piorunów nie
było słychać, znowu stanąłem na parapecie okna i wychyliłem się na zewnątrz
trzymając się ręką za górną część wewnętrznego okna.
W tym
momencie prawdopodobnie w odległości 10 czy 20 kilometrów od
szkoły uderzył piorun. Na antenie pojawił się indukowany wysokiego napięcia
ładunek elektryczny, przyciągnął przewód do ręki, przebił z anteny do ręki,
wełniany rękaw kurtki, rękaw jedwabnej koszuli, wkładkę pod piętą w bucie, z
drugiej strony gwoździa pod piętą do blachy parapetu.
Na
ręku mam i teraz bliznę od wypalenia befsztyku, i z drugiej strony miałem drugi
befsztyk na pięcie, Po porażeniu wypadłem z okna na podwórze. Były tam grządki
z kwiatami obstawione pionowo cegłami.
Parę
koleżanek widziało jak spadałem z pierwszego wysokiego piętra na grządkę obok
cegieł a potem dowiedziałem się a gdy zapytałem, opowiadały mnie. Spadałem około
trzech metrów od ściany na nogi, potem na ręce i dopiero wtedy na twarz. Ktoś
do mnie podszedł, pomógł wstać i przejść do gabinetu pielęgniarki. Tego upadku
i przejścia nie pamiętam.
Pamiętałem
jak stałem na oknie, a potem jak obudziłem się w gabinecie lekarskim. Wezwana mama
już była. Z obrażeń od upadku miałem tylko rozciętą prawą powiekę pękniętym
szkłem od okularów. Niedługo później przyjechał neurolog, Aleksiejenko i
pozwolił Mamie zabrać mnie do domu. Z innych obrażeń pokazałem befsztyk na ręce
wielkości mojej dłoni. Na nodze na pięcie zauważyłem dopiero po tygodniu.
Początkowo miałem wszystkie lekcje przynoszone przez kolegów do domu. Po
następnej wizycie neurologa Aleksiejenko było już wiadomo, że w tym roku do
szkoły przed egzaminami nie wrócę.
W
drugiej połowie maja zacząłem znowu odwiedzać szkołę. Obejrzałem wprowadzenie
anteny do mieszkania gospodarza. Nie było tam zabezpieczenia od piorunów,
takiego jak było u Babci w Błusinie. Z tym poszedłem do Dyrektorki.
Powiedziałem, że za moje porażenie prądem od pioruna jest odpowiedzialny
gospodarz budynku, bo ma nieprawidłową instalację antenową. Dyrektorka
zadzwoniła do sąsiedniej szkoły oficerskiej, a tam moje zdanie potwierdzili. Dyrektorka
Kurylenko kazała natychmiast wady usunąć. Po uzgodnieniu z gospodarzem domu,
sam zabezpieczenie kupiłem za jego pieniądze i zamontowałem.
Do
gospodarza zachodziłem jeszcze kilkakrotnie też w czasie burzy i pokazałem
gospodarzowi niebieską iskrę na zabezpieczeniu – iskrowniku, w momencie
uderzenia pioruna. Po każdej takiej iskrze z opóźnieniem w ciągu do ponad 60
sekund słychać było łoskot pioruna. To znaczy piorun uderzał w odległości do ponad
20 kilometrów .
Wołczkow
nie zapomniał, że powiedziałem mu, że jest odpowiedzialny za bitwę w szkole i
postanowił wysłać mnie na wyręby lasów..
Jedna
z nauczycielek przyszła do Mamy do domu. Mama zawołała mnie i zapytała przy
niej, czy wiem coś o uszkodzeniu filmu z fizyki. Gdy odpowiedziałem, że o niczym
nie wiem, nauczycielka powiedziała, że wszyscy nauczyciele pochowali wszystkie
moje zeszyty do prac klasowych i inne, które mieli i powiedzieli, że nie mają,
bo wszystkie zeszyty zwrócili mnie. Później w szkole dowiedziałem się, że na
filmie przeznaczonym dla demonstracji praw fizyki ktoś wydrapał oczy Stalinowi
i coś napisał. Jak spotkałem nauczycielkę fizyki, Panią Bawtuto, zapytała czy
znam szkolny wąskotaśmowy szkolny projektor filmowy. Odpowiedziałem, że zasady
jego pracy znam, lecz samego aparatu nie znam.
Parę
dni później w domu Mama spytała, czy wiem, że Wołczkow chce mnie zesłać na
sybir. Spodziewałem się tego, i bez zastanowienia odpowiedziałem, to on
niedługo zginie. Mama zdenerwowała się i zapytała: Co myślę i co mówię?
Spokojnie odpowiedziałem, że umrze bez mojej pomocy i mego udziału a wystarczy
tylko poczekać. Mama uspokoiła się. Po trzech latach od siostry Wołczkowa,
pracującej w wydziale skarbowym Mama dowiedziała się, że Wołkodaw zmarł na raka
i zapytała się, czy wiem, że Wołczkow zmarł. Podziękowałem za wiadomość i
powiedziałem, że zasłużył na taką śmierć, ale nic nie wiedziałem.
Matura bez egzaminów
Było
już wiadomo, że przed egzaminami nie dostanę zezwolenia na uczęszczanie do
szkoły i udział w egzaminach. Na ten czas dostanę zwolnienie ze szpitala. Nauczyciele
zadecydowali, że nie będę zdawać maturalnych egzaminów a stopnie wystawią dla mnie
według średniej rocznej na rok i odpowiednio maturalne, bo zawsze na egzaminach
zawsze miałem stopnie dużo lepsze, niż średnia ocena roczna.
Dodatkowym
argumentem wydania matury bez egzaminów było zbudowanie i uruchomienie szkolnej
rozgłośni i opinia wykładowcy sąsiedniej szkoły oficerów łączności, który
pomagał i nadzorował montaż i uruchomieniu wzmacniacza oraz założenie sieci
radiowęzła. Jego pomoc ograniczyła się do kilku konsultacji i technicznego
nadzoru.
W
ten sposób chyba jako jedyny w Wilnie dostałem maturę bez zdawania egzaminów
maturalnych. Po zakończeniu roku szkolnego oprócz świadectwa maturalnego w
opinii dostałem podziękowanie za zbudowanie i uruchomienie szkolnego
radiowęzła. Była to moja pierwsza, chociaż i amatorska praca w przyszłym
zawodzie. W ten sposób nasza szkoła miała pierwszy szkolny własny radiowęzeł w
Wilnie.
W
szkole nie robiłem tajemnicy, że chcę zdawać dokumenty na grupę radiotechniki
kowieńskiej politechniki. Jednym z wymagań było podane nazwy i adresu uczelni,
gdzie chcemy zdawać dokumenty, gdyż inaczej nie dostawaliśmy zaklejonej koperty
z wymaganą przez uczelnię opinią.
Zbudowany
prze zemnie wzmacniacz szkolnego radiowęzła pracował około 5 lat. Zakończył
swoją pracę ze względu na spalenie się transformatora zasilania z powodu
przeciążenia. Ktoś zechciał podłączyć więcej głośników, niż mógł zasilać
wzmacniacz i nie zwrócił uwagi na zapach spalenizny ze wzmacniacza.
Nowy
dyrektor naszej szkoły poprosił mnie o ustalenie, co jest ze wzmacniaczem. Po
sprawdzeniu, zawiadomiłem o spaleniu się transformatora. Że względu na brak
takich transformatorów w sklepach, trzeba było z e szkolnego radiowęzła
zrezygnować. Nie próbowałem wyjaśnić, kto w tym czasie tam był, i kto jest za
spalenie odpowiedzialny.
Spotkanie z Politechniką
Mama
poprosiła u znajomych o listy polecające. Dostałem listy do paru osób, w tym do
rodziny dyrektora polskiej szkoły, zamkniętej w 1940 roku, do dziekana
Matulonisa. Ten list zdecydowałem się oddać dopiero po przyjęciu na
politechnikę, lub po nieuzasadnionej odmowie. Nie chciałem prosić o żadne
przywileje. Dostałem też list do żony ostatniego dyrektora polskiej szkoły w
Kownie zlikwidowanej w 1940 roku.
Składać
dokumenty pojechaliśmy całą grupą z obu naszych klas, około 10 osób. Z Wilna
wyjechaliśmy około godziny 8 rano pociągiem osobowym, który jechał 3 godziny.
Do centralnego gmachu Politechniki poszliśmy pieszo. Ankiety wypełnialiśmy po
rosyjsku. W podaniu wskazałem chęć studiowania na radiotechnice, była to jedna
z paru specjalności z wykładami wyłącznie w języku litewskim. Jak się później
dowiedziałem, była to jedna z kilku specjalności, gdzie już od studentów
wymagana była pełna dyskrecja zachowania z zezwoleniem na dostęp do ściśle
tajnych państwowych dokumentów. Było to związane z pracą na radiostacjach, rozgłośni
i z koniecznym opanowaniem wojskowego sprzętu radiolokacyjnego i
łącznościowego.
U
mnie dokumenty odbierał zastępca kierownika działu kadr, późniejszy kierownik
działu kadr studentów. Po wstępnym sprawdzeniu i przyjęciu dokumentów,
powiedział żeby zaczekać, a sam poszedł do drugiego pokoju. Po chwili wściekły
wyskakuje z krzykiem:
To Twój ojciec był oficerem!
Wszyscy
w pokoju odbioru dokumentów popatrzyli na mnie, część z zaciekawieniem. Było
tam z 20 osób zdających dokumenty i czekających.
Bez
zdenerwowania i zastanawiania się spokojnie odpowiedziałem:
Tak. Tak jak każdy z wyższym
wykształceniem.
Zdumiony
kadrowiec zaniemówił, patrzył na mnie i po chwili wyksztusił:
Tak, rozumiem. Dokumenty przyjęte.
Przyjeżdżaj na egzaminy.
Zaczekałem
na resztę naszych i poszliśmy oglądać miasto. Pod wieczór poszliśmy do mlecznej
stołówki. Po kolacji już zmęczeni poszliśmy do miejskiego parku, zestawiliśmy
dwie ławki w rząd i usiedliśmy. Niektórzy zasnęli. Pociąg do Wilna odchodził o
3 w nocy. Ten czas korzystając z ciepłej i suchej pogody woleliśmy spędzić w
mieście na uboczu w parku, niż na dworcu. Około 1 w nocy podszedł do nas
milicjant i chciał budzić. Drugi stanął dalej. Nie spałem, więc po rosyjsku
zapytałem:
W czom deło ( w czem sprawa).
Milicjant
odskoczył przestraszony. Wszyscy zbudzili się i zaczęli wstawać. Milicjant
zapytał:
Kim jesteście i co tu robicie? Proszę o
dokumenty.
Jurek
Mazurek zapytał:
Czy tu jest ulica Majowa, bo tam
mieszkam. A tu przyjechaliśmy uczyć się.
I
podał swój dowód osobisty. Milicjant otworzył, spojrzał i zapytał:
Kiedy wyjeżdżacie?
Ktoś
odpowiedział, że o trzeciej mamy pociąg. Milicjant odpowiedział, że to już pora
iść na dworzec. Któraś z dziewcząt odpowiedziała, że po takim przyjęciu nie
mamy ochoty tu zostawać i lepiej dalej pośpimy w pociągu. Wszyscy już wstali.
Milicjant powiedział, żebyśmy tyko ławkę postawili na poprzednim miejscu i
poszedł z kolegą dalej. Po postawieniu ławki na miejsce skąd wzięliśmy,
poszliśmy i po 10 minutach byliśmy już na dworcu, a pociąg już stał na peronie gotowy
do odjazdu.
Na
początku lipca przyjechaliśmy na egzaminy. Czterej z nas ze mną zamieszkali w
audytorium w budynku elektrotechnicznego fakultetu przy ulicy Mickiawicziaus
(Mickiewicza), a Marian Adamowicz i Jurek Mazurek niedaleko na Zielonej Górze w
małym budynku politechniki z dziewczętami. Dla nas czterech chłopców miejsca
tam zabrakło.
Wszyscy
nasi dobrze zdali egzaminy i zostali przyjęci. Ja dostałem dwie piątki i jedną
czwórkę z fizyki, gdyż zdawałem egzamin z temperaturą ponad 39 stopni. Na
komisji dziekan elektrotechnicznego fakultetu Pan Doktor nauk technicznych
Matulonis powiedział, że na pierwszy okres mnie przyjmują na rosyjską grupą
elektrotechniki przemysłowej, gdyż program jest prawie identyczny a później,
jak lepiej nauczę się litewskiego, przeniesie mnie na litewską grupę radiotechniki.
Dopiero po posiedzeniu komisji oddałem list polecający. Dziekan bardzo zdziwił
się, że oddaję dopiero teraz i zapytał, dlaczego. Odpowiedziałem, że nie
chciałem mieć żadnych względów spowodowanych tą prośbą. Był zadowolony i przez
cały czas nauki o tym pamiętał.
Początek nauki na politechnice
Pierwsze
półrocze zakończyłem na wszystkie piątki. Dostałem podwyższone stypendium. W
lutym Dziekan Matulonis wezwał mnie i zapytał, czy jeszcze chcę przejść na radiotechnikę.
Potwierdziłem swoją poprzednią prośbę. Dowiedziałem się, że jeden ze studentów
tej grupy, Czepulionis musi opuścić naukę na politechnice i pozostaje wolne
miejsce na radiotechnice.
Podziękowałem
Dziekanowi za pamięć i z Jego polecenia zwróciłem się do kierownika katedry
Radiotechniki Doktora nauk technicznych Stanaitisa o przyjęcie mnie do grupy.
Pan dr Stanajtis już wiedział o mnie. W momencie mojej wizyty była u niego
gospodyni grupy, jego córka, Birutie. Ona poznajomiła mnie z całą grupą i
powiedziała, że jeżeli będzie mnie trudno, to pomogą wszyscy. Dopóki nie
opanowałem wystarczająco litewskiego, wszyscy pomagali powtarzając treść
wykładu po rosyjsku. Później to ja już mogłem pomagać innym z mojej grupy
wyłącznie litewskiej za wyjątkiem mnie. W takich warunkach przyszedł do mnie
telegram z Wilna opisany na wstępie. Po dłuższej mojej nieobecności też miałem chętną
pomoc od wszystkich koleżanek i kolegów. Na całej grupie tylko jeden kolega,
Stiapas Januszonis był do mnie niechętny, ze względu na moje polskie
pochodzenie. Lecz i On w razie potrzeby, pomagał mnie.
Po
powrocie po trzech tygodniach z Wilna miałem spore zaległości. Wszyscy
wiedzieli o przyczynie, lecz nic nie mówili i nie pytali. Wszyscy powitali
bardzo serdecznie, w tym i Januszonis. Dostałem notatki z okresu mojej
nieobecności na zajęciach od wszystkich, sami proponowali bez prośby. Dlatego
zaległości mogłem prędko uzupełnić.
Nowe laboratorium w Dyspanserze
Po
zatrzymaniu Mama straciła pracę w przeciwgruźliczym Instytucie. W czasie przesłuchiwania
Mama była trzymana na w areszcie KGB, a Pan Tadeusz początkowo też tam, a
później na Łukiszkach, ale już latem został przeniesiony na Kościuszki, na
miejsce przetrzymywanych jeńców niemieckich.
W
celach nie było miejsca nawet na krzesła. Aresztowani mogli tylko stać albo
leżeć na podłodze. Obracali się jednocześnie wszyscy razem na komendę. Cela Pana
Tadeusza miała okna nad Wilię i w górę rzeki. W tym miejscu była publiczna droga
na wale przeciwpowodziowym. Tam przychodziły rodziny i znajomi aresztowanych i
mogli widzieć siebie nawzajem. W ten sposób mogli wiedzieć, czy są jeszcze w
Wilnie.
W
pracy Pan Tadeusz wykorzystywał aparat fotograficzny Leika z obiektywem o
ogniskowej 50mm i świetle 1:3,5 Był to średniej jakości aparat na taśmę 35mm
na 36 zdjęć. Na czas nieobecności Pana Tadeusza Mama dała mnie ten aparat do
wykorzystania. Na nim nauczyłem się robić zdjęcia.
Na
dotychczasowe Mamy stanowisko kierownika laboratorium przyjęli Litwina. Szukali
kierownika nowo organizowanego laboratorium bakteriologicznego w
Przeciwgruźliczej rejonowej przychodni (dyspanserze). Do Mamy doszły informacje
o rozmowie na ten temat z ministrem zdrowia Litwy:
Jeżeli chcesz mieć dobre laboratorium,
weź Strużanowską, a jeżeli chcesz mieć Litwinów, bierz, kogo chcesz. Powiedział ówczesny minister zdrowia. Po tej rozmowie
Mama dostała pracę na pełny etat. Mama zorganizowała pracę i wyposażenie nowego
laboratorium.
Początki Wilii
W
tym czasie zalążek przyszłego Zespołu Pieśni i Tańca Wilia, jakim były nasze
dwie klasy rozrósł się do kilkudziesięciu osób i objął nie tylko Polskie dwu
letnie Seminarium Nauczycielskie w Nowej Wklejce, ale i uczni starszych klas polskich
szkół i abiturientów piątki i innych polskich szkół w innych uczelniach Wilna
oraz pracujących i powracających ze zsyłek. Zalążek Wilii pracował pod
kierownictwem dyrygenta, Pana Witolda Turowskiego i choreografa Pani Zofii
Gulewicz, która doszła w Nowej Wilajce ze szkoły w Kolonii Kolejowej. Zespół
przerósł możliwości pracy w jednej małej uczelni i został zreformowany,
przeniesiony do Pałacu Związków Zawodowych gdzie otrzymał nazwę i powstał jako
Polski Zespół Pieśni i Tańca Wilia przy miejskim Klubie Związków Zawodowych
obok naszej dawnej szkoły przy końcu ulicy Wielkiej. Nie można też zapomnieć o
pierwszym prezesie Wilii, Tadeuszu Stefanowiczu, który w czasie 2 repatryacji
po 1956 roku wyjechał do Polski. Pierwszy sylwester 1953 r naszych klas po
zakończeniu szkoły spędziliśmy jeszcze u nas w domu. Już w następnym 1954 roku
obchodzony był sylwester nie mojej klasy, ale Wilji odbył się w szkole w
Kolonii Kolejowej pomiędzy Wilnem a Nową Wklejką. Tam też były wszystkie
następne sylwestry z udziałem już ponad 100 osób. Dojazd z Wilna do szkoły w
Kolonii Kolejowaj był pod górę. Na jeden z sylwestrów autobusem dojechaliśmy
tylko do tej Góry, i z powodu gołoledzi. Dalej szliśmy z trudem pieszo po
poboczu lub po sąsiednim polu.
Dyrygentem
pozostał Pan Witek Turowski, podobno Białorusin. Choreografem pozostała Pani Zofia
Hulewicz, nauczycielka szkoły z Kolonii Kolejowej, po choreograficznym
zawodowym studium w Krakowie. Później do nich dołączył kompozytor Litwin dobrze
znający język polski, Pan Pilipajtis podjął się kierowania kapelą.
Z
czasem zespól rozrósł się i ilość uczestników przekroczyła 100 osób. Po
przeniesieniu Zespół dostał 3 etaty dla dyrygenta, choreografa i Kapelmistrza,
którzy przedtem pracowali społecznie. Zespół jeszcze bardziej rozrósł się, i
powstały 2 grupy chóru: podstawowa i początkujących, uczących się starszego
repertuaru. Nowy narybek, po opanowaniu
starego repertuaru przechodził do grupy podstawowej. Pojawili się
soliści.
Wszyscy
troje do końca życia pracowali z Wilią. W ten sposób Wilia stała się faktycznie
międzynarodowym zespołem pieśni i Tańca. Do zespołu przyszli też Polacy po
powrocie z lagrów, co zespół jeszcze wzmocniło i rozrósł się i stał się źródłem
pomocy i doradztwa dla szkolnych zespołów.
Pomimo braku słuchu i w rezultacie braku
możliwości aktywnego udziału w koncertach, brałem czynny udział w życiu
towarzyskim zespołu. Przy możliwościach czasowych, brałem udział w wyjazdach w
teren. Widziałem odbiór jego twórczości też w Mińsku. Przy jednym z wyjazdów
Zespół dał dwa wieczorne koncerty dwa dni pod rząd. Sala mińskiego Domu Kultury
Związków Zawodowych na około 5 tysięcy widzów dwa dni była całkowicie
zapełniona. Wszystkie bilety wyprzedane a ludzie czekali przed wejściem na
chcących zwrócić bilety. Część oczekujących została wpuszczone i zajęli stojące
miejsca przy wejściach na widownię. Z tych ludzi utworzył się spory tłumek.
Od
powstania Wilii w organizacji publiczności na koncerty Wilii i innych zespołów
oraz artystów przyjeżdżających z polski Mama brała czynny udział. Chodziło o
sprzedaż biletów i organizację widowni oraz kwiatów dla kierowników i solistów.
Powtórna repatriacja
Wiosną
1956 roku, jeszcze w czasie studiów rozpoczęły się zapisy powtórnej repatriacji
do Polski. Złożyliśmy wnioski po raz kolejny całą rodziną razem z Hanką i Jej
mężem, Stasiem Balsisem, wtedy już dyrektorem sportowej szkoły Dynamo.
Otrzymaliśmy pozytywną odpowiedź, lecz Hanka i Stasis zrezygnowali i odmówili
się. Pomimo faktu, że mieszkałem w Kownie, zgodziłem się wniosek złożyć razem z
pozostałą rodziną.
To
nie pozwoliło nam wyjechać bez Niej. Ta decyzja zaważyła później na całym
dalszym moim życiu i pozbawiła możliwości samotnego wyjazdu do Polski. W czasie
tej repatriacji wyjechała też do Polski Halina Gumienna. Zamieszkała u swojej
Cioci w Milanówku pod Warszawą.
Po
ukończeniu politechniki przed obroną dyplomów będąc w Wilnie z upoważnienia dziekana
fakultetu i kierownika katedry rozmawiałem z kierownikami Wydziałów Kadr kilku
przedsiębiorstw, które zgłosiły zapotrzebowanie na inżynierów-radiotechników o ogólnych
tematach pracy i stanowiskach, na jakich mogą być zatrudnieni nasi absolwenci.
Relację
zdałem dziekanowi dr nauk technicznych Matulonisowi i kierownikowi katedry
radiotechniki, dr nauk technicznych Stanaitisowi i oddzielnie kolegom i
koleżankom. W rezultacie wszyscy przyszli Wilnianie już wiedzieli, czego i gdzie
mogli oczekiwać i co wybierać. Więc podejmowali świadome decyzje już wiedząc,
czego mogą się spodziewać po przyjeździe do Wilna.
Jonas
Balcziunas i ja wybraliśmy skierowania do cywilnego, jeszcze przedwojennego
zakładu Elfa. Mama uzgodniła z Kulentyną (Heleną Demidowicz – Małaszkiną), że
zamieszkam u niej, w centrum miasta po powrocie do Wilna.
.
Pierwsze poważne techniczne zadanie
Wiosną
1958 roku starszy kolega z V szkoły Tadzik Jakutis powiedział o planowaniu
zbudowania zautomatyzowanego systemu kontroli jakości i dokładności pracy
liczników elektrycznych. Moim zadaniem byłoby opracowanie sterowanie całym
urządzeniem i zbudowanie układu kontroli jakości i dokładności liczników
elektrycznych. Miałem trochę literatury z cyfrowej elektroniki. Zgodziłem się
zastanowić, czy podejmę się pracy. Po miesiącu miałem już zasadę pracy systemu
i ideowy schemat bez obliczenia poszczególnych elementów. U mnie wyszła
konieczność zastosowania do 3.500 lamp, podwójnych triod, a u konkurentów ponad
4000 lamp z dwukrotnie większym poborem mocy.
Radę
techniczną wyznaczono na miesiąc później. Konkurencją dla mnie, inżyniera z
rocznym stażem w dziedzinie niskich (głosowych) częstotliwości i nadajników,
było centralne biuro konstrukcyjne techniki oscyloskopów z działem techniki
cyfrowej. Na Radzie wystąpiło trzech doświadczonych inżynierów w wieku 45 do 55
lat. Jako pierwsi wystąpili konkurenci. Ja występowałem samotnie i po
opowiedzeniu zasady pracy proponowanego urządzenia poradziłem wybór
konkurencji.
Moja
relacja spodobała się dyrektorowi technicznemu, Ukraińcowi, panu Pidlisnemu. Dlatego,
że moje uzasadnienie było bardziej przystępnie dla mechaników i innych, nie
znających zasad elektroniki, konkurs wygrałem, pomimo że gotowych dopracowanych
elementów nie miałem w przeciwieństwie do konkurentów.
Po
tej radzie nastąpił czas wytężonej pracy opracowania oddzielnych elementów i
ogólnej konstrukcji. Jeszcze miesiąc pracowałem na Elfie a wieczorami, w soboty
i niedziele na Wileńskiej fabryce liczników elektrycznych. W ciągu tych trzech
miesięcy miałem opracowane i sprawdzone wszystkie podstawowe schematy z wartościami
elementów i mechaniczną konstrukcję w odręcznie narysowanych brulionach. Nie
obeszło się bez błędów, które uświadomiłem sobie później, po zmontowaniu całego
systemu i rocznej eksploatacji. Było to zastosowanie znacznie tańszych wtedy,
lecz wrażliwych na temperaturę diod germanowych, a nie krzemowych z mniejszym
prądem zaporowym.
Od
tego momentu już nie miałem ani chwili wolnego czasu na żadne spotkania.
Dlatego zawiesiłem wszystkie spotkania z członkami Wilii. Cały czas poświęciłem
wyłącznie na pracę i badania z nią związane. Jeszcze nie wiedziałem o wpływie
temperatury na pracę sprzętu.
Zmiana miejsca pracy
Przyszedł
czas oficjalnego przejścia do nowego zakładu pracy. Byłem zbyt zmęczony i było
zbyt trudno, żeby pracować w dwóch miejscach przy wykonywaniu trudnych zadań.
Przyszedł
czas na kierowanie zespołem montującym aparaturę na dwie zmiany oraz na wyjazdy
w celu wyboru elementów konstrukcyjnych. Po otrzymaniu prośby z nowego miejsca
pracy z załatwieniem formalności nie miałem problemów, pomimo okresu
zatrudnienia po skierowaniu z politechniki tylko półtorej roku przy
obowiązkowym okresie 5 lat otrzymałem zwolnienie z pracy na moją proźbę.
Została podjęta decyzja przyjęcia mnie na umowę o dzieło.
Po
zakończeniu opracowania dostałem do pomocy z 20 osób, które trzeba było nauczyć
montażu od podstaw. Ruszyło równolegle opracowanie przeze mnie systemu
sterowania całą linią kontroli i pomiaru dokładności pracy liczników energii
elektrycznej z dokładnością 0,1%.
Konferencja w Nowosybirsku
Prace
trwały jeszcze trzy miesiące. We wrześniu 1959 roku przyszedł list z
Nowosybirskiej filii Akademii Nauk ZSRR z propozycją zreferowania naszej pracy.
Nowy dyrektor do spraw technicznych Julian Makarski podjął decyzję, że to ja
muszę reprezentować zakład i wystąpić z dwoma tematami:
1)
Mechaniczna część
linii kontroli liczników elektrycznych i aparatura kontrolno-pomiarowa.
W pierwszej
części miałem przygotowany tekst przez jednego z autorów, inżyniera – mechanika
Tadeusza Jakutisa. Temat obejmował mechaniczny transport liczników energii
elektrycznej od miejsca załadunku, poprzez dwa stanowiska pomiaru dokładności
pracy przy jednoczesnym pomiarze po 12 sztuk na dwóch obciążeniach (10 i 20%),
zmiana taktu kontroli z 12 na 4 gniazda pomiarowe i pomiar pozostałych 4
obciążeń (50, 100 150 i 200%) przy nominalnym obciążeniu 5 lub 10A, oraz
stanowisko selekcji. Przyrządy nie spełniające wymogów były zrzucane na zwrotny
transporter na powtórne regulowanie a spełniające wymogi nawieszane na
transporter do kontroli zatrzymywania przy minimalnym obciążeniu i utrzymanie
zatrzymania przy wyłączonym prądzie i włączonym napięciu..
2)
Natomiast opis
elektroniki przygotowywałem sam.
Po
poprawkach nie zdążyłem całości przepisać na maszynie, więc zabrałem ją ze sobą
i przepisywałem w hotelu. Wyjeżdżając rano z domu zapomniałem zabrać rysunki
elektroniki. Mama zauważyła na następny dzień i dosłała dla mnie mnie, lecz
przyszły na następny dzień po odczycie. Korzystając z prostoty układu blokowego
narysowałem go na tablicy i opowiedziałem. Oba odczyty zakończyły się
powodzeniem jako jedne z lepszych.
Było
to moje pierwsze publiczne wystąpienie na konferencji o takim zasięgu. Dostałem
w czasopiśmie prac instytutu oba
wystąpienia
Automatyczna
linia kontroli liczników elektryczności otrzymała zatwierdzenie 2 patentów.
Układ elektroniczny pomiaru dokładności pracy licznika został określony jako
opisany w czasopiśmie firmy Hewlet Packard, lecz nigdy takiego opisu nie
znalazłem, A opis zgłoszenia patentowego pozostał wiele lat u jakiegoś
eksperta.
Sprawdzałem
to kilkakrotnie w patentowej bibliotece w Moskwie. Mam wrażenie, że po prostu
został skradziony i zgłoszony jako swój pod inną nazwą.
Pan Tadeusz
w Lagrach
Pan
Tadeusz z więzienia przy ul Kościuszki w końcu lata 1953 roku został wysłany do
obozu przy budowie Wołgogradzkiej elektrowni wodnej, a potem po jej zakończeniu
trafił do obozu przy budowie kanału Wołgo-Don. W tym obozie doszło do bitwy
więźniów Kryminalistów z więźniami politycznymi z użyciem ciężkiego sprzętu
budowlanego (ciężarówek – wywrotek, spychaczy i koparek).
Bitwę
obserwowali strażnicy ze swoich wierz obserwacyjnych i nie reagowali. Wśród
więźniów politycznych było sporo oficerów i inżynierów. Dlatego bitwę wygrali
więźniowie polityczni, potrafiący lepiej wykorzystać technikę budowlaną jako
bojową.
Strażnicy
nie interweniowali, bo im było wygodne, że więźniowie nawzajem się pozabijają,
a szczególnie kryminaliści, gdyż z nimi mieli więcej kłopotów.
Po
zwolnieniu z obozu pracy w 1958 roku Pan Tadeusz Lara powrócił do Wilna już
posiadając nowe dokumenty, zwróciłem mu aparat fotograficzny. W tym czasie już
Wilia święciła sukcesy. W Wilii śpiewało kilku solistów. Między innymi śpiewali
jako soliści Skrobot i Tadeusz Lara. Po paru miesiącach otrzymał zezwolenie na
wyjazd do Polski, ożenił się ze szkolną sympatią i zamieszkał w Częstochowie,
przy ul Waszyngtona 60. Odwiedził mnie w Krakowie w 1990 roku. Zmarł w 2000
roku na cukrzycę.
Kłopoty w Wilii i szkolne zespoły
Do
Wilna wrócił też ze zsyłki zdolny nauczyciel śpiewu Władek Korkuć. W Wilii
został drugim dyrygentem. Nie zgadzał się z taktyką etatowego dyrygenta Wilii,
Pana Witka Turowskiego. Chciał przygotowywać inny repertuar ze znacznie
większym procentem polskich utworów. Niestety, dla wszystkich narodowych ludowych
zespołów były dość duże ograniczenia, których Władek nie uznawał i dochodziło
do gorących starć pomiędzy dwoma dyrygentami i kierownictwem Wilii.
Mogło
to doprowadzić do odgórnego zamknięcia zespołu za nie spełnianie wymogów ustaw
i dyrektyw, a powtórne utworzenie zespołu było bardzo trudne i nierealne.
Jednocześnie do Wilii przychodzili z całej Wileńszczyzny nieprzygotowani w szkołach
kandydaci na chórzystów, tancerzy i solistów na naukę których od podstaw trzeba
było poświęcić sporo czasu i wysiłku ze szkodą dla całego zespołu i jego
repertuaru. Trzeba było w jakiś sposób zlikwidować wewnętrzne nieporozumienia i
zamiast dwóch grup zespołu: podstawowej i przygotowawczej, zorganizować
przygotowanie nowych artystów, znających podstawowy repertuar zespołu na innych
terenach. Trzeba było przenieść przygotowanie nowych artystów do wszystkich
polskich szkół średnich.
W
czasie jednego ze spacerów w 1958 roku z Frankiem Kowalewskim (już wieloletnim
prezesem zarządu Wilii) Franek poskarżył się na to, więc zwróciłem uwagę Franka
na szkoły i poradziłem, żeby na zebraniu członkom zespołu na stanowiskach
nauczycieli zaproponować zorganizowanie w szkołach samodzielnych szkolnych zespołów
pieśni i tańca w celu przygotowania rezerwy artystów już w średnich szkołach. W
rzeczywistości trzeba było zachęcić tylko Władka Korkucia do pożyteczniejszej
pracy, i zlikwidować przyczyny kłótni i nieporozumień z Panem Witkiem Turowskim
Rezultaty
przeszły najśmielsze oczekiwania. Do 60 roku w większości polskich szkół
powstały zespoły nieoficjalnie przygotowujące artystów dla Wilii. W Wilii nie
było już potrzeby szkolenia młodzieży od podstaw. Niektóre szkolne zespoły
stały się znane na całej Litwie, Łotwie i części Białorusi a także w Polsce. Artystyczni
kierownicy zespołu mogli więcej czasu poświęcić na podniesienie artystycznego
poziomu zespołu, a nie przygotowanie uzupełnienia kadry. Artystyczni kierownicy
zespołu zamiast szkolenia nowicjuszy zaczęli doradzać szkolnym nauczycielom, co
dało niespodziewanie dobre rezultaty.
Dzięki
tym szkolnym zespołom też Wilia zrobiła z czasem poważny krok do przodu pod
względem jakości wykonania i szerokości repertuaru. Jest to zasługa kierownictwa
zespołu i między innymi Pana Witka Turowskiego, Pana Pilipaitisa, Pani Zofii Gulewicz,
Czesi Ingielewiczówny, Franka Kowalewskiego i całego zarządu Wilii, wielu jej
członków. Jest to też zasługa całej masy szkolnych nauczycieli śpiewu i muzyki,
pracujących z młodzieżą. Wileńska Wilia oprócz wysokiej klasy wykonawcy
koncertów stała się konsultantem i organizatorem całego ludowego ruchu
artystycznego Polskiej Ludowej Pieśni i Tańca dla całego zachodniego regionu
Związku Radzieckiego
W
czasie przygotowania koncertu Śląska w 62 roku w parku Wingis (Zakret) ktoś z
obsługi przygotowania nagłośnienia puścił parę piosenek z repertuaru Śląska w
wykonaniu Wilii. Wywołało to zdziwienie i poruszenie wśród członków Śląska i
ich gratulacje za jakość. Po pytaniu, kto to śpiewa, powiedzieli, że poznali
tylko po składzie chóru, bo tu jest więcej dziewcząt, niż w oryginalnym Ślasku.
Pierwszy
wyjazd do Polski.
W
61 roku latem po raz pierwszy pojechałem z wycieczką do Polski na trasie
Warszawa, Szczecin, Międzyzdroje, Poznań Warszawa i powrotem do Wilna. Na plaży
w Międzyzdrojach starszy męszczyzna posłyszał,że rozmawiamy po litewsku i
zaczął rozmawiać z nami. Powiedział, że przyjechał tu z rodziną w czasie
pierwszej repatriacji. Pomiedział, że jest Litwinem i stale mieszka w Polsce od
Wojny. Zwiedziliśmy pozostałości po wyrzutni rakiet w Panemunde.
W
tym czasie mój Ojciec był u swego Brata, Zygmunta w Londynie. Żeby spotkać się
musiałem uzgodnić spotkanie z Ojcem z pilotką wycieczki z Litwy. Ta zapytała
polskiego pilota wycieczki z Międzyzdrojów i dowiedziała się, że mówię po
polsku lepiej, niż on i nie ma podstawy, żeby zabronić, bo na pewno dam sobie
radę. W rezultacie dostałem zezwolenie na odłączenie się od wycieczki i
samodzielny wyjazd do Wrocławia na jeden dzień, do Cioci Jadzi, chociaż było to
oficjalni zabronione.
W
drodze do Poznania miałem trochę kłopotów, gdyż za dużo pomagałem innym z
grupy. Tam spotkaliśmy się z Ojcem, po raz pierwszy po Wojnie. Mogliśmy spędzić
razem tylko jeden dzień, chociaż był bardzo zmęczony, i musiałem dołączyć do
wycieczki następnego dnia rano w Warszawie.
Na
stację odprowadziła mnie Zosia.
Temat szerszego ruchu amatorskiej
twórczości
Po
uspokojeniu nastrojów po kłótniach w Wilii byłem obecny przy odrzuceniu kilku
kandydatów na chórzystów przez Pana Turowskiego ze względu na brak słuchu.
Takich ludzi, którym niedźwiedź nastąpił na ucho i nie mogą śpiewać, nie
wyłączając i mnie, jest sporo. W rozmowie z Frankiem Kowalewskim zwróciłem na
to jego uwagę i powiedziałem, że warto zorganizować też zespół dramatyczny. Po
krótkim zastanowieniu Franek odpowiedział, że mam rację i obiecał temat
rozpracować, bo na to muszą zgodzić się dość wysokie władze, a te ścieżki ma już
opanowane i nieźle wydeptał. Sprawę załatwić podjął się sam. Znając warunki
tego okresu, wiedziałem, że tylko znający te ścieżki Franek ma szansę
powodzenia. Wszyscy inni są bez szans i mogą być tylko „głosem wołającym na
puszczy”.
Minęło
pół roku, i w polskojęzycznej wileńskiej gazecie Czerwony Sztandar zjawiło się
zaproszenie na spotkanie poświęcone pytaniu, czy w Wilnie jest potrzebny polski
amatorski zespół dramatyczny. Było to pierwsze zebranie na ten temat pod
przewodnictwem Naczelnego redaktora gazety, Pana Rymarczyka i prezesa zarządu
Zespołu Pieśni i Tańca Wilia. Franka Kowalewskiego. Zebranie trwało około 3
godzin. Oprócz Pana Rymarczyka i Franka Kowalewskiego głos zabrało kilku
dyrektorów szkół polskich, polonistów, i wielu innych. Najtrudniejszym
problemem był brak wolnego lokalu w mieście na repetycje i występy.
Po
paru dniach był reportaż z zebrania w gazecie z wnioskiem konieczności dalszej
pracy w celu zorganizowania takiego zespołu i znalezienia lokalizacji dla
niego.
Utworzenie zespołu dramatycznego
Po
paru miesiącach 13 lutego 1961 roku było powtórnie zebranie w redakcji
Czerwonego Sztandaru, ale już organizacyjne. Franek Kowalewski uzgodnił też lokalizację
rejestracji zespołu i miejsce na repetycje w Klubie Pracowników Łączności. Na
zebraniu też brał udział Dyrektor Klubu Pracowników Łączności Pan Giedraitias z
kierownikiem artystycznym Klubu, Panem Andruszkiewiczem i większość biorących
udział w poprzednim zebraniu. Zespół dramatyczny został powołany przy Polskim
Zespole Pieśni i Tańca Wilia z lokalizacją przy klubie Łączności z miejscem na
repetycje w tym klubie. Klub posiadał kilka sal, zajętych tulko parę dni. Został
wybrany tymczasowy zarząd zespołu, do którego weszli:
1.Janina
Strużanowski, lekarka.
2.Janina
Pieniążek, emerytowana nauczycielka, polonistka.
3.Dr
Jerzy Orda, Historyk, archiwista, znawca historii i architektury Wilna,
pracownik Wileńskiego Archiwum historycznego.
4.Jerzy
Strużanowski inżynier.
5.Witalis
Stankiewicz. emeryt
6.Czekotowska,
polonistka z V średniej szkoły.
Ci
ludzie mieli rozpocząć organizację zespołu w Klubie Łączności, znalezionego z
możliwością przyjęcia powstającego zespołu przez Franka Kowalewskiego, prezesa
Zespołu Pieśni i Tańca Wilia. W gazecie ukazało się zaproszenie do Klubu
Łączności dla chętnych do pracy w zespole. Prezesem
została Pani Janina Pieniążek, gdyż jako emerytka była wolna od szykan w
pracy i materialnej kary w razie nieposłuszeństwa.
Pierwsze repetycje w Klubie Łączności
W
klubie łączności było wolnych kilka pokoi. Na repetycje zajęliśmy dwa pokoje
jeden dzień tygodniowo.
Janina
Strużanowski została kierownikiem artystycznym zespołu.
Od
tego czasu w jednym pokoju zajęła się doborem repertuaru i repetycjami: scenek,
skeczy i różnych rodzajów sztuk dla początkujących artystów-amatorów polskiego
dramatycznego zespołu. Zajęła się też reżyserią tych scenek i skeczy. Na
repetycjach pomagała Pani Stankiewiczowa, żona Pana Witalisa Stankiewicza.
Pan
dr Jerzy Orda zaczął uczyć recytacji i deklamacji wolnych od zajęć w skeczach
lub scenkach kandydatów na artystów zespołu. Pan Orda nie szczędził własnego
czasu na pracę z młodzieżą, uczył deklamacji patriotycznych wierszy. Z
repetycji przeważnie wychodził ostatni po rozejściu się młodzieży.
Z
nim współpracowali Pan Stankiewicz i znany nam z niepochlebnej strony w okresie
niemieckiej okupacji Aleksander Czernis, który tylko siedział i słuchał co się
dzieje, jakby to było jego jedynym zadaniem. Pan Stankiewicz starał się pomagać
młodzieży przepisując wybrane przez Pana Ordę wiersze i sprawdzając stan
zapamiętania wierszy prowadząc przepytywanie i podpowiadając. Natomiast Pan
Czernis tylko siedział i przysłuchiwał się. W pracy reżyserskiej, ani żadnej innej
organizacyjnej udziału nie brał. Dlatego bardzo mnie dziwią wychwalania Pana Aleksandra
Czernisa w książce Jerzego Surwiły „Zostali
tu z nami na dobre i złe” oraz informacje o Jego aktorskiej przeszłości oraz
działalności reżyserskiej.
Wycieczki po Wilnie z Panem Dr Jerzym
Ordą.
Korzystając
z olbrzymiej wiedzy o Wilnie Pan Dr Jerzy Orda często oprowadzał rozmaite
polskie wycieczki, w tym członków różnych wileńskich i innych artystycznych zespołów,
w tym też z Polski (Śląsk, Mazowsze, Teatr Powszechny z Panem Adamem
Hanuszkiewiczem na czele i pojedynczych artystów) oraz różne specjalistyczne.
Dla wielu to się nie podobało i starali się go w miarę swoich możliwości
rozmaitymi sposobami dyskryminować Go.
Po
raz pierwszy spotkałem się z Panem Ordą na wycieczce po Wilnie członków Zespołu
Pieśni i Tańca Wilii. Między innymi opowiadał o budowie pałacu
namiestnikowskiego w 60 latach XIX wieku przy placu Napoleona. Tam był
postawiony na polecenie ówczesnego Cara Rosji pomnik gubernatora Litwy, Murawiowa, przezwanego przez
miejscowych Wieszatieliem, za masowe
wykonywania kary śmierci przez
powieszenie na wielu powstańcach powstania Styczniowego 1863 roku. Polacy niejednokrotnie
próbowali zniszczyć pomnik, lecz bez skutku. Złapani za próbę zniszczenia
pomnika zostali powieszeni
Za próby zniszczenia lub uszkodzenia
pomnika wielu zostało ukaranych śmiercią lub zsyłką na Sybir. Ktoś wpadł na pomysł wykorzystania antagonizmu psów i
wilków metodą wysmarowania podstawy pomnika wilczym sadłem. Efekt był natychmiastowy. Wszystkie psy z całej okolicy
zbiegły się, a w tym i psy obecnego Carskiego Namiestnika, mieszkającego w
sąsiednim budynku i rozpoczęły stałe koncerty wyjąc całymi dniami i nocami na pomnik. Strzelać ich nie mogli, bo
były wśród nich i psy nowego Namiestnika
i innych rosyjskich carskich dygnitarzy, a nocami psy nie dawały w całej okolicy zasnąć a przepędzanie nie pomagało. Na wielokrotne
i częste skargi nowego Namiestnika Cesarzowa obecny Car Wszechrosji zareagował
i polecił przenieść pomnik już słynnego Murawiowa
do jego rodzinnego miasta na terenie Rosji właściwej.
Pan
Dr Jerzy Orda potrafił oprowadzać wycieczki opowiadając o każdym domu Starego Miasta Wilna. Opowiadał też
między innymi ciekawostkami, że mieszkający naprzeciw siebie przy ulicy
Wielkiej magnaci pokłócili się na tle matrymonialnym i ich wojska wystawiły w
oknach armaty i stanęli strzelcy gotowi do bratobójczej wojny. Stali tak w
oknach naprzeciw siebie w odległości kilkunastu metrów z naładowanymi armatami,
zapalonymi lontami i gotowymi do strzału muszkietami cały dzień a magnaci
dyskutowali. W końcu ktoś ustąpił i było huczne wesele. Rzadko powtarzał te
same opowiadania na wycieczkach. Dlatego w miarę czasowych możliwości przy
każdej okazji członkowie Wilii i zespołu dramatycznego starali się iść z Nim na
kolejną wycieczkę.
Na
wszystkich wycieczkach zawsze w pierwszej kolejności opowiadał o budynkach
związanych z Polakami i Polskością Wilna.
Znalazłem
w Internecie artykuł o Panu dr Jerzym
Ordzie. W tym artykule brak wzmianki o Jego udziale w artystycznej twórczości
amatorskiej, oprowadzaniu wycieczek po Wilnie i zakazie pracy z młodzieżą.
Pierwsze występy zespołu dramatycznego
W
październiku 1963 roku był pierwszy występ dramatycznego zespołu z paru małymi
skeczami w języku polskim, razem z innymi zespołami klubu łączności występującymi
w języku litewskim i rosyjskim w bernardyńskim parku na brzegu Wilenki.
Występowały młode aktorki. Przyjęcie publiczności było bardzo ciepłe. Temu
występowi Czerwony Sztandar poświęcił krótki, ale ciepły artykulik.
Po
paru miesiącach Panu Czernisowi dokuczyło siedzieć i słuchać. Zaczął namawiać
Pana Ordę i Pana Stankiewicza do oddzielenia się od podstawowej grupy
teatralnej, gdyż żadne propozycje Pana Czernisa tam nie były brane pod uwagę.
Największą obrazą, podkreślaną przez Pana Aleksandra, było pominięcie w
występach wierszy przygotowanych przez Pana Ordę. Nie zwracał uwagi na
niezgodność tematyki opracowywanej przez Pana Ordę do całości koncertu. Pomimo
tego, że do całej tematyki wszystkich wystąpień w tym dniu tematycznie absolutnie
nie pasowały.
Pani
Janina Strużanowski z pomocą polonistów ze szkół i redakcji Czerwony Sztandar
zorganizowała konkurs recytatorski z myślą o corocznym jego powtarzaniu. Niestety,
konkurs odbył się tylko dwa razy. Dwa pierwsze miejsca zajęły Jurata (Litwinka
pochodząca z Koszedar) i Anna Kosaczówena, wychowanka Pani Ireny Bedekanis.
Konkurs
po raz drugi został powtórzony po roku. Na nim powtórnie pierwsze miejsca
zajęła Jurata i Anna Kosaczówna Pan Orda
do konkursu nie dał żadnych propozycji. Ze względu na małe zainteresowanie
polonistów w szkołach po raz trzeci konkursu recytatorskiego nie organizowano i
więcej nie powtarzano.
Pierwszy rozłam: Trzech Panów i trzy
Panie
Trochę
później trzej panowie zdecydowali się przejść do innego klubu – Klubu
Kolejarzy. Z Panami Ordą, Stankiewiczem i Czerniłem przeszlo do klubu Kolejarzy
około 15 młodych artystów-amatorów. Był to zalążek nowego zespołu z kierunkiem
recytacje i deklamacje. W tej grupie aktorów – amatorów najwięcej było uczniów
z pobliskiej polskiej 11 szkoły średniej. Podstawową przyczyną wyjścia Panów
było nie uwzględnienie na pierwszym występie pracy Pana Ordy. Dla Panów nie
było ważne, że tematyka przygotowywanych przez Pana Ordę wierszy nie pasowała
do ogólnej ustalonej tematyki. Jak się potwierdziło, był to pretekst do próby
zlikwidowania polskiego zespołu dramatycznego, który miał w krótkim czasie
nieprzyjemne przedłużenie.
W
klubie Łączności pozostały trzy Panie: Janina Pieniążkowa, Janina Strużanowska
i Maria Stankiewiczowa z pozostałymi około 30 aktorami. Na repetycje często przychodzili
inspektorzy wydziału kultury. Szczególnie przed planowanymi występami, odwiedzali
przedstawiciele wydziału kultury miasta i znacznie częściej Leninowskiego
Rejonu Miasta Wilna, w którym siedzibę miał Klub Pracowników Łączności. Byli to
przeważnie panowie emeryci pracujący społecznie Aleksiejew i Iwanow.
W
początkowym okresie żadnych uwag nie mieli, tylko przysłuchiwali się i nie
wypowiadali żadnych uwag czy też zastrzeżeń, gdyż wszystkie zasady i wymogi
były realizowane. Ze względu na repertuar z uwzględnieniem autorów rosyjskich,
litewskich i innych przyczepić się nie mogli.
Przybywa Pani Irena Rymowicz
W
tym czasie do domu dziecka przy ul Grybu (dawniej Grzybowej) przyszła do pracy
na stanowisko wychowawczyni emerytowana artystka z Rosyjskiego Dramatycznego
Teatru, Pani Irena Rymowicz, znośnie znająca język polski. O Pani Irenie
Rymowicz nic nie wiedzieliśmy. Po paru latach dowiedzieliśmy się o Pani
Rymowicz znacznie więcej, lecz to była musztarda po obiedzie. Tylko mała część Jej
życia jest opisana w książce Jurka Surwiły o Pani Rymowicz. W książce brak
zasług Pani Ireny dla Władzy radzieckiej. Dla mnie od razu to się wydało
podejrzane, że dobra artystka idzie do pracy z małymi dziećmi jako wychowawczyni.
Ze swoimi podejrzeniami z nikim nie podzieliłem się. Jak się po kilku
miesiącach okazało, to był mój wielki błąd, Lecz wtedy zbyt mało wiedziałem o
pracy specjalnych służb, żeby wypowiadać niepotwierdzone faktami osobiste
wrażenia. Nic nie wiedziałem o pracy Pani Rymowicz w kowieńskim dramatycznym
teatrze.
Janina
Strużanowska niczego nie podejrzewając, zaproponowała Pani Rymowicz pracę
reżysera w zespole dramatycznym. Pani Irena Rymowicz z chęcią zgodziła się. Dyrektor
Domu Kultury Łączności, Pan Gedraitis w Wydziale Kultury Leninowskiego Rejonu
miasta Wilna natychmiast otrzymał dla niej etat reżysera Polskiego Zespołu Dramatycznego.
Reżyserska pomoc Pani Ireny Rymowicz
przed Pierwszym
i jednocześnie ostatnim występem teatru
recytacji w Klubie Kolejarzy
Pana Ordy z zakazem Jego pracy z
młodzierzą
Po
roku Trzej Panowie (dr Jerzy Orda, Aleksander Czernis i Witalis Stankiewicz)
przygotowali wieczór recytacji i deklamacji polskiej poezji. Zespół w
przeważającej większości zasilili uczniowie sąsiedniej polskiej szkoły Nr 11 z
ulicy Krupniczej. Organizatorzy nie mogli sobie poradzić z ogólnym ułożeniem
wieczoru, który potrzebował tylko doszlifowania i dopuszczalnej dla władz formy.
W
tym celu Pan Orda poprosił o reżyserską pomoc Panią Janinę Strużanowską, która zleciła
doszlifowanie dobrze przygotowanego wieczoru Pani Irenie Rymowicz., zasłużonej
Artystce Litwy, etatowemu reżyserowi zespołu. Jeszcze nie znała politycznej
przeszłości Pani Ireny. Uważała, że Pani Rymowicz nie posunie się do prowokacji
a władze nie będą miały żadnych zastrzeżeń.
Lecz
stało się inaczej. Wiersze wybrali Pan Orda z Panem Stankiewiczem, a kolejność
z akcentami ustaliła Pani Irena Rymowicz. Lecz pełna odpowiedzialność spadła na
Pana Ordę i Pana Stankiewicza.
Nieznający
zasad wymaganych przez obecny w tym czasie Rząd Litwy i ZSRR Pan dr Jerzy Orda
i Pan Stankiewicz, na propozycję Pani Ireny Rymowicz zgodzili się dać na
zakończenie wieczoru 20 lutego 1963 roku wiersz z akcentem z zakazanymi słowami
i akcentującym podniesieniem przez wszystkich aktorów prawej ręki w góry w
czasie ostatnich słów:
My z Bogiem i Bóg z nami!
Takie
zakończenie podobało się Polakom, nagradzającym gorącymi brawami, lecz dla
rządzących komunistów - ateistów było to nie do przyjęcia. W rezultacie Pan
Czernis i Pani Irena Rymowicz dobrze wykonali swoje zadanie zniszczenia
polskiej placówki. Recytatorsko deklamacyjny zespół został zamknięty i przestał
istnieć. Taki wiersz w tamtych czasach mógł być deklamowany w środku recytacji
bez żadnego akcentu, lecz w żadnym wypadku nie na zakończenie, a tym bardziej z
takim akcentem. Pani Irena natychmiast po zakończeniu występu aktorów wstała i
demonstracyjnie bez słowa obrażona wyszła z sali. Pomimo ich wyjścia pozostała
publiczność nagrodziła aktorów owacjami, co jeszcze bardziej nie spodobało się
przedstawicielom władzy.
W
rezultacie Panowie Jerzy Orda i Witalis Stankiewicz otrzymali zakaz pracy z
młodzieżą. Dodatkowo Pan dr Jerzy Orda o mało nie stracił pracy i późniejszej
emerytury. Zespół poezji został rozwiązany ze skutkiem natychmiastowym.
Młodzież z pobliskiej 11 polskiej szkoły została zrażona do artystycznych
zespołów i wycofała się z ruchu artystycznego na parę lat.
Dziękując
za obecność na wieczorze Pan Witalis Stankiewicz napisał wiersz i przysłał na
ręce Janinie Strużanowskiej:
W imię Piękna, w imię Sztuki
Ziaren słów zacznijcie siew,
Których nie rozdziobią kruki,
Nie porwie wichru gniewny wiew
Niech posiew Wasz da wielki plon
Na chwałę ziem ojczystych…
Niech płynie pieśń, niech słowa brzmią
Z bijących serc i czystych!
W
dedykacji autor, Pan Witalis Stankiewicz napisał: Zespołowi artystycznej twórczości amatorskiej przy Republikańskim
Klubie Pracowników Łączności w Wilnie za ciepłe słowa, za piękne kwiaty –
oferowane Polskiemu Zespołowi Teatralnemu przy Pałacu Kultury Kolejarzy, w dniu
20 lutego 1963 r poświęcam, Wilno 25.II.1963 r.
Panowie
Dr Jerzy Orda i Witalis Stankiewicz otrzymali dożywotni zakaz pracy z
młodzieżą. Tylko dzięki wstawiennictwu wielu znajomych na wysokich stanowiskach
Pan dr Jerzy Orda nie stracił pracy w Republikańskim Histoerycznym Archiwum.
Klub Kolejarzy posiadający dużą koncertową salę pozostał z wolnymi lokalami i
innymi pomieszczeniami dla pracy amatorskiej. Kilka roczników abiturientów z 11
szkoły zostało zniechęconych do działalności artystycznej. Młodzież biorąca aktywny
udział w recytacjach kategorycznie odmówiła udziału w jakiejkolwiek
artystycznej twórczości.
Bardzo
mnie dziwi cała treść artykułu Jerzego Surwiły w książce „Zostali z nami na
dobre i złe”, pomimo znajomości sprawy przez Jerzego Surwiłę. Pan Aleksander
Czernis nigdy nie był reżyserem zespołu, a reżyserował Pan dr Jerzy Orda a
pomagał mu Pan Stankiewicz. Na szczęście rozwiązanie zespołu poezji i recytacji
nie odbiło się na pozostałych polskich zespołach
Rozłam drugi, Reżyser porzuca zespół
Pani Irena Rymowicz tworzy nowy teatr
Dramatu i Komedii
Początkowo
na zebrania zarządu Klubu Pracowników Łączności chodziła Pani Janina
Pieniążkowa, Janina Strużanowska albo Jerzy Strużanowski. Po zatrudnieniu na
stanowisku reżysera Pani Ireny Rymowicz, na zebrania chodziła Pani Irena
Rymowicz. Na jednym z zebrań w 1964 roku Pani Irena Rymowicz „uniesiona dumą” powiedziała:
Wychodzę z tego klubu, a mój zespół
wychodzi ze mną.
Z
Panią Ireną wyszło do zwolnionego przez poprzednio zlikwidowany polski zespół
Teatralny Klubu Kolejarzy tylko parę najsłabszych osób, znacznie mniej niż z
Panami Ordą, Czernisem i Stankiewiczem. Z Panią Rymowicz z Klubu Łączności nie
wyszedł żaden z lepszych aktorów.
W
klubie Łączności zostało wykonanych rocznie po kilkadziesiąt koncertów i
przedstawień. Zgodnie z regulaminami i wymaganiami Republikańskimi i Ogólnozwiązkowymi
każdy narodowy amatorski zespół artystyczny musiał mieć w swoim repertuarze
odpowiedni procent (nie większy) utworów własnej narodowości oraz nie mniejszy
procent autorów danej republiki, innych republikańskich i rosyjskich autorów. Do
takich sztuk między innymi należał skecz litewskiego autora Kazisa Saji,
przetłumaczony dla dramatycznego zespołu przez redakcję Czerwonego Sztandaru.
Skecz „Maniak” Kazisa Saji
Litewski
autor Saja napisał sztukę o administratorach państwowych domów mieszkalnych w
języku litewskim. Skecz podobał się Janinie Strużanowskiej. Tam w litewskiej
wersji pojawiło się nazwisko Napoleonas Dupa. Przy tłumaczeniu nazwisko zostało
zmienione na Napoleon Duda. Za przekład opłaciła redakcja wydawanej w języku
polskim gazety Czerwony Sztandar. Skecz został wydrukowany i opublikowany w
gazecie. Okazało się, że na opisywanym stanowisku w Wilnie i w rzeczywistości
pracuje Napoleon Duda. Poczuł się urażony, i groził gazecie sądem za zniewagę.
Autor i Tłumacz odpowiedzieli, że w oryginale jest nazwisko Dupa, które w
języku polskim brzmi niecenzuralnie, i dlatego zostało zmienione na Duda, a
przy każdej innej zmianie może znaleźć się ktoś inny, dlatego może się nie
przejmować.
Oficjalnie
w ten sposób konflikt został zażegnany. W kuluarach gazety była mowa, że Saja opisał
fakty z pracy administratora. Oprócz tego autor zagroził skarżącemu, że poda
więcej szczegółów z Jego pracy, i na tyle dużo, że poznają jego i straci pracę,
dlatego Napoleonas uspokoił się. Główną rolę z powodzeniem grał Władysław
Krawczun. Skecz przez parę lat cieszył się niesłabnącym powodzeniem.
Premiera w Klubie Kolejarzy „Damy i
Huzary”
Od
razu po przejściu do Klubu Kolejarzy Pani Irena Rymowicz rozpoczęła pracę nad
większą sztuką z repertuaru polskiej klasyki: Damy i Huzary Aleksandra Fredry. Pani Irena Rymowicz scenografię
otrzymała od swego dawnego nauczyciela z Kijowa, słynnego dyrektora teatru,
Pana Sumorokowa.
W
klubie Kolejarzy zabrakło artystów zdolnych do wykonania głównych ról, więc po
roku artyści zaczęli nudzić się. Powstała groźba kolejnego upadku zespołu, tym
razem ze względu na brak występów na scenie przed szeroką publicznością. Dodatkowo
dyrekcja klubu żądała występów z zagrożeniem likwidacji zespołu, ae względu na
brak rezultató. W ten sposób zmuszona pani Irena Rymowicz poprosiła o pomoc i
wypożyczenie kilku artystów, Janinę Strużanowski z klubu Łączności.
Żeby
nie dopuścić do upadku kolejnego polskiego zespołu zarząd dramatycznego zespołu
podjął decyzję o wsparciu nowego zespołu przy klubie kolejarzy. Zostało
wytypowanych sześć osób. Między innymi Ania Kosaczówna, Irena Grochowska i
Jerzy Surwiło. Najtrudniej była przekonać do wzięcia udziału w Damach i
Huzarach Irenę Grochowską i Jerzego Surwiłę. Z obu trzeba było długo rozmawiać
i przekonywać, lecz w końcu oboje zgodzili się wystąpić w drugim klubie.
Z
takimi posiłkami Pani Irena Rymowicz już mogła w ciągu paru miesięcy zakończyć
ambitne plany i zakończyć kilka premier, w tym z wyjazdem do Polski z trasą
przez Kraków (Damy i Huzary w Klubie Kolejarzy). Po notatce w Czerwonym
Sztandarze 26 stycznia 1965 roku premiera odbyła się 28 stycznia z powtórką 31
stycznia. Wykonanie komedii było na wysokim poziomie. W gazecie Czerwony
Sztandar był bardzo miły i ciepły artykuł. Lecz nie było wzmianki o współpracy
dwóch zespołów. Całkiem pominięto prośbę Pani Rymowicz o pomoc w obsadzie
głównych ról i udział członków zespołu z Klubu Łączności w spektaklu. Po paru
miesiącach, po kilku spektaklach i powrocie z turne do Polski wszyscy delegowani
aktorzy powrócili do macierzystego zespołu.
Bardzo
dziwi mnie fakt pominięcia w książce Jerzego Surwiły udziału w kilku pierwszych
spektaklach Ireny Grochowskiej i Ani Kosaczównej, z którą uczył się w Wileńskim
Instytucie pedagogicznym i razem z obiema poszedł z Klubu Łączności wesprzeć
nowo powstający zespół teatralny przy Klubie Kolejarzy. Jerzy Surwiło dobrze
wiedział, że Panie Irena Rymowicz i Janina Strużanowski poznały się w Domu
Dziecka nr 12 przy ul Grybu na Antokolu, gdzie pracowała jako lekarz Pani
Janina Strużanowska.
Ataki
Aleksiejewa wymuszają
zmiany
lokalizacji siedziby zespołu i repetycji
Niedługo
po premierze w Klubie Kolejarzy, Aleksiejew ponownie zjawił się na repetycjach
w Klubie Kolejarzy całkowicie odmieniony. Wszystko Jemu już nie podobało się,
żądał zmian w repertuarze. W tym okresie już rozpoczęły się repetycje Niemców
Kruczkowskiego. Według Aleksiejewa gestapowca nie mógł grać Jurek Surwiło, bo
jest zbyt ładny i sympatyczny. Aleksiejew zaczął zmuszać dyrektora Klubu
Łączności Gedraitisa i jego zastępcę, kierownika artystycznego Andruszkiewicza
do usunięcia zespołu z Klubu. Tego też brak w książce Surwiły, gdyż Hanna –
Balsienie – Pujdokienie o tym nie wiedziała, a Jurek nie chciał od siebie
dodawać zbyt nieprzyjemnych szczegółów, mówiących o organizowanych trudnościach.
Po
paru tygodniach okazało się, kto był inicjatorem zmiany stanowiska Aleksiejewa.
O inicjatorze działań Aleksiejewa wiedziało tylko parę osób: Janina
Strużanowski, Jerzy Strużanowski, Dyrektor Gedraitis i kierownik artystyczny
klubu Anmdruszkiewicz. Dla wszystkich pozostałych pozostało to ścisłą
tajemnicą. Była to podesłana w swoim czasie na wychowawczynię do Domu Dziecka
nr 12, Pani Irena Rymowicz, ale kto był Jej zleceniodawcą pozostało tajemnicą
dla wszystkich. Na podstawie poprzedniej działalności Pani Ireny i Jej poprzedniej
działalności w Kowieńskim Litewskim Teatrze Dramatycznym, o której długi czas
nikt nie wiedział, można tylko się domyślać i zgadywać.
Nie
jest wykluczone, że to była Jej prywatna inicjatywa poparta przez część władz.
Niedługo później pojawiły się inne symptomy wojny. Zespół przy Klubie Łączności
stał się konkurencją wymuszającą tematykę. Trzeba było starymi metodami
zlikwidować go, gdyż oficjalnie zgodnie z prawem możliwości nie było. Nie
poradził Czernis, nie udało się rozbić polskiej dramatycznej twórczości
amatorskiej, a twórczość się rozwinęła i wzmocniła, podtrzymując polską kulturę..
Teren
działalności zespołu wciąż się rozszerzał. Były to miasteczka i większe wsie w
rejonie Wilna. Żeby utrzymać możliwość działalności Zespołu dramatycznego przy
klubie Łączności, trzeba było szukać innych lokali na repetycje i występy oraz
na siedzibę. Ze względu na wzrastającą aktywność działalności Aleksiejewa w
Leninowskim Rejonie Wilna, w tym rejonie można było prowadzić repetycje na
zasadach częściowej konspiracji, z częstą zmianą lokali. Pomimo poparcia wielu
Polaków, Litwinów i Rosjan na wysokich stanowiskach (W tym Antoni Masiuk
sekretarz dzielnicowego komitetu partii, Tadeusz Czobot, Olegas Didżulis
(pracownicy Komitetu Centralnego Litwy), (pracownika CK KP Litwy),brat Medarda
Czobota dyrektora Instytutu Reumatologii, prezesa Związku Naukowców z sekcją
naukowców polskiego pochodzenia, Polaka z pochodzenia, Generała milicji
Szostackiego, wnuka powstańca 1863 roku a nawet Paleckisa – Prezydenta Litwy)
Latem
1965 roku do Wilna zawitał Teatr Powszechny z Warszawy z Adamem Hanuszkiweiczem
na czele. Cały zespół Teatru Powszechnego po ostatnim przedstawieniu został
zaproszony do domu Janiny Strużanowskiej. Razem z członkami zespołu
dramatycznego było obecnych ponad 120 osób. O tym przyjęciu jest wzmianka w
pamiętnikach Pani Kucówny, Artystki Teatru Powszechnego.
Na
przyjęciu był obecny Moskiewski przewodnik Teatru Powszechnego z ramienia
Goskoncertu z Moskwy. Artyści Teatru Powszechnego tak się nim zaopiekowali, że
o wszystkich swoich dodatkowych obowiązkach zapomniał i o wieczorze tylko mile
wspominał.
W
czasie spotkania Pan Adam Hanuszkiewicz zdecydował oddelegować z pokryciem
kosztów jedną ze swoich doświadczonych artystek, reżyserkę amatorskich zespołów
w Warszawie na Pradze, Panią Janinę Wagner- Pollakównę do Wilna w celu
wystawienia sztuki Włodzimierza
Perzyńskiego pod tytułem „Szczęście Frania”. Pani Janina Pollakówna
przygotowała Szczęście Frania w ciągu tylko 32 dni kalendarzowych. Taki krótki
czas przygotowania spektaklu mówi zaangażowaniu i przygotowaniu artystów.
Niedługo
po odejściu Pani Ireny Rymowicz z Klubu Pracowników Łączności do Klubu
Kolejarzy, w urzędzie Miasta Wilna w sekretariacie Przewodniczącego Zarządu
Piligrimasa u Pani Wiktorii Lokis zjawiła się „artystka Lwowskiego Teatru
Dramatycznego” Pani Maria Wojtowicz z córką i pytaniem, czy nie znalazło by się
dla Niej zatrudnienie? O poszukiwaniu
reżysera wiedziały Służby Specjalne, z którymi ona współpracowała jeszcze
pracująć we Lwowie.
Taki
zbieg okoliczności, jedna reżyserka odchodzi a w ciągu kilku miesięcy zjawia
się kandydatka na drugą, wydało mi się trochę dziwne, ale na bezrybiu i rak
ryba. Przy dostatecznej kontroli oraz braku wszelkich tajemnic z dostatecznie
małymi uprawnieniami i wróg może pracować z obopólną korzyścią. Jako reżyser
Pani Maria Wojtowicz była dość słaba.
Kim
w rzeczywistości była Pani Maria Wojtowicz okazało się po przyjeździe
Lwowskiego Polskiego Teatru Ludowego pod kierownictwem Zbyszka Chrzanowskiego
do Wilna. Przed przyjazdem Lwowiaków Pani Maria znikła i przez cały czas Ich
pobytu była niedostępna. Okazało się że była w Lwowskim teatrze typowym
kontrolerem (wtyką), czasem bardzo gorliwym i bała się spotkać z Lwowiakami,
gdyż większość z nich znała ją z tej strony. W rezultacie Pani Maria bała się
bezpośredniego spotkanie, gdyż miała nieczyste sumienie, tak, jak i Pani Rymowicz.
Krótko po wizycie Lwowiaków Pani Wojtowicz znikła na zawsze.
W
kilku sztukach pomagał reżyserować artysta Rosyjskiego Dramatycznego teatru
Marcewicz. Nie miał dużo czasu i pracował dorywczo, szczególnie przy Niemcach
Kruczkowskiego. Około roku reżyserował młody aktor Rosyjskiego Dramatycznego
teatru Margulis, który później z żoną wyjechał do zachodniej Syberii oraz Michaił
Iewdokimow. Bardzo pomagała i osłaniała zespół dobrze znająca język Polski
zasłużona artystka Litewskiego Dramatycznego Teatru Pani Kazimiera Kymantaite,
żona Ministra Kultury Litwy, który w końcu lat 60-ych, zmarł na zawał serca
oglądając mecz piłki nożnej.
W 1967 roku wrócił do Kowna z Syberii Vladas
Sipaitis, ofiara pracy Pani Ireny Rymowicz. Pani Kazimiera Kymantaite zaprosiła
kolegę z Kowieńskiego teatru Vladasa Sipaitisa do Wilna i zaproponowała na
stanowisko reżysera. Był to już schorowany starszy człowiek, były więzień
Oświęcimia a później dzięki pomocy Pani Ireny Rymowicz wyjechał razem z wielu innymi
artystami Kowieńskiego Dramatycznego Teatru do syberyjskich łagrów na dalsze 10
lat a po powrocie spotkał się z Panią Kimantaitie i zaczął pomagać Janinie
Strużanowskiej przy reżyserowaniu wielu sztuk prawie do śmierci.
Koniec pracy
w zespole i następcy
Jesienią
1982 roku Janina Strużanowski doznała porażenia mózgu z paraliżem części
kończyn. Niezbędny był częsty masaż prawie całego ciała. Prawie codziennie
przychodziła do Niej jedna z członków zespołu, z zawodu siostra medycyny
rehabilitantka Otylia. Często
przychodzili też inni członkowie zespołu. Latem 1982 roku odwedziłem Mamę.
Ledwo chodziła nawet pomocą.
W
czasie choroby Janina Strużanowska nadal z domu kierowała zespołem do śmierci w
styczniu1984 roku. Po Jej śmierci 26 stycznia 1984 roku kierownictwo zespołu
objął działający od początku w zespole Władysław Krawczun, a po nim Zbigniew
Maciejewski, którego zastąpiła młodsza wychowanka zespołu po zakończeniu
studiów, już jako zawodowy reżyser, Lidia Keizik., tak samo jak w Polaskim
Lwowskim Teatrem Ludowym kieruje jego wychowanek, zawodowy reżyser Zbyszek
Chrzanowski, tak i tu ster objęła wychowanka zespołu Lidia Keizik. Pod Jej
starannym kierownictwem zespół zaczął święcić kolejne sukcesy.
Nie
można pominąć i nieprzyjemnej sprawy. W wileńskiej gazecie Czerwony Sztandar
moja siostra, której nigdy w zespole nie widziałem i z powodu pracy na dwóch
stanowiskach, ni miała wolnego czasu, z pomocą Jurka Surwiły w artykułach o
Rodzinie podała że po Mamie objęła
kierowanie pracą zespołu, co jest sprzeczne z prawdą, tak samo jak i organizacja
i kierowanie sekcją polskich naukowców, co robił Jej kolega, Jurek
Choroszewski.
Zamiast zakończenia
Wiza Życia na kanale Polonii z Astry
W
opracowaniu historyka Żydowskiego pochodzenia (Anielewicza ?) w Internecie
podano, że Tadeusz Lara wspólnie z
kuzynką Janiną Strużanowską w czasie okupacji niemieckiej uratował 4 osoby Żydowskiego
pochodzenia, w czasie gdy doszło do wymordowania ponad 30 tysięcy osób
żydowskiego pochodzenia w Ponarach pod Wilnem. Tam też podano o przechowywaniu przez cały okres niemieckiej
okupacji i ocaleniu 4 osób żydowskiego pochodzenia: adwokat Widoczańskiej z
córką i sióstr Katz Heleny i Hany.
Drugi
Historyk Żydowskiego pochodzenia Grinberg
podał, że Janina Strużanoweska ocaliła ponad
40.000 (czterdzieści tysięcy) osób dostarczając dokumenty z Wileńskiego biura
legalizacji AK. Ten fakt był pokazany w filmie „Wiza Życia” ze zdjęciem i podpisem: Janka dostarczała dokumenty na
otrzymanie wiz.
Ze względu na fakt stałych i częstych
kontaktów od początku wojny Janiny Strużanowskiej z dowódcą okręgu Wileńskiego
AK a później Okręgu Wileńsko-Nowogródzkiego Aleksandrem Krzyżanowskim (był
świadkiem na ślubie) oraz delegatem Rządu RP w Londynie Doktorem Jerzym
Dobrzańskim cała sprawa dostarczania dokumentów obywatelom polskim musiała być z
Nimi uzgodniona i zaakceptowana na wysokim państwowym szczeblu
antyhitlerowskiej koalicji. Parę osób bez wsparcia na poziomie decydentów
Rządów Państw koalicji takich rezultatów osiągnąć nie mogło.
W
2005 roku na satelitarnym kanale „Polonia” był wyświetlany film „Wiza Życia” o Japońskim konsulu Sugicharze, nagrodzonym pośmiertnie
orderem Orła Białego przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w 2007 roku na
podstawie książki „Kim Pan jest, Panie
Sugihara” Autora Hillet Lewine. W książce opisany życiorys konsula od
urodzin, poprzez pracę na różnych ważnych stanowiskach w ambasadach,
organizacja konsulatu Japońskiego w Kownie, cała praca konsulatu do likwidacji.
Pokazano też przekazanie pieczątek wizowych oficerom wywiadu AK na stacji
kolejowej w Kownie, z którymi współpracował. Wzmianka o życiu po wojnie i
wspomnienia jego przyjaciół. Pod koniec filmu w migawce pokazane było zdjęcie
Janiny Strużanowskiej z lat 30 bez podania nazwiska, a tylko z krótką
informacją narratora:
Janka wszystkim dostarczała niezbędne dokumenty.
To
samo zdjęcie też jest zamieszczone w
książce Jerzego Surwiły Jesteśmy z Wilna. W książce pod tytułem: „Kim Pan jest, Panie Sugihara” nie
znalazłem żadnej wzmianki o dostarczającej dokumenty Jance. Są natomiast
kilkakrotne wzmianki o oficerach wywiadu AK, współpracujących z konsulem oraz
informacja o wydaniu przez konsula 8.500 wiz. i jest wcześniej wzmianka, że po
wrześniu 1939 roku wizy można było wydawać wyłącznie na Nansenowskich
dokumentach bezpaństwowców. We wspomnianej książce opisano przekazanie wizowych
pieczątek dwóm oficerom AK z którymi współpracował Sugihara.
Brak
podania ilości japońskich wiz wydanych przez organa AK Wileńskiego i
Wileńsko-Nowogródzkiego okręgów, w którego rękach pozostały pieczątki Konsula
Sugihary po wyjeździe Konsula i zamknięciu Japońskiego Konsulatu w Kownie. Brak
danych o wydanych wizach obywatelom polskim innych niż Żydowskiej narodowości.
Brak ilościowych danych o wizach wydanych przez konsulaty innych państw. W
książce wyraźnie podkreślono o zastrzeżeniach do wiz przez japońskich celników
i japońską straż graniczną przepuszczającą uciekinierów na tereny zajęte przez
Japończyków (Mandżukuo).
W
książce opisano o korespondencji pomiędzy konsulatem Sugichary a centralą w
Japonii na temat wydania wizy bratu mieszkających u nas sióstr Katz.
Są to tylko momenty z życia Janiny Strużanowskiej. O
pełnym życiorysie nie można nawet marzyć. Prawie wszyscy świadkowie już zmarli,
inni znają tylko pseudonim a jeszcze inni imię i nazwisko lub tylko imię oraz w
większości znają tylko parę epizodów lub faktów. Do uzupełnienia pracy w tych
komórkach jest potrzebna spora grupa zaangażowanych historyków pracujących w
archiwach różnych państw dawnej koalicji antyhitlerowskiej i państw
tranzytowych oraz docelowych i wątpię, żeby kiedykolwiek można by było
całkowicie zakończyć sprawę życiorysu tego i jemu podobnych życiorysów, tym
bardziej, że w tych komórkach obowiązywała ścisła tajemnica stosowana w analogicznych
komórkach jeszcze w POW. Jest to temat kilkunastu prac magisterskich i kilku
doktoratów i doktorskich habilitacji z Historii.
Ostatnio pojawiła się książka kierownika Wileńskiego
biura legalizacji AK, w której podano o wydaniu 65.000 kompletów dokumentów. Na
każdy z tych kompletów mogło opuścić kraj po kilka osób.
Ze
względu na tak wysokie ilości uratowanych obywateli narodowości Żydowskiej,
należy wyjaśnić, ile też osób zostało
uratowanych i wysłanych poza tereny zagrożone prześladowaniem tą drogą osobom narodowości
nie Żydowskiej, a są tacy, na przykład cichociemny, znany w Wilnie jako Pan
Lutek, który walczył i zginął w oddziale Burego w Białostockim. Wileńskie biuro
legalizacji wydało 65.000 (sześćdziesiąt pięć tysięcy) kompletów dokumentów nie
licząc legitymacji i pojedynczych dokumentów na wizy dla ambasad i konsulatów, a
na każdy z nich mogło wyjechać po kilka osób oraz dokumentów na transport
różnego sprzętu dla AK. Uważam, że Polskie Państwowe odznaczenia za
przygotowanie dokumentów należą się i całej komórce legalizacji Wileńskiego
Okręgu AK i jego dowódcom organizującym i ubezpieczającym te działania.
Mgr inż. Jerzy Strużanowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz