piątek, 27 lutego 2015

Biografia rodziny Strużanowskich. Tekst roboczy Pana mgra inż. Jerzego Strużanowskiego. Treść całkowicie oryginalna. 

Kraków 25.04.2014r.
Janina Strużanowska z domu Kunigiel
i Edmund Mieczysław Strużanowski

Obchody 100 lat urodzin i rewizja
                19 listopada 2005 roku w Wilnie, w teatrze rosyjskim (dawny, przedwojenny teatr Opery i Baletu przy ul Wielka Pohulanka) odbyły się obchody 100=lecia urodzin organizatora pierwszego polskiego amatorskiego zespołu dramatycznego w Wilnie.
                W pierwszej części wystawiono sztukę Mrożka „Krawiec” w reżyserii obecnej kierowniczki Lidii Keizik.
                `Druga część była poświęcona życiorysowi organizatorki i pierwszego kierownika zespołu, Janinie Strużanowskiej, w formie montażu deklamacji i opowieści.
                W drugiej części była mowa o aresztowaniu Janiny Strużanowskiej w marcu 1953 roku. W czasie recytacji wielokrotnie było powtarzane pytanie śledczego: Gdzie jest piszuszczaja maszynka. To była mowa o drukarni AK, która była w naszym domu i jedyna, która nigdy nie została znaleziona ani przez Niemców, ani przez NKWD i nie została skonfiskowana. Taki efekt był możliwy dzięki twardemu zastosowaniu metody pracy z POW, wprowadzonej przez Marszałków Józefa Piłsudskiego i Edwarda Rydza Śmigłego. Różne grupy konspiracji niczego nie wiedziały o personaliach osób w pracy innych grup, a szczególnie o osobach pracujących. w nich. Wiadomo było, że ktoś gdzieś coś robi, a kto, co i gdzie, to już było ścisłą tajemnicą. Przy pytaniach umożliwiających złamanie tej zasady, była jedna odpowiedź:
Mniej będziesz wiedział, lepiej dla ciebie.
Kontakt był tylko przez wybrane osoby – kierowników grup. Przy każdej wpadce wszyscy znajomi aresztowanego natychmiast byli przenoszeni do innych konspiracyjnych mieszkań. Lecz niestety, ta zasada nie zawsze i nie wszędzie była utrzymywana.
Nie obyło się też bez błędów w podanych faktach ze względu na brak prawdziwych informacji dla autorów improwizacji od Jej Córki, Hanny Strużanowskiej - Balsienie- Pujdokiene. O braku wiedzy Hanki na temat, co się drukowało w naszym domu świadczy podanie kilku tytułów gazetek AK bez wymienienia rzeczywiście drukowanej Niepodległości w artykułach Jerzego Surwiły. Do drukarni Hanka nie miała wstępu. Nie wiedziała też, co przenosiła do odbiorców. Wiedziała jedynie, że to, co ma, nie mogło wpaść w ręce Niemców lub później NKWD.
Jeżeli rewidujący w czasie rewizji wiedzieli o drukarni, nie obeszło by się bez 25 lat katorgi, a nie 5 lat lagrów dla Tadeusza Lary i co najmniej 15 lat dla Mamy, a my z siostrą nie skończylibyśmy politechniki lub uniwersytetu. Przyczyna aresztowania Mamy, Janiny Strużanowskiej w marcu 1953 roku była zupełnie inna, całkiem prozaiczna.
Kilka dni po śmierci Stalina Pan Tadeusz Lara (Błyskosz) naprawiał adapter i dla sprawdzenia nastawił płytę „żałobny marsz” Bethowena. Doniósł o muzyce do KGB lokator twierdząc, że Janina Strużanowska i Lara-Błyskosz są zadowoleni ze śmierci Wodza, bo nastawiają muzykę. W KGB już wiedzieli, że na prośbę Hanki koleżanki (Leokadii, mieszkającej w czasach szkolnych w pobliżu kina Adria) przez parę lat mieszkał (ukrywał się) jej krewny, nie zameldowany w naszym domu, Ksiądz Piciukiewicz. Pewnego dnia pojechał do rodziny i już nie pojawił się więcej. Było podejrzenie, że został aresztowany, lecz tego nie potwierdzono.
W pierwszych dniach marca 1953 roku u portiera na fakultecie elektrotechniki w Kownie przy ul Mickiawicziusa (Mickiewicza) dostałem telegram bez podpisu z adresem Kowno, Politechnika, fakultet elektrotechniki:
Z Mamą źle, natychmiast przyjeżdżaj.
Z nieobecnością na zajęciach na politechnice było dość ostro. Każdą nieobecność trzeba było usprawiedliwić. Nie usprawiedliwione nieobecności mogły wystarczyć do wykreślenia z listy studentów. Dlatego od razu poszedłem do Dziekana Dr NT. Matulonisa, i poprosiłem o zwolnienie z zajęć na parę dni. Dostałem je od razu bez ograniczenia.
 Zawiadomiłem o wyjeździe do domu też pierwszą spotkaną na korytarzu koleżankę, starostę grupy, córkę kierownika katedry radiotechniki, Birutie Stanaitite (obecnie Latinienie). Poszedłem na stację kolejową na pierwszy pociąg do Wilna. Na stacji spotkałem już dyskretną obstawę, czekającego kolegę z rosyjskiej o rok starszej grupy elektrotechniki.
Do Wilna dojechaliśmy przed drugą godziną, to jest przed końcem pracy Mamy. Ze stacji kolejowej pojechaliśmy do centrum miasta. Chociaż były bezpośrednie trolejbusy do domu, zdecydowałem się zrobić przesiadkę w centrum, żeby przekonać się, czy jest to faktycznie obstawa. On też wysiadł ze mną i nie odstępował ani na krok. Mama pracowała wtedy w kilku miejscach. Zadzwoniłem do dwóch, gdzie mogła być rano lub później i poprosiłem o Mamę. W obu miejscach pracy usłyszałem jednakową odpowiedz:
Od paru dni nie pojawiła się i o niczem nie zawiadomiła.
Kolega uważnie słuchał, co mówię. Jak powiedziałem, że mama chyba zachorowała, więc teraz jadę do domu. Kolega powiedział, żebym chwilę zaczekał i gdzieś zadzwonił. Zrozumiałem, że meldował o moich rozmowach i zapytał, co ma robić dalej. Po wysłuchaniu odpowiedzi, powiedział, że teraz już mogę jechać. Już byłem pewny, że obok miałem kolejnego kontrolera, który mnie pilnował.
W ten sposób upewniłem się, że jest to jest wtyka, Mam została aresztowana, a w domu zastanę kocioł. Jadąc trolejbusem, zastanowiłem się, co mam robić. Nie wiedziałem, co wiedzą i z jakiej przyczyny aresztowali. Wiedziałem na pewno, że jeżeli gdzieś ucieknę, nie ma żadnej pewności, że mnie nie złapią, a swoją ucieczką potwierdzę, że coś wiem i będą szukać dalej a mogą znaleźć coś więcej niż znaleźli. Jeżeli pojadę do domu, pomyślą, że nic nie wiem, zakończą przeszukiwanie domu, i czego jeszcze nie znaleźli, nie znajdą. Dlatego zdecydowałem, że pomimo możliwego kotła, muszę iść do domu.
Miałem rację. W pokoju była mieszkająca u nas Janka Walentynowiczówna, przysłany przez kwaterunek lokator i czterech cywilów siedzących i stojących twarzą do drzwi wejściowych. Jak tylko wszedłem do pokoju i położyłem teczkę na stole, zapytałem się ostro:
Co to ma znaczyć? Kim jesteście?,
Dwóch stojących chwyciło się za tylne kieszenie spodni. Od razu Janka rozładowała sytuację mówiąc:
To jest jej syn!
Ci, co chwycili się za tylne kieszenie i siedzący odetchnęli z ulgą. Jeden z siedzących wstał, podszedł do mnie z jakimś papierem w ręku i powiedział po rosyjsku patrząc uważnie na mnie:
Twoja Mama została zatrzymana. Kto to pisał?
Zapytał pokazując przepisaną przez Mamę przepowiednię Wernyhory: W dwa lat dziesiątki nastaną te pory, gdy ogień z nieba wytryśnie a świat krwią się zachłyśnie…
Nie można było ukrywać, bo Mama miała bardzo charakterystyczny charakter pisma. Więc po dwukrotnym przeczytaniu, powiedziałem:
To pisała moja Mama
 Następnie zabrał papier i zapytał:
Czy pokazywała tobie, lub komukolwiek innemu ten tekst?
Nie i widzę to po raz pierwszy! Dlaczego jest zatrzymana i kiedy wróci? Zapytałem. Odpowiedział:
Jak jeszcze parę spraw wytłumaczy, to wróci. Po powrocie Mamy, dowiedziałem się, że to był kierownik działu prowadzącego ich sprawę Pułkownik KGB Jaduto z drugim pułkownikiem z innego działu i dwoma oficerami obstawy.
Po tej rozmowie lokator bardzo zdenerwował się i poszedł do siebie, na górę do swego mieszkania na pierwszym piętrze z prawej strony, od wejścia
Potem rozmawiający ze mną cywil dał mnie dwa klasery znaczków, i powiedział, żebym podpisał, że zostały zabrane u nas w mieszkaniu z podaniem daty. Podpisałem je, zabrali i wyjechali. Znaczki pocztowe były od znaczków przedwojennych, poprzez wojenne (Węgierskie i niemieckie) do obecnych (polskich i sowieckich). W przedwojennym klaserze były czarno-biało wydrukowane wszystkie znaczki europejskie z momentu wydania klasera. Był to klaser Cioci Niuni z rodziny Świerczyńskich, którzy mieszkali u nas w okresie repatriacji przed wyjazdem do Polski w 1945 roku.
To mnie uspokoiło, że najważniejszych spraw prawdopodobnie nie znają. Po chwili wyszli. Po wyjściu cywili Janka opowiedziała, że zabrali i Tadeusza, oraz niczego nie znaleźli a tego dnia przyjechali niedługo przed moim przyjściem. Po opowieści Janki, już byłem zupełnie spokojny.
Po tej rozmowie poszedłem na strych do pokoiku przed pomieszczeniem drukarni. Na zabudowie schodów po staremu leżały nieruszane, oprawione dwa roczniki Ilustrowanego Kuriera. W drugim pokoiku na półce stało zakurzone 12 tomów dzieł Piłsudskiego i inne książki. Ze schowka na strychu po staremu wystawała rączka dźwigni drukarskiej maszyny. Dlatego zrozumiałem, że to był jakiś zwykły donos człowieka, który nic nie wiedział a po pobieżnej rewizji szczegółowo w całym domu nic nie szukali. Dlatego byłem już całkiem pewien, że nic poważniejszego nie znaleźli i nie mogą mieć żadnego podejrzenia żeby rewizję powtórzyć. Zrozumiałem też, że kolega, który przyjechał ze mną z Kowna rozmawiał z tym, który rozmawiał w domu ze mną, pułkownikiem Jaduto. Jednocześnie byłem już pewny, że w wypadku mojej ucieczki wydaliby rozkaz poszukiwania mnie i mogliby powtórzyć rewizję, ale już drobiazgowo.
Najpoważniejszą sprawą wyjaśnianą podczas rewizji było ukrywanie nie zameldowanych i mieszkających w naszym domu księdza Piciukiewicza i przypadkowo znalezionego Tadeusza Lary bez dokumentów. Po tej rozmowie, sprawdziłem, czy ktoś na pozostał w pobliżu. Przez pół dnia nikt się nie pojawił. Gdy ściemniało, poszedłem okrężną drogą do Pani Ireny Bedekanis, czy wie, co się stało. Wiedziała tylko tyle, że Mama została zatrzymana, a Hanka gdzieś znikła. Dlatego dała do mnie telegram, a nie znała mojego adresu domowego. Nie mogłem mówić o niczym, co zauważyłem a z drugiej strony nie wiedziałem, co wiedziała Pani Irena, choć wiedziałem, że wie bardzo dużo, jeżeli nie wszystko.
Że Ksiądz Piciukiewicz został złapany i aresztowany. Janina Strużanowska dowiedziała się dopiero podczas rewizji od rewidujących. Dlatego musiała pokazać pomieszczenie drukarni, gdzie miał się w razie niebezpieczeństwa schować, bo o tym pomieszczeniu mógł opowiedzieć. Na ścianach pokoiku drukarni były ślady farby drukarskiej. Rewidujący wszystko sfotografowali.
Po aresztowaniu Matki Hanka znikła z mieszkania, gdzie mieszkała przy ul Leikłos (Ludwisarskiej) w centrum miasta. Następnego dnia po powrocie do domu rano ścieląc łóżko Mama znalazła którąś złotą gazetkę zgniecioną, rozprostowaną, złożoną i schowaną pod poduszką. To znaczy, że ktoś z rewidujących znalazł, świadomie zgniótł i wyrzucił, żeby nie trafiła do akt.
Następnego dnia po zwolnieniu Mama dowiedziała się, że o Hankę pytali się u gospodarza mieszkania, Pana Oszurko, posiadającego dom koło Pani Ireny Bedekanis. Hanka mieszkała w centrum miasta u sąsiada z kolonii jako studentka medycyny z uzasadnieniem, że mieszkając tam ma więcej czasu na naukę i nie trzeba nocami dojeżdżać na przedmieście przy niepewnym transporcie. Po kilku dniach Mama dowiedziała się gdzie w tej chwili mieszka. Następnego dnia poszliśmy do Hanki razem z Mamą. Jak Hanka zobaczyła Mamę, była bardzo zaskoczona.
Mieszkający u nas na pierwszym piętrze lokator, który doniósł do KGB po paru miesiącach wyjechał do miasta Magadan na Kamczatce i więcej o nim nie słyszałem.
                22 listopada 2005 roku ukazała się informacja Pani Anny Pisarczyk o obchodach rocznicy urodzin Janiny Strużanowskiej pod podwójnym tytułem z recenzją o spektaklu wiele mówiącym w skrócie o wszystkich przejściach całej polskiej twórczości artystycznej Wilna, nie tylko tego zespołu:
„Jubileuszowy spektakl Polskiego Studia teatralnego: „Przetrwaliśmy i istniejemy”
W samym tytule już jest podkreślenie trudności i próby rozbijania zespołu od wewnątrz i z zewnątrz. Natomiast jest kompletny brak informacji o ofiarności członków zespołu oraz organizowanych trudnościach i szykanach w stosunku do zespołu ze strony władz, jakie miały miejsce od pierwszych dni jego działalności pod kierownictwem Pań Janiny Pieniążek i Janiny Strużanowskiej.
W recenzji brakuje chociażby wymienienia wystąpień licznych gratulujących organizacji i ich nagród dla aktorów i obecnej kierowniczki zespołu, jednej z pierwszych uczestniczek zespołu, Pani Lidii Keizik, a ich składanie, wręczanie i wystąpienia z wymienieniem zasług pierwszych i obecnych członków zespołu oraz podsumowania pracy zespołu za okres 45 lat pracy trwały ponad półtorej godziny.
 Zespół pod kierownictwem Pani Lidii Keizik zaczął dorównywać artystycznym poziomem zawodowym teatrom za przykładem Lwowskiego Polskiego Teatru Ludowego, obecnie pod kierownictwem swego wychowanka, obecnego na jubileuszowym spektaklu Zbyszka Chrzanowskiego i zabierającego głos po zakończeniu występów.
Polski Lwowski Teatr Ludowy został założony przez profesora Hausfatera, nauczyciela polonisty polskiej lwowskiej szkoły, A to, że poziomy obu amatorskich zespołów dorównują poziomowi dobrych zawodowych teatrów już jest znaczącym wybitnym osiągnięciem ich kierowników oraz wszystkich uczestników wartym szczególnej pochwały i szczególnego podkreślenia.

Janina Kunigielówna-Strużanowska do 1930 roku
Janina Strużanowska z domu Kunigiel urodziła się 5 listopada 1905r w majątku z browarem „Czerwony Dwór” będącym własnością Parczewskich parę kilometrów za miasteczkiem Niemenczyn jadąc z Wilna. Pracował tam Jej ojciec, Ignacy Kunigiel jako księgowy a później administrator całości. Ignacy Kunigiel pochodził z rodziny ziemiańskiej z Kojran pod Wilnem pomiędzy Nową Wilejką a szosą z Wilna do Niemenczyna za Kolonią Kolejową. W tej miejscowości od lat 30-tych była cegielnia. Jeden z braci lub kuzynów, mojego dziadka Ignacego Kunigiela wyjechał na Kaukaz i tam pozostał. W latach 1966 do 1976 pracowałem z Jego wnuczką, Szarową.
W 1913 roku matka Janki, Waleria Kunigielowa z domu Balcewicz od swego Ojca, Antoniego Balcewicza, właściciela majątku Sudanie, otrzymała wodny młyn, napędzany kołem wodnym, z waluszem (urządzeniem do walenia – filcowania sukna), domem mieszkalnym i drewnianymi zabudowaniami gospodarczymi z terenem rolniczym, stawem i przepływającą rzeczką Jusinką we wsi Błusina. Istnieje plan posiadłości z 1870 roku, mówiący o powierzchni rolniczej ze stawem i łąką 25 hektarów. Pradziadek, Antoni Balcewicz dożył do 1939 lub 1940 roku. Pochowany na pobliskim  cmentarzu na terenie majątku Sudanie, pod grupą drzew. W czasie mojej wizyty z Babcią w 39 roku w Sudeniach zostałem Jemu przedstawiony. Był to szczupły, średniego wzrostu mężczyzna z laską. Gdy weszliśmy do pokoju z lewej strony od sieni, wstał z ławki stojącej pod ścianą od strony podwórza i przywitał się z nami. Wtedy już chodził z trudem, wspierając się laską. W majątku był też starszy pan, weteran powstania styczniowego, o którym mówiono, że jest rezydentem, to jest gościem bez obowiązków na czas nieokreślony.
Matka Janiny, Waleria Kunigiel z domu Balcewicz, córka Antoniego, pochodziła z rodziny ziemiańskiej. Ojciec posiadał 100 ha, w większości nieurodzajnej ziemi (suche piaski i gliny), z majątkiem (Sudanie) około 25 km za Niemenczynem. Majątkiem zarządzał brat Stefan. Drugi brat, Antoni przez kilka ostatnich przedwojennych lat był Wójtem gminy Niemenczyn. Jego poprzednikiem był Walentynowićz, dziadek mieszkającej u nas w latach 40-ych Janki i męża znanej z Gdańska Anny Walentynowicz. Siostra Babci wyszła za Kozakiewicza, właściciela majątku Wiktorowo koło miasteczka Turgiele, słynnego wolnego w czasie okupacji Niemieckiej wolnego centrum partyzanckiego okręgu w czasie 2 Wojny Światowej.
Po śmierci męża i wyjściu za mąż obu córek (Janiny i Jadwigi), po 1930 roku Waleria Kunigielowa przeniosła się do Błusiny, do młyna. Tam z finansową i techniczną pomocą zięcia Edmunda Mieczysława Strużanowskiego zmodernizowała młyn (budowa nowego drewnianego domu z budynkiem młyna pod jednym dachem na starych fundamentach, z zastosowaniem wodnej żeliwnej turbiny zamiast koła wodnego, wykorzystaniem starej tamy w postaci wału kamienno-ziemnego z mostem i drewnianymi śluzami i zastosowaniem innych nowoczesnych w tamtym czasie urządzeń i wyposażenia.
Ojciec Mamy, Ignacy Kunigiel, też pochodził też z rodziny ziemiańskiej, z Kojran pod Wilnem. Po studiach pracował jako księgowy w majątku Parczewskiego Czerwony Dwór z browarem, parę kilometrów za Niemenczynem. W czasie I Wojny lub natychmiast po Wojnie przeniósł się na stałe do Wilna, zamieszkał z rodziną przy ul Zakret i podjął pracę w wileńskim szpitalu Św. Jakuba na stanowisku dyrektora do spraw administracji i ekonomiki. Zarządzał też gospodarstwem rolnym szpitala w Kojranach. Zmarł na raka w 1930 roku przed urodzeniem się 10 lutego pierwszej wnuczki, Hanki..
Janina Kunigielówna po zakończeniu początkowej szkoły w Czerwonym Dworze ukończyła średnią szkołę sióstr Norbertanek na górze Bufałowej w Wilnie. W tym budynku jest teraz Ogólno Litewski Zarząd Związków Zawodowych. Tam też poznała Księdza Puciatę, z którym współpracowała w AK w czasie wojny. Po zakończeniu szkoły średniej Sióstr Norbertanek wstąpiła na wydział medyczny wileńskiego Uniwersytetu im. Stefana Batorego w 1924 roku. Studiowała tam z przerwami do 1931 roku gdzie poznała i zaprzyjaźniła się z  wykładowcą dr Janiną Suszyńską.

Dr Janina Suszyńska
W 20tych i 30tych latach na wydziale medycyny USB (Uniwersytetu Stefana Batorego) wykładała dr Janina Suszyńska. Przed I Wojną Światową ukończyła medycynę w Piotrogrodzie (Petersburgu), a po utworzeniu wydziału medycyny na wileńskim Uniwersytecie im Stesana Batorego (USB) tam rozpoczęła wykładać.
W latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku w mieszkaniu dr Janiny Suszyńskiej często spotykali się studenci USB (Uniwersytetu im Stefana Batorego w Wilnie), nie tylko medycyny, ale i z innych wydziałów.
Na jednym z takich spotkań Janka Kunigielówna poznała swojego przyszłego męża, Edmunda Mieczysława Strużanowskiego herbu Jastrzębiec, wnuka powstańca 1863 roku walczącego w oddziałach Księdza Brzózki.
 Edmund Mieczysław Strużanowski w tym czasie był studentem filologii i historii USB. Dwukrotny Kawaler Orderu VIRTUTI MILITARI, pięciokrotny kawaler krzyża Walecznych, uczestnik I Wojny Światowej i III powstania Śląskiego, ciężko ranny nad kanałem, gdzie był dowódcą plutonu karabinów maszynowych, później służył w KOPie. Bywał też  tam później słynny wileński historyk i archiwista, miłośnik Wilna, dr Jerzy Orda, Aleksander Krzyżanowski (późniejszy Generał Wilk), dr Jerzy Dobrzański (późniejszy delegat rządu Londyńskiego na Wileńszczyznę) i wielu innych.
Dr Janina Suszyńska w czasie II Wojny Światowej pracowała jako lekarz dziecinny w przychodni przy ulicy Mostowej i jednocześnie była Szefem Służby Medycznej Wileńskiego a później Wileńsko-Nowogródzkiego Okręgu Armii Krajowej. Po raz pierwszy spotkałem Panią dr Suszyńską jako pacjent w 1941 roku w dziecinnej przychodni przy ul Mostowej. Później do koNca wojny tylko dużo słyszałem o Niej. Parę dni po wyzwoleniu Wilna z pod okupacji niemieckiej w lipcu 1944r została w nocy poproszona przez sowieckich żołnierzy do chorego dziecka a po wyjściu z mieszkania aresztowana. Zesłana do lagrów przy kopalniach węgla w Workucie, za kręgiem polarnym u północno zachodnich podnóży Uralu nad rzeką Peczorą. Przebywała tam 5 lat. Tam też była zesłana większość Akowców do pracy w kopalniach węgla kamiennego.
Dr Janina Suszyńska w Workujcie została lekarzem więziennym. Za stosunek do więźniów i udzielanie im pomocy została nazwana przez wszystkich więźniów ich Aniołem. Spotkałem wielu więźniów z Workuty i wszyscy jednakowo Ją nazywali a wielu mówiło, że zawdzięczają jej życie.
Po powrocie z Workuty bezpośrednio do Polski została dyrektorem Wydziału Zdrowia Dzieci Ministerstwa Zdrowia PRL kierowanym w tym czasie przez Wilnianina, Dr Sztachelskiego. Przed odejściem na emeryturę pracowała jako rejonowy lekarz dziecinny na Mokotowie w Warszawie. Za każdym razem po przyjeździe do Polski odwiedzałem Ją. Ostatnio mieszkała we własnym domu przy ul Koronowskiej 16 na Mokotowie, Po naszym przyjeździe do Polski w 1980 roku bardzo nam pomogła. Podtrzymywała stosunki z dawnymi kolegami z AK i współwięźniami z Lagrów w całej Polsce. Dawni koledzy stale informowali Ją o wielu, często ściśle tajnych sprawach. Zmarła w Warszawie w 1982 roku. W Jej domu zamieszkała Jej bratanica.

Edmund Mieczysław Strużanowski
Strużanowski Edmund Mieczysław ur. 2.03.1896 roku w Kurzanach koło Tarnopola w zubożałej rodzinie ziemiańskiej. Jego dziadek brał udział w powstaniu 1863 roku. Walczył w oddziałach Księdza Brzózki, ciężko ranny w czasie potyczki z Kozakami w czasie świąt Bożego Narodzenia 1963r i jako jeden z kilku ciężko rannych ocalał z wyciętego oddziału. Ta rzeź oddziału z obrazem jest załączona do albumu Polskie Powstania.
Po częściowym wyzdrowieniu uciekł przez granicę z terenu Zaboru Rosyjskiego do Galicji. Został przewieziony przez granicę w pustej beczce po smole. Dalej leczył się w miejscowości Struże koło Gorlic. Później osiedlił się w Kurzanach koło Tarnopola. Tam miał 3 synów. Pamiętając o wycięciu oddziału wszystkie Święta Bożego Narodzenia niezależnie od pogody spędzał samotnie w okolicznych lasach.
Jeden z nich Antoni ożenił się z Klotyldą Boblewską i zamieszkał w Krakowie. Brat Klotyldy, Edmund Boblewski od 1904 roku służył w Krakowskiej Straży Pożarnej od szeregowego strażaka do komendanta straży. W czasie wojny tez był członkiem AK. Drugi syn prawdopodobnie osiedlił się w Andrychowie ( Tam mieszka Janusz Strużanowski), a o trzecim nic nie wiem.
O miejscu zamieszkania innych Strużanowskich dowiedziałem się wypadkowo od kolegi z klasy, Tomaszewicza latem w 1979 roku w Wilnie przed wyjazdem do Polski. Tomaszewicz uszył w szkole w Białystoku Strużanowską Halinę. Jej Ojciec, Józef, oficr straży granicznej w Białymstoku, pochodził z Torunie. W okolicach Torunia w Kowatewie mieszkają potomkowie Tomasza Strużanowskiego, który zjawił się tam w 1862 roku.
Prawdopodobnie w Warszawie mieszkają potomkowie Strużanowskiego z Kołomyji, o którym dowiedziałem się wypadkowo od pochodzącego z tamtąd turysty w Krakowie, gdyż nieznana w rodzinie Strużanowskich z Kowalewa, Strużanowska zamieszkała stale w Warszawie była w latach 70 na praktyce w szkole rolniczej w Kowalewie. List do niej przypadkowo trafił do kuzynki, imienniczki z Kowalewa. Obecnie jest wiadomo o ponad 100 osobach o nazwisku Strużanowska lub Strużanowski z taką samą pisownią nazwiska. W tej liczbie jest i zmarły w Zielonej Górze pułkownik artylerii.
Edmund Mieczysław Strużanowski urodzony 2.03.1896 roku w Kurzanach koło Tarnopola. Ukończył gimnazjum we Lwowie.
Od lutego 1912 roku był członkiem drużyn Strzeleckich, od 5.08.1914 roku służył w 9 lub 10 kompanii strzeleckiej i 8.08.1914 roku wymaszerował z Krakowa i w Jędrzejowie został przydzielony do 5 batalionu Legionów Piłsudskiego do reorganizacji w grudniu 1914 roku  do końca walk legionowych służył w 1 brygadzie . Później od 1917 roku brał udział w wojnie na froncie Austryjacko-Włoskin. Tam też odmroził sobie stopy.
W 1918 roku brał udział w obronie Lwowa w szeregach 3 batalionu 5 pułku piechoty Legionów. Losy półku zostały opisane z punktu widzenia kapelana pułku w książce „5 pułk Legionów. Legenda”  autorka Barbara Ziółkowska-Tarkowska.
W 3 Powstaniu Śląskim dowodził oddziałem karabinów maszynowych 3 pułku piechoty nad kanałem. Ciężko ranny pchnięciem bagnetem i ze złamanym żebrem z lewej strony, był leczony w szpitalach w Sosnowcu i Warszawie.
W wojnie Polsko-Bolszewickiej w 1920 roku służył w składzie 5 pułku piechoty Legionów.
Po wojnie oficer służby czynnej służył w garnizonach Mołodeczno, Lida, Wilno. W latach 1922 do 1924 słuchacz wyższej szkoły wojskowej.
W latach 1925 do 1928 studiował na wydziale filologiczno – historycznym USB, razem ze znanym później wileńskim historykiem i archiwistą dr Jerzym Ordą.
Wiedziałem, że Ojciec miał szereg bojowych odznaczeń. Po przyjeździe do Polski na stałe w lutym 1980 roku, dowiedziałem się, że Ojciec parokrotnie pisał prośby do archiwum w Rembertowie pod Warszawą. Prośby Mojego Ojca pozostały bez odpowiedzi. Więc sam napisałem prośbę o podanie wykazu nagród i odznaczeń, na którą otrzymaliśmy odpowiedź w formie wykazu bez opisu za co został odznaczony i kiedy. Za różne zasługi mój Ojciec otrzymał następujące odznaczenia:
1.Order Virtuti Militari – dwukrotnie
2.Order Odrodzenia Polski-Krzyż Kawalerski (1938r)
3,Krzyż Komandorski z Gwiazdą (1992r)
4.Order Virtuti Civili kl II
5.Krzyż Niepodległości
6.Krzyż Walecznych klasy 4 z siedmiokrotnym odznaczeniem
7.Krzyż na Śląskiej Wstędze Waleczności i Zasługi
8.Medal za wojnę 1918-1921r
9.Krzyż za obronę Lwowa
10.Medal V-lecia odzyskania Niepodległości
11.Medal X-lecia odzyskania Niepodległości
12.Krzyż Kampanii Wrześniowej (Londyn)
13.Krzyż Honoru z Mieczami (Pośmiertnie)
W 1928 roku zostaje wykładowcą oraz instruktorem w Szkole Podchorążych Rezerwy w Rawie Ruskiej.
W 1929 roku znowu Wilno 1pułkPiechoty Legionów, a od 1930 roku KOP - strażnica Druja nad Północną Dźwiną (obecnie z Łotewska Daugava) koło Dynabura (obecnie po Łotewsku Daugaupils – w tłumaczeniu Góra Daugawy). Od 1933 roku strażnica Rykonty przy starej szosie Wilno-Lantwarów-Rykonty-Wiewis (Jewie)-Koszedry (Kaiszedoris)-Kowno na odcinku KOP Troki. Budynek Strażnicy KOP w Rykontach w 2002 roku był jeszcze cały i widoczny z nowej szosy Wilno – Kowno za polem na tle zarośli, poprzednio przechodzącej obok budynku, a teraz ponad 200 do 300 metrów w lewo jadąc od strony Kowna do Wilna. Za strażnicą widać zarośla, których z tamtego okresu nie pamiętam. Ostatni raz tą Strażnicę KOP-u widziałem w 2002 roku z autobusu Kraków – Wilno, gdy jechałem na uroczystości 100-lecia urodzin mojej mamy, Janiny Strużanowskiej.

Losy rodziny przed wyjazdem do Warszawy
W czasie służby Ojca w Rykontach mieszkaliśmy w Trokach nad jeziorem i często bywaliśmy u Cioci Jadwigi Kuźmickej w Wilnie przy ul Wiwulskiego 7, w domu Parczewskiego. Ten dom został zbudowany krótko przed wojną  1914 roku. Moja ciocia, Jadwiga Kunigielówna wyszła za mąż za pracownika koleii, prawnika koleii, Witalista Kuźmickiego. W okresie międzywojennym wszyscy pracownicy kolei mieli bezpłatne przejazdy  kolejami w całej Europie. Korzystając z tego, Wujaszek z Ciocią wszystkie urlopy  spędzali w podróżach po Europie i Bliskim Wschodzie. W późniejszym okresie opowiadał o tych podróżach. Zapamiętałem opowieść o wypoczynku nad morzem Martwym, że położył się na wodzie na plecach i czytał gazetę.
W tym też okresie (1933r) latem bywaliśmy u Babci w Błusinie. Nie pamiętam mieszkalnego budynku przed przebudową. Wtedy jeszcze słabo mówiłem.
Na podstawie wyglądu krótszego mostu, budynku walusza (zbutwiały) i chlewu (przegniłe deski i zbutwiałe belki) można sądzić, że całość była zbudowana w okresie od 1800 do 1870 roku. Jest plan z 1870 roku z pokazaniem tamy, mostów i budynków z 1870 roku. Po śmierci w 1930 roku Dziadka Ignacego Kunigiela, Babcia Waleria Kunigielowa przeniosła się do Błusiny. Nowy dom z młynem już został wykończony. Na ten okres (od pierwszej połowy lat 30ych) należy określić przebudowę budynku mieszkalno-użytkowego. Przebudowę dłuższego mostu z poprawą zapory i zastawami kierującymi wodę do turbiny młyna, walusza oraz zastąpienie drewnianego koła wodnego młyna na kupioną przez mojego Ojca, Edmunda Mieczysława Strużanowskiego żeliwną turbinę wodną o mocy 9 koni mechanicznych należy określić na rok 1933 lub 1934.
Koszty odbudowy, a właściwie budowy nowego młyna z mieszkalnym domem na starych fundamentach były wysokie. Przez czas przebudowy młyna nie mogło być mowy o jego pracy i zarabianiu na remonty i przebudowę. Pokrycie kosztów wszystkich prac z oszczędności Dziadka Kunigiela i poprzedniej pracy młyna było całkowicie nierealne. Dlatego mój Ojciec oprócz kosztów budowy domu w Wilnie finansował modernizację i przebudowę młyna, domu i pierwszego mostu w Błusinie.
Między innymi Mój Ojciec kupił żeliwną wodną turbinę 9KM w zamian koła wodnego do napędu całego młyna i krupiarkę. Jak pamiętam wygląd drewnianych części, i cały budynek mieszkalny i młyn w 1939 roku nie mogły mieć więcej niż trzy do pięciu lat. Dach był pokryty papą i jego pierwszy remont w formie malowania smołą był w 1941 roku. Do tego czasu nie przeciekał. Od 1941 roku trzeba było podstawiać kilku miejscach naczynia pod przecieki dopiero jesienią. Tak samo komora turbiny i kanał dopływu wody były świeżo wykonane z betonu bez śladów porostów. Tak samo spływ wody od zastaw do zbiornika za turbiną oraz kanał podania wody na wodne koło walusza (filcarki). W 1939 roku drewno było świeże bez śladów zaczernienia, porostów, próchna lub zgnilizny pojawiających się po pond 5 latach.
Pamiętam, wyłącznie jak Mama kilkakrotnie opowiadała, że po przyjeździe do Babci do Błusiny sam poszedłem na górę do pokoju. Mogłem mieć wtedy około 3 lat. Po zorientowaniu się, że mnie niema, Mama poszła na górę, weszła do pokoju i zobaczyła mnie stojącego na oknie. Mama mówiła, że zamarła ze strachu. Okno było na wysokości drugiego wysokiego piętra. Na dole były kamienie i zbita ziemia. Spadające dziecko nie miało szans na przeżycie. Mama spokojnie zapytała:
-Co robisz?
-„Musi japam” miałem odpowiedzieć i odwróciłem się.
-Stój spokojnie i zaczekaj.
Mama odpowiedziała, spokojnie podeszła i schwyciła mnie. Spojrzała na haczyk, trzymający okno. Był zaczepiony samym końcem i przy małym nacisku odskoczyłby i okno otworzyłoby się nie dając żadnego oporu i podtrzymania.
Ten epizod już pamiętam. Mógł być tylko w czasie innych odwiedzin u Babci w Błusinie, co najmniej rok później:
U Babci w pokoju oprócz Babci i Mamy było kilka osób, mamy koleżanek. Wszyscy siedzieli przy stole i rozmawiali. W rogu pokoju od strony młyna i podwórza stało wysokie lustro, które później było u nas w Wilnie. Była też Hanka i ja. Wychodziliśmy na podwórze i po chwili wracaliśmy do pokoju. Z drugiej strony podwórza był staw. Jak wróciliśmy do pokoju, Hanka cicho powiedziała mnie, że się schowa za lustrem w rogu pokoju, a ja nikomu nie mogę powiedzieć gdzie jest i mam patrzeć co robią i opowiadać Jej. Po chwili Mama zauważyła zniknięcie Hanki i wszyscy wołając Hankę rozeszli się po domu i jego otoczeniu by szukać Hankę. Co jakiś czas, kiedy nikogo w pokoju nie było, podchodziłem do Hanki i opowiadałem, co się dzieje. Po jakimś czasie Babcia powiedziała, że trzeba spuścić wodę ze stawu, bo może Hanka wpadła do wody. Wtedy podszedłem do lustra i udałem, że Hankę znalazłem mówiąc:
-Tutaj schowałaś się, a wszyscy szukają ciebie. Chcą spuszczać wodę ze stawu, bo Babcia myśli, że wpadłaś do wody.
Ktoś tę rozmowę usłyszał i poszukiwania Hanki skończyły się. Na górze z prawej strony od stawu był ogród z sadem. Było tam kilka ponad dziesięcioletnich jabłoni i altanka w formie ośmiokąta.
Pamiętam też z tego okresu jesienną wycieczkę w Trokach wzdłuż brzegu jeziora, z ordynansem w okolicach parterowego domu gdzie mieszkaliśmy. Nie mam pojęcia, czy też najprawdopodobniej Troki. Mogła to być tylko jesień 1933 lub 34 roku.
Są to typowe migawkowe wspomnienia małego dziecka. W tym okresie mój Ojciec zawsze miał do pomocy ordynansa. Wyszliśmy z Ordynansem  z domu we dwóch. Byłem ciepło ubrany w kurtkę i ciepłą czapkę z szalikiem. Z prawej strony początkowo było płaskie pole z marchwią. Dalej było porośnięte krzakami strome zbocze. Dalej tworzyło się stroma zbocze porośnięte małymi krzakami a w oddzielnych miejscach były widoczne oddzielne strome urwiska gołej piaszczysto-gliniastej ziemi. Na tym zboczu na górze na oddzielnych kamieniach zamiast fundamentu stał, podobny do naszego z Wilna, piętrowy dom z belek bez dachu i okien.
 Po wyjściu z domu szliśmy z ordynansem nad spokojną szeroką rzeką czy też wąskim i długim jeziorem. Byłem ciepło ubrany i trudno było iść. Przechodząc koło pola z marchwią. Żołnierz wyrwał jedną z nich, oskrobał bagnetem i dał mnie do jedzenia. Na szczycie wysokiego zbocza stał drewniany piętrowego domu z poziomych belek bez drzwi, okien. i dachu, przypominający nasz dom z Wilna. Wątpię, żeby dwu letni chłopak mógł coś takiego zapamiętać, chociaż niektórzy uważają, że nawet niemowlak może zapamiętać obrazy, które powracają w snach jako dziwne i powtarzające się koszmary.
Następny moment z  tego okresu, który pamiętam, to dworzec w Lantwarowie w pobliżu Trok. Była to wiosna lub jesień. Stoimy tam koło budynku stacji z Mamą, Ojcem w płaszczu wojskowym i siostrą Hanką. Mamy też takie zdjęcie. Może to wspomnienie spowodowane tym zdjęciem? Tylko z jesieni 1933 lub wiosny 1934 roku może pochodzić nasze zdjęcie ze stacji kolejowej w Lantwarowie pod Wilnem: Ojciec z Mamą, siedzą na ławce po prawej stronie od wejścia do budynku stacji kolejowej. Hanka znacznie wyższa ode mnie i Ja stoimy obok. W tym czasie jako starsza Hanka stale nazywała mnie: „Duby Jojo”
Ostatnie moje wspomnienie z okresu przed wyjazdem do Warszawy, to jazda samochodem osobowym (czarną taksówką w formie obecnych londyńskich taksówek) w okresie letnim z Wilna od Cioci Jadwigi do strażnicy w Rykontach. Byliśmy przed budynkiem Strażnicy, tam przyjechał konno mój Ojciec i dał konia Hance, która jeździła w siodle a konia prowadził żołnierz. Najpóźniej mogło to być późnym latem w 1933 roku. lub wczesna wiosna 34 roku. Jak po latach, od 1953 do 1957 roku, jeździłem autobusem lub okazją w okresie studiów do Kowna lub z Kowna do Wilna, poznałem strażnicę a Mama i później Ojciec potwierdzili, że to ten sam budynek granicznej strażnicy. Według okresu pracy Mojego ojca i zdolności zapamiętywania przez małe dziecko, te wszystkie momenty musiały być z okolic Trok. Jest nierealne, żebym coś zapamiętał z Druji lub Zawiasów, gdyż byłem po prostu zbyt mały i niczego zapamiętać nie mogłem.
Chociaż niektórzy uważają, że nawet kilkudniowy niemowlak może coś zapamiętać jako obraz, przypominający się w sennych koszmarach. Taki wypadek był pokazany w meksykańskim filmie, a koszmary okazały się rzeczywistym faktem.

Zamieszkaliśmy w Warszawie
Kolejne fragmentaryczne wspomnienia pochodzą już z zimowej Warszawy. Przeprowadzki do Warszawy nie pamiętam. Mieszkaliśmy w Cytadeli na pierwszym piętrze. Do mieszkania typu amfiladowego były dwa wejścia: Jedno z uliczki idącej wewnątrz Cytadeli od fortecznej bramy, od strony wytwórni papierów wartościowych. Na początku uliczki od strony bramy z domami lub murem po obu stronach ulicy (lub muru fortecznego obok bramy) od fortecznej bramy. Dalej z jednej strony był wał ziemny a z drugiej domy. Wejście do mieszkania na pierwszym piętrze z tej strony było przez przedpokój do salonu. i drugie za zakrętem w prawo, za rogiem budynku w pierwszej bramie do kuchni z bramy od strony wałów z małym placykiem pod wałami, na którym w małych grupach do 10 osób często ćwiczyli musztrę żołnierze.
Brama Cytadeli z obu stron miała mury. Dalej od bramy były wały ziemno – kamienne. Przejście w bramie było wystarczające na przejazd jednego dużego parokonnego wozu. Z obu stron w grubych, ponad metrowych ścianach były strzelnice skierowane skośnie na środek i do wejścia na tyle, żeby nie można było postrzelić swojego żołnierza strzelającego z drugiej strony. Przejście tunelu bramy było tak zakrzywione, że od wejścia z zewnątrz, nie było widać terenu za bramą. Żeby z terenu przed bramą nie można było zobaczyć, co się dzieje wewnątrz fortecy. Żeby zobaczyć wewnętrzny teren cytadeli, trzeba było przejść przez prawie cały tunel bramy.
Nasze mieszkanie było na rogu kwartału z lewej strony od bramy, a z prawej strony na rogu pierwszej przecznicy od ulicy idącej wzdłuż wałów cytadeli był sklep spożywczy.
W mieszkaniu na pierwszym piętrze były trzy pokoje z kuchnią, z ogrzewaniem za pomocą kaflowych pieców, które zimą były rozpalane codziennie rano. Okna we wszystkich pokojach wychodziły tylko na ulicę. Nie pamiętam, żeby były drzwi w klatce schodowej naprzeciw schodów ani sąsiadów z klatki schodowej od salonu czy też kuchni. Przez okno z narożnego dziecinnego pokoju nad wałem fortecznym po przeciwnej stronie od fortecznej bramy był widoczny daleki kolejowy nasyp i most kolejowy. Czasem w dzień były widoczne przejeżdżające pociągi towarowe po nasypie i moście.. Bardzo chciałem zobaczyć przejazd pociągu osobowego. Pewnego późnego wieczoru, czy też  w nocy z łóżeczka widziałem płynący sznur światełek pociągu osobowego. Za pokojem dziecinnym była kuchnia z drugą ubikacją, w której była trzymana suczka Norma z małymi rasy Doberman.
Pomiędzy pokojem dziecinnym a salonem była sypialnia rodziców. Ojciec do pracy wychodził rano, kiedy jeszcze spaliśmy. Pewnego dnia Mama ciepło nas ubrała i powiedziała, że idziemy odprowadzić Ojca, bo On odprowadza swój oddział wojska, w którym służył. Poszliśmy w pobliże jakiegoś mostu i po chwili czekania pojawiła się jakaś kolumna wojska. Przed jednym z oddziałów szedł mój Ojciec. Obok żołnierz prowadził osiodłanego konia. Kolumna wojska przeszła przez most i znikła z drugiej strony Wisły na Pradze. Mama powiedziała, że poszli do Rembertowa. Jak po powrocie zapytałem, dlaczego szedł a nie jechał konno, Ojciec powiedział, że jeżeli żołnierze idą, On musi zawsze iść razem ze swoimi żołnierzami, tak, jak i Oni.

Zmiana miejsca służby Ojca
Po powrocie do domu, Ojciec powiedział, że idzie do pracy w ministerstwie. Od tego czasu zaczęło przychodzić do nas więcej Jego kolegów – oficerów z rodzinami. Często bywało, że wieczorem lub w niedziele przez cały dzień oficerowie lub żołnierze przynosili jakieś papiery, które ojciec czytał i podpisywał.
Inny moment w mieście. Szliśmy po wąskiej ruchliwej i gwarnej uliczce. Po obu stronach były małe sklepiki z otwartymi wystawami i dużą ilością spożywczych towarów, przeważnie jarzyn i pieczywa w koszykach i pudełkach oraz wyłożonych od razu na stołach stojących obok wejść i okien do sklepów na chodnikach ulicy koło ściany bydynku. Mama powiedziała, że ta ulica nazywa się Nalewki. Na ulicy kręciło się dużo ludzi i jeździło dużo konnych wozów z różnymi towarami i pustych. Niektóre wozy stały koło sklepów a towary były przenoszone do tych sklepów. Było bardzo gwarno i panował duży ruch.
 Pewnego dnia, kiedy już było ciepło Ojciec nie poszedł do pracy, tak, jak było zawsze w święta. i niedziele. Było już ciepło i jasno i z siostrą poszliśmy do sypialni rodziców. Tam z Ojcem i Mamą bawiliśmy się. Zadzwonił telefon, który stał obok łóżka, i Ojciec go odebrał. Po chwili bardzo spoważniał i powiedział, że zmarł Marszałek Piłsudski.
Następny zapamiętany moment, to tłumy ludzi na ulicach i pochód, w którym szliśmy pomiędzy ludźmi stojącymi na chodnikach.
Innego dnia wieczorem, po wyjściu służącej i ordynansa zebrało się w wiadrze sporo śmieci, w tym i popiół z pieców, Ojciec zdecydował się wynieść, Wyszliśmy razem przez kuchenne drzwi. Po wyjściu z klatki schodowej Ojciec zobaczył, że na podwórzu jest kilka osób. Zatrzymaliśmy się w bramie, nie wychodząc z klatki schodowej, Ojciec postawił wiadro w drzwiach klatki schodowej i powiedział, że nikt nie może zobaczyć go wynoszącego śmieci. Po chwili wszyscy wyszli z podwórza a Ojciec podszedł z wiadrem do skrzyni i wysypał do niej zawartość wiadra. Wróciliśmy do mieszkania i nikt nas na podwórzu nas nie zauważył.

Znowu Wilno – budowa domu
Na lato znowu pojechaliśmy do Wilna. Mieszkaliśmy w małym domku na drugim końcu działki, ze strony przeciwnej, niż ulica Piotra Skargi. Były już zbudowane fundamenty i wykopana piwnica. Po przeciwnej stronie domu, niż ulica Piotra Skargi, w odległości około 10metrów byłu ułożone 2 pryzmy cegieł. W pierwszej, jasno żółtego koloru były cegły ogniotrwałe, na kominy. W drugiej, jasno czerwonej, były cegły zwykłe, na wykończenie fundamentów.
 Nad piwnicą od strony północy, działki Kahana i małego domku, były położone szyny kolejowe a ich końce wmurowane na szczycie w ściany piwnicy. Pod szynami jeszcze nie było pomostu. Było to przygotowanie do zabetonowania sufitu piwnicy. Z drugiej strony, od strony ulicy Piotra Skargi nad piwnicą i po środku, nad korytarzem pomiędzy piwnicami sufit piwnic już był zabetonowany. Ojciec stał na murze i przyglądał się piwnicy. Jak Mama podeszła, i weszła na zabetonowany sufit korytarza, Ojciec przeszedł po szynie nad środek sufitu piwnicy. Mama zaczęła na niego krzyczeć, że spadnie, a Ojciec tylko śmiał się a później podszedł do Mamy i razem poszliśmy do małego domku.
Robotnicy szczelnie położyli deski pod szynami, na nich położyli grube kraty z prętów powiązanych drutami, zaczepiając o dolne rozszerzenie szyn i zaleli przygotowanym betonem w skrzyni, znajdującej się po północnej stronie parę metrów od fundamentów. Beton ten był przygotowany ze żwiru zalanego wodą z dodatkiem cementu. Robotnicy mieszając łopatami w drewnianej skrzyni mieszali go. Beton ze skrzyni dowozili taczkami po deskach i rozprowadzali łopatami po całym suficie piwnicy zakrywając też szyny zabetonowane w szczycie muru ścian piwnicy. Wodę do rozprowadzania betonu robotnicy przynosili ze studni, znajdującej się na sąsiedniej działce Kahana, z północnej strony naszej działki.
Po zabetonowaniu całego sufitu piwnicy rozpoczął się właściwy montaż domu. Belki były podnoszone za pomocą windy z jednym krążkiem. A drugi koniec liny nawijany był na poziomą belkę zamocowaną w ciężkiej ramie z grubych drewnianych belek, i obracaną za pomocą kołków wstawionych do otworów wywierconych w niej na jednym końcu. Na drugim końcu obracanej belki było koło z występami, po których przeskakiwał kołek ograniczający powrotny obrót belki z nawijaną liną i zabezpieczający od spadania podnoszonej belki. Mocowanie podniesionych belek pomiędzy sobą w pionie było za pomocą drewnianych kołków wstawianych do otworów wywierconych pionowo w obu sąsiednich belkach. Ocieplenie i uszczelnianie ścian pomiędzy belkami było po wstawieniu kołków za pomocą mchu układanego na belce przed położeniem i zamocowaniem następnej.
Pamiętam położenie pierwszych belek na fundamentach, zakończonych warstwą czerwonej cegły, przykrytych warstwą dachowej papy, w celu zabezpieczenia domu od wilgoci z ziemi. Po wstępnym położeniu wszystkich pierwszych belek wszystkich ścian wszystkie, odległości (po przekątnej były kilkakrotnie sprawdzane i położenie pierwszych belek było poprawiane do uzyskania prawidłowych rozmiarów. Jednocześnie została rozpoczęta budowa kominów z ogniotrwałej jasno żółtawej cegły złożonej osobno od zwykłej, innego koloru, znacznie bardziej czerwonej.
Każdy komin był budowany na oddzielnym fundamencie.

Nad Morzem
Było znowu lato 1937 lub 1938 roku. Pojechaliśmy nad morze, w okolice Półwyspu Helu w pobliżu Jastarni. Z tego okresu pamiętam tylko kilka oddzielnych momentów, których kolejności nie pamiętam:
1.Spacer po nabrzeżu Gdyni z przycumowanymi okrętami. Przy samym nabrzeżu stał pasażerski okręt, który wyglądał jak żelazny dom z dwoma rzędami okrągłych okien. Obok była jezdnia, po której często jeździły samochody osobowe i wozy konne. Po drugiej stronie jezdni były jakieś budynki bez okien, niższe i wyższe od okrętów, a tylko z dużymi drzwiami od poziomu ulicy. W czasie spacerów, jak trochę zmęczyłem się, zabiegałem drogę Ojcu lub Mamie mówiąc: Nóżki bolą i chwytałem za nogi. W ten sposób prosiłem, żeby wzięli mnie na ręce i nieśli.
2.Plaża po burzy z drewnianą połamaną łodzią. Ojciec powiedział, że tą łódź wyrzuciła burza. Na morzu jeszcze były fale wyższe niż długość moich nóg i zalewały szeroki pas plaży. Po plaży spacerowało tylko kilka osób w płaszczach i targał nimi silny wiatr niosący suchy piasek po plaży.
3.Innego pogodnego już dnia przy jasnym słońcu były fale nie wyższe, niż do moich kolan. Wciąż bałem się wejść do falującej wody. Ojciec powiedział, że fale nie są groźne, i zaczął bić je kamieniami z plaży. Kamyki padały do wody i wybijały tylko małe fontanny. Za przykładem Ojca też zacząłem bić fale kamykami z  tym samym rezultatem. Tego wystarczyło, żebym przestał bać się fal i spokojnie wszedł do wody.
4.Mieszkaliśmy w parterowym domku miejscowego rybaka. Okna były nieduże a naokoło podwórza było kilka budynków gospodarczych. Z pokoju wychodziło się na podwórze poprzez sień i drewniane szerokie drzwi, otwierane do środka. Do morza było niedaleko. Cały czas było słychać szum fal i wiatru.
5.Bardzo smakowały mnie banany. Potrafiłem jeść żółte miękkie i pachnące banany prawie bez ograniczeń. Na moje pytanie, gdzie one rosną? Ojciec odpowiedział, że w ciepłych krajach i zbierają je zielone, wiozą statkami chłodniami, później przechowują w chłodniach w porcie, a przed sprzedażą umieszczają w dojrzewalni. Po zabraniu ich stamtąd, w ciągu paru dni trzeba je zjeść, bo się zepsują.

Koniec układania ścian domu
W końcu lata 1938 roku pamiętam mieszkanie w Wilnie w małym dwupokojowym domku i kończącą się budowę drewnianego dużego domu. Od strony działki Kahana i małego domku jeszcze stoją rusztowania. Już belki są ułożone nad oknami na piętrze.
Pamiętam położenie jednej z ostatnich belek pod dachem ze strony małego domku i składu, w którym spali robotnicy. Ulica Piotra Skargi była po drugiej stronie domu. Naokoło całego domu są rusztowania z deskami do chodzenia na samej górze i barierką na górze z drugiej strony niż ściana domu.
Na belkach siedzi kilku ludzi i wiercą pionowe otwory w leżącej na ścianie najwyższej belce. Później wiercą takie same otwory w belce leżącej już na górze obok ściany od środka domu. Oglądałem, jak belkę dopasowywali i mocowali kołkami do belki leżącej najwyżej na ścianie. Wszystkie kołki umieszczone w belce leżącej na ścianie trafiły do otworów w nakładanej belce. Po ułożeniu uszczelnienia pomiędzy belkami (mchu), belka została opuszczona do oporu uderzeniami młotów, aż szczelina pomiędzy belkami została zlikwidowana. Przed wyjazdem do Warszawy były już postawione krokwie dachu i rozpoczęto układanie i mocowanie poziomych prostokątnych żerdzi do zaczepiania układanych dachówek. Kończąc tę pracę robotnicy zamocowali pionowy słupek na szczycie dachu z południowej strony i na nim zawiesili wianek, na znak zakończenia budowy w stanie surowym. Ten wianek pozostał do wiosny 39 roku i został zdjęty już po ułożeniu wszystkich dachówek.

Ostatnia przedwojenna zima w Warszawie
Znowu zimowa Warszawa. Przyszła paczka od Stryja Zygmunta z Tarnopola. Był w niej spory garnek miodu. Ten miód wszystkim bardzo smakował i do wiosny się skończył. Chyba od 1936 czy też 37 roku nasi rodzice zaczęli kupować czasopisma dla dzieci „Przygody Koziołka Matołka”, drugie „przygody dynia” oraz trzecie z ilustrowanymi przygodami kowboja. Jak te ostatnie zeszyty o kowboju nazywały się, nie pamiętam, chociaż pamiętam parę narysowanych scen. Na przykład, leżąca związana kobieta na kolejowych torach z nadjeżdżającym pociągiem a kowboj podjeżdża i w ostatniej chwili uwalnia ją i ratuje odprowadzając z torów przed samym pociągiem.
Początkowo przeglądałem tylko obrazki. Potem z pomocą Mamy, Taty i innych zacząłem czytać podpisy pod obrazkami. Czytając i przeglądając te czasopisma jeszcze przed elementarzem uczyliśmy się początków czytania i pisania.
Jeszcze wczesną jesienią Ojciec kupił węglowy stałopalny piecyk z żeliwa. Wylot spalin został podłączony do górnych drzwiczek paleniska pieca kaflowego w sypialni rodziców. Węgiel do piecyka wsypywało się przez podnoszoną górną pokrywę. Na tej pokrywie był napis „BERYL”. Na całą dobę wystarczało jedno wiadro węgla, wsypywanego w dwóch porcjach po pół wiadra rano i wieczorem. Regulacja spalania była za pomocą okrągłej pokrywki na wkręcie, zasłaniającej wlot powietrza w dolnych drzwiczkach od popielnika piecyka. Kaflowy piec nagrzewał się od wychodzących spalin z piecyka i był cały czas ciepły. Od tego czasu drzwi z salonu do sypialni rodziców i pokoju dziecinnego były zawsze otwarte i w całym mieszkaniu było cieplej od tego jednego piecyka, zamiast codziennie rozpalanych trzech kaflowych pieców. Spalało się też mniej węgla i było znacznie cieplej, i zawsze całą dobę jednakowo. Nie trzeba było rozpalać pieców kaflowych. Trzeba było tylko czasem poruszać dźwignią rusztów, żeby wysypał się popiół do szufladki za dolnymi drzwiczkami piecyka. Żużlu z  tego piecyka nie było. Cały węgiel spalał się na popiół. Piecyk ten do dnia dzisiejszego jeszcze pracuje u siostry w Wilnie. Tylko w górnych drzwiczkach częściowo zniszczone i wybite szybki z ogniotrwałej miki.
Coraz częściej jest mowa o możliwości wojny z Niemcami. Na ulicach zimno i leżą góry śniegu. W żelaznych koszach na brzegach chodnika żarzy się węgiel lub koks. Obok stojący ludzie grzeją ręce. Do nas częściej zachodzą z rodzinami koledzy Ojca. Pamiętam, że niejednokrotnie było po czterech i więcej oficerów w mundurach. Między innymi często bywał i Major Duch, (brat Generała Ducha z pod Monte Ciasno), mieszkał na Żoliborzu. Kilkakrotnie odwiedziliśmy Go u niego w domu na Żoliborzu.
Na Boże Narodzenie ubrana choinka, sięgająca sufitu, już stała w salonie. Niektóre zabawki, na przykład łańcuchy z różnokolorowego papieru robiliśmy sami. Na choince było dużo świeczek, różnych łańcuchów, cukierków i suchych ciastek. Oprócz nas często bywały jeszcze koleżanki Hanki. Któraś z nich zrywała cukierek czy też ciastko i choinka zaczęła padać w moją stronę. Podbiegłem, podniosłem rękę, złapałem i podtrzymałem choinkę stojąc pod nią. Choinka nie była ciężka. Przestraszone dziewczynki z krzykiem uciekły. Stałem pod choinką trzymając ją. Nie próbowałem jej postawić, bo myślałem, że nie potrafię i czekałem na pomoc. Po chwili ktoś przybiegł i postawił choinkę na starym miejscu. W rezultacie nie było większych kłopotów. Choinka i jej ubranie pozostało bez uszkodzenia.
W mieszkaniu rzadko pojawiały się muchy i inne latające owady. Miałem sprężynowy pistolet ze strzałami zakończonymi okrągłą przyssawką. Jak służąca zobaczyła muchę, siedzącą na suficie, prosiła mnie o pistolet, zakładała strzałę, wycelowała i trafiła w muchę, zabijając ją. W ten sposób zlikwidowała kilka much i pająków.
W czasie jednego z niedzielnych spacerów po mieście poszliśmy na plac z Grobem Nieznanego Żołnierza. Już było ciepło, a po śniegu już nie było śladu. Na placu zbierały się grupy ludzi oczekujących na zmianę warty. Dochodziła dwunasta. Z drugiej strony placu pojawiła się grupka żołnierzy z oficerem na czele. Szli defiladowym krokiem w takt muzyki w stronę Grobu, gdzie na warcie stało kilku innych żołnierzy. Wszyscy obecni na placu ludzie skierowali się też w stronę Grobu i zatrzymali się w pobliżu. My też byliśmy wśród tych ludzi. Żołnierze doszli kilkanaście metrów do Grobu i zatrzymali się. Muzyka ucichła. Żołnierzy z oficerem było tylu, ilu stało na warcie. Zgodnie z rozkazami Oficera, żołnierze rozeszli się i stanęli obok stojących na warcie. Po następnych rozkazach, żołnierze poprzednio stojący na warcie podeszli do Oficera i stanęli w szeregu, a nowoprzybyli, przesunęli się na miejsca zwolnionych. Po paru rozkazach Oficera grupa żołnierzy z Oficerem na czele odeszła w takt muzyki defiladowym krokiem
. Po odejściu żołnierzy, ludzie z placu też rozeszli się. Mama powiedziała, że ludzie często przychodzą przed dwunastą, na uroczystą zmianę warty.

Ćwiczebne Alarmy
Jeszcze wczesną jesienią 1938 roku, po uprzedzeniu ludności w prasie, ogłaszano syrenami próbne przeciwlotnicze alarmy. Wszyscy mieszkańcy Warszawy musieli okleić szyby papierowymi taśmami na krzyż po przekątnej. W ten sposób szyby mogły wytrzymać silniejszy podmuch od wybuchu bomby i mniej szyb mogło popękać i wypaść. Okna musiały mieć możliwość pełnego zaciemnienia (szczelnego zasłonięcia od światła palącego się w mieszkaniu) za pomocą zasłon lub koców. Na podstawie rezultatów niemieckich ataków gazowych z Pierwszej Wojny Światowej, było wymaganie staranne uszczelnienia okien w celu utrudnienia dostępu gazów bojowych do mieszkań, a tym samym i zmniejszenie zagrożenia zdrowia i życia ludności.
Po paru tygodniach, co parę dni kilka razy ogłaszano próbne, ćwiczebne alarmy. Wyły syreny. Latały samoloty a dozorcy musieli wyjść do bram i kierować ludzi będących na ulicy do piwnic lub schronów. Takich alarmów było kilka też w nocy. W czasie nocnego alarmu policja i wojsko kontrolowało zaciemnienie okien. W razie widocznego światła zachodzili do mieszkań żądając szczelniejszego zaciemnienia lub zgaszenia światła.
Ktoś opowiadał, że w czasie pierwszej Wojny Światowej niemiecki agent zapalał światło na strychu koło okna, i według tego światła niemieccy lotnicy orientowali się, gdzie zrzucać bomby. Francuski lotnik zauważył to, ustalił z pomocą kolegów adres, w którym domu jest zapalane światło i z pomocą policji i innych wojskowych złapał niemieckiego szpiega-dywersanta. W ten sposób Niemcy utracili w nocy punkt orientacyjny, gdzie należy bombardować.
U Pana majora Ducha
Pamiętam jedną wizytę u Pana Majora Ducha. Nie było to daleko od cytadeli, gdyż całą drogę szliśmy piechotą i jak doszliśmy, nie byłem zmęczony. Szliśmy prosto z bramy cytadeli, koło jakiejś fabryki (papierów wartościowych) po drugiej stronie ulicy i dalej w prawo wzdłuż szerokiej ulicy z dużym ruchem (Marszałkowskiej). W mieszkaniu Pana Majora dorośli rozmawiali w jednym pokoju, dziewczynki z Hanką bawiły się lalkami w drugim, a ja byłem w pokoju chłopców. Wszyscy chłopcy byli starsi ode mnie i bawili się zabawkami z wojskiem. Ustawiali żołnierzy, strzelające armaty z kapiszonami wyrzucające pociski oraz rozstawiali inne zabawki. Podzieleni na dwie grupy ustawiali armaty i ostrzeliwali zabawki przeciwników. Trafione zabawki składali do pudełek trafionych i zastępowali je z rezerwy, jeżeli jeszcze była. Wygrywali ci, którzy pierwsi wystrzelali wojsko przeciwnika. Każde trafienie było komentowane radosnymi okrzykami.
Innego dnia poszliśmy na lodowisko. Hanka miała swoje łyżwy nakładane na specjalne buty z blaszką w pięcie do mocowani łyżwy, a dla mnie Mama wypożyczyła z butami na miejscu. Na takich samych, jak Hanka jeździć nie mogłem. Nogi się wykrzywiały, a pionowo łyżwy nie mogłem utrzymać. Wymienili na inne „saneczkowe”, to jest z podwójnym ostrzem, jak saneczki, o tej samej szerokości, jak stopa. Na tych łyżwach mogłem jeździć a nogi nie wykrzywiały się gdyż miały szerszą podstawę i były stabilniejsze.

Wiosna 1939 roku w Warszawie
Przyszła wiosna. W  Warszawie śnieg stopniał a na drzewach pojawiły się zielone listki, pączki i kwiaty. Norma miała szczenięta i była z nimi zamknięta w ubikacji w kuchni. Rano Mama znalazła w muszli narobione a woda nie została spuszczona. Mama w pierwszej chwili pomyślała, że to służąca Józefa nie spuściła wody po sobie. Służąca powiedziała, że to nie ona i zaproponowała nie wypuszczać psa na dwór i pilnować, co będzie robić. Po paru godzinach Mama zobaczyła, że Norma wskoczyła na sedes, przysiadła i załatwiła się. W ten sposób dowiedzieliśmy się o pojętności psa.
Ktoś z gości opowiadał, że u młodego małżeństwa był buldog, bardzo do nich przywiązany i zazdrosny. Po pewnym czasie urodziło się u nich dziecko. W tych warunkach pies odszedł na drugi plan. Nie mógł tego znieść. Gdy wszyscy wyszli z mieszkania, zazdrosny pies skorzystał z okazji możliwości pozbycia się konkurencji i zagryzł niemowlaka w kołysce.
W czasie jednego ze spacerów po mieście we czwórkę zaszliśmy do cukierni czy kawiarni. Dla nas Tatuś zamówił ciastka a dla Mamy i siebie ciastka i herbatę lub kawę. W kącie, przy ladzie stał kosz z gazetami umocowanymi na kijach, żeby były oznaczone i wygodniej było czytać. Klienci brali i czytali. Mama i Tatuś też kilka gazet wzięli i czytali. Po przeglądnięciu kilku gazet przy płaceniu Mama powiedziała kelnerowi, że w innej gazecie (podając nazwę) są wiadomości o dzień wcześniej. Kelner podziękował i obiecał zamówić tę gazetę.
Po latach, już po wojnie Tatuś opowiadał, że pracował w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji na wydziale straży pożarnej i zamówił samochody strażackie, które przed wojną już nie zdążyły przyjechać do Polski. Nie powiedział, czy były opłacone.

Ostatni przed wojną wyjazd do Wilna
Jak bardziej ociepliło się i w Warszawie stopił się wszystek śnieg, Tatuś zadecydował, że pojedziemy do Wilna z Mamą i z Hanką, a Tatuś pozostanie sam w Warszawie, bo pracował, i nie mógł opuścić pracy. Zadaniem Mamy było dopilnowanie wykończenia domu i przygotowanie się do przetrwania Wojny, gdyż wszystko wskazuje na taką możliwość.
Do Wilna jechaliśmy pociągiem z dworca Wileńskiego. W Warszawie było ciepło i już zielono. Chyba już od Białegostoku leżał śnieg i dalej już nie wychodziliśmy na przystankach na peron. Wagony były ogrzewane i w nich dlatego też było ciepło.
Po przyjeździe zamieszkaliśmy u Cioci Jadwigi Kużmickiej przy ul Wiwulskiego 7, w domu Parczewskiego, bo było zbyt zimno na zamieszkanie w letnim domku na działce. Budynek wydawał się ogromny, bo miał około 4 wysokich pięter (ponad 3,5m każde). W dodatku stał przy stromej ulicy. Wejście było od ulicy w najniższym miejscu, z lewej strony domu patrząc od ulicy, koło wjazdowej bramy. Koło drugiego końca domu była druga brama na wysokości prawie pierwszego piętra.
W Wilnie było jeszcze zimno. Wszędzie leżał śnieg. Obok domu, po drugiej stronie działki był zbudowany dwuizbowy letniskowy domek ze ścianami z cienkich otynkowanych desek (opołków – z jednej strony deska opiłowana, a z drugiej tylko usunięta kora) bez ocieplenia, z pojedynczymi oknami i drzwiami. Domek ten w 90 latach już po naszym wyjeździe został podpalony i spalił się.
W pierwszym pokoiku był kuchenny piec i mały, wysoki żelazny piecyk do ogrzewania w zimniejsze dni. Z prawej strony domku od strony działki Kahana był drewniany składzik. W tym składziku były prycze do spania dla robotników jeszcze przed zbudowaniem drugiego składu. W tym domku mieszkaliśmy latem prawdopodobnie już od 1933 roku, od samego początku budowy fundamentów domu i jego montażu z belek.
O groźbie zbliżającej się wojny też wiedzieli wileńscy Żydzi. Na przystosowanie całego domu do zamieszkania brakowało pieniędzy. Znajomi Żydzi zaproponowali kredytową pomoc w postaci towarów. Między innymi zaproponowali rowery na zapłacenie za pracę robotnikom wykańczającym dom, stolarkę w postaci drzwi i okien potrzebnych rozmiarów oraz na metalowe akcesoria (zamki, kątowniki, zawiasy i inne metalowe okucia do okien i drzwi) niezbędne do wykończenia domu w zamian za udzielenie im letniska w późniejszym okresie.

Zakończenie domu w surowym stanie
Po stopnieniu się śniegu, pojawili się ludzie do pracy przy budowie domu. Na dachu był słupek z wiankiem od zeszłego roku. Byli to robotnicy z okolic Trok pod kierownictwem Hryniewicza (czy Kornatowskiego, Hrycewicza lub Hornatkiewicza, dokładnie nazwiska nie pamiętam). Rozpoczęli pracę od ułożenia czerwonych dachówek, zakupionych przez Ojca w Krakowqie. Ojciec przysłał z Krakowa czerwone dachówki w komplecie na dom z zapasem na wymianę uszkodzonych.
Od przyjazdu Mama codziennie rano wychodziła do miasta na cały dzień. Czasem przychodziły Mamy koleżanki. Za każdym razem po przyjściu gości musieliśmy z Hanką iść do innego pokoju, żeby nie przeszkadzać dorosłym w rozmowie. Po paru tygodniach od przyjazdu byliśmy na działce. Tam pod drzewami jeszcze leżał śnieg, i nie można było nic robić.
Ulica, gdzie mieszkała Ciocia szła dość stromo pod górę. Dlatego w tym miejscu po latach inspektorzy drogówki często egzaminują nowych adeptów prowadzenia samochodu z utrudnieniami: za lewym skrętem na ruchliwym skrzyżowaniu typu T była trudna jazda pod górę ze zmianą biegów na niższy.
W poprzednich latach robotnicy spali w składziku koło małego domku i w drugim, bliżej domu. W tym roku, po pokryciu dachu dachówkami przenieśli się do domu, do pokoii na parterze. Do belek na poziomie podłóg i sufitów w dolnej połowie, od parteru do strychu zostały przybite poziome listwy, a na nich pomiędzy belkami położone grube deski (opołki)– równo opiłowane z jednej strony. Na opołki naniesiono glinę zmieszaną z piaskiem do wysokości górnej strony belek. Dostawa stolarki była od razu po przyjeździe robotników. Przywieziono też szkło okienne w kilku skrzyniach. Było szkło okienne zwykłe i ozdobne (mrożone we wzory, jakie pojawiają się przy zamarzaniu pary wodnej na zewnętrznych szybach w mieszkaniach zimą w czasie mrozów) przeznaczone do szklenia wewnętrznych drzwi i okien wewnątrz mieszkań.
 Dachówki przyjechały jeszcze wczesną wiosną 1939 roku i mogły być układane od razu po ociepleniu, jak tylko pozwoli pogoda. Została też przywieziona stolarka: drzwi i okien. W pierwszej kolejności zostały wstawione drzwi zewnętrzne na parterze w tym oszklone drzwi wyjściowe na taras na dole. Po nich przyszła kolej na zewnętrzne oszklone okna na parterze. Brak wody w poprzednich latach bardzo przeszkadzał robotnikom przy budowie. Mama znalazła producenta betonowych studziennych kręgów – kesonów i zamówiła kilkanaście sztuk, na podobną głębokość, jak obok, u Kahana. Mama znalazła też poszukującego najlepszego miejsca na studnię rószczkaża i ludzi, kopiących studnie.
Po przywiezieniu gotowych kręgów od razu pojawili się ludzie kopiący studnie. Wcześniej ruszczkaż określił, gdzie jest najbliżej woda. W czasie kopania woda pojawiła się już na głębokości 12 metrów pod piaskiem nad warstwą ciemnoniebieskiej z zapachem zgnilizny gliny i to w dużej ilości. Studnia u Kahana miała głębokość 18 metrów i nigdy w niej nie zabrakło wody. Już w 1941 roku naszą studnię musieliśmy pogłębiać, gdyż latem zabrakło wody. Trzeba było przebić się przez niebieską glinę. Mama kupiła kilka kesonów ze średnicą trochę mniejszą, niż tych, z których była zbudowana studnia, dlatego, że te kesony zostały zakleszczone przez ziemię, i ich ciężar nie wystarczał na zsunięcie się w dół. Po pogłębieniu studni, wody wystarczyło tylko na rok. Później już był brak cementu na nowe kesony i przy pogłębianiu studni trzeba było dół studni obudować deskami. W ten sposób studnia została pogłębiona do poziomu wodonośnej warstwy ziemi pod warstwą gliny. Od tego czasu już wody nie zabrakło.
Przygotowując się do układania podłóg, pomiędzy domem i składem zostały postawione kozły do piłowania desek i belki na deski podłogowe. Na parterze w pokoju z wyjściem na taras został postawiony warsztat stolarski do końcowego przygotowania desek podłogowych – heblowania. Całe lato pracowali tam przy heblowaniu podłogowych desek stolarze. Warsztat stolarski stał tam do jesieni i został przeniesiony na strych po wykonaniu wszystkich desek na podłogi. Kilka miesięcy dwóch ludzi piłowało deski na tym rusztowaniu. Desek z rezerwą starczyło na wszystkie podłogi w całym domu. Wszystkie deski zostały złożone w dużych pokojach na parterze.
W ten sposób zostały przygotowane „czarne” podłogi na wszystkich poziomach od parteru do strychu. Jednocześnie zostały zamontowane schody od drzwi wejściowych do strychu w klatce schodowej i z parteru na piętro w lewej części domu. Po zmontowaniu schodów zostały wstawione wszystkie zewnętrzne i wewnętrzne oszklone okna oraz wszystkie drzwi, w tym i oszklone. Później przyszła kolej na podłogi i wewnętrzne też oszklone okna. Pierwsze podłogi zostały ułożone w obu mieszkaniach po prawej stronie od schodów oraz mieszkanie na piętrze zostało otynkowane i wykończone.
Mieszkaliśmy u Cioci do późnej wiosny i gdy było już ciepło, pojechaliśmy do kolonii Magistrackiej. Prawie codziennie chodziliśmy na plażę koło wsi Wołokumpie lub dalej w górę rzeki, inną drogą, cały czas prosto od szosy niemenczyńskiej, pomiędzy działkami Kahana i Zarzyna, do Wilii w stronę wioski Werki. Ta droga była jednocześnie granicą miasta. Tam było trochę dalej, ale było mniej ludzi, czystsza woda i płynęła prędzej. Natomiast plaża była mniejsza, czystsza, lecz bardziej kamienista, częściowo zarośnięta krzakami wierzby i łozy. Wyżej, dalej za zakrętem prąd wody był znacznie szybszy z lokalnymi wirami  wokół kamieni na dnie rzeki, (dalej, wyżej , w górę rzeki, koło wsi Wiry) a woda spływała z dość wysokimi falami po kamieniach.
 Wczesną wiosną 1939 r oku, w pierwszej kolejności dach został pokryty krakowską czerwoną dachówką. Istnieje on dotychczas, i po prawie 80 latach, jest w dobrym stanie. W czasie Wojny tylko jedna dachówka została rozbita karabinową kulą już po wyzwoleniu Wilna z pod Niemieckiej okupacji. Strzał padł z przejeżdżającej szosą wojskowej ciężarówki, z odległości 200 metrów. Tylko ze względu na duży ciężar, drewniane ściany znacznie się ścisnęły i osiadły. Po prawie 80 latach a na kominach jest już widoczna wielkość osiadania domu, około 6 grubości ogniotrwałych kominowych cegieł na szczycie dachu. Dotychczas na dachu budynku 10x20 metrów chyba tylko 20 dachówek popękało i zostały wymienione z zapasu.
Do jesieni zostały wstawione wszystkie drzwi i okna. Jeszcze w sierpniu przed rozpoczęciem się wojny jedno mieszkanie (pokój z kuchnią) na piętrze, z prawej strony schodów zostało wykończone, otynkowane i przygotowane do zamieszkania zimą. Zostało doprowadzone zasilanie elektryczne za pośrednictwem miejskiej sieci do oświetlenia w całym domu. Zasilanie elektryczne było doprowadzone z miejskiej elektrowni na Belmoncie nad Wilją, wzdłuż ulicy Antokol i dalej wzdłuż szosy a później wzdłuż lokalnych ulic. Wprowadzenie elektryczności do domu było od sieci energetycznej idącej wzdłuż ulicy Piotra Skargi przez klatkę schodową na wysokości góry pierwszego piętra w żelaznej rurze do licznika i głównych bezpieczników. Na ścianach zostały przymocowane pudełka rozdzielcze w miejscach przejścia drutów przez ścianę, w miejscach podłączenia i zawieszenia lamp, rozgałęzienia przewodów, umieszczenia przełączników oraz gniazdek do podłączenia innych elektrycznych urządzeń. Pomiędzy puszkami zamontowano rurki do przeprowadzenia przewodów elektrycznych. Rurki i puszki wewnątrz były pokryte przesyconym smołą izolacyjnym papierem. Do rurek wciągnięto miedziane przewody izolowane gumą. Po 20 latach guma wyschła, skruszała i wszystkie przewody trzeba było wymieniać. Zresztą jest takie wymaganie we wszystkich ustawach dotyczących instalacji elektrycznych. Nowoczesne przewody w polietylenowej izolacji mogą pracować do 100 lat i dlatego mogą być montowane bezpośrednio pod tynkiem.
Wczesnym latem 1939 roku wyjechaliśmy do Błusiny, do Babci. Po naszym wyjeździe do Babci (Hanki i moim) przyjechała z Warszawy służąca Józefa z psami i niektórymi innymi rzeczami. Jednocześnie przyjechał stałopalny piecyk z napisem na górnych drzwiczkach „BERYL” i okienkami z miki w środkowych drzwiczkach na wysokości paleniska. Poniżej drzwiczek z okienkami była dźwignia do przeczyszczania paleniska z popiołu za pomocą ruchów rusztu. Pod dźwignią były drzwiczki zamykające szufladę na popiół z regulowanym obrotami okrągłej pokrywki na gwincie regulującym podanie powietrza do paleniska.
W połowie sierpnia 1939 roku, w czasie naszego pobytu u Babci w Błusinie, na parę godzin przyjechał z Warszawy mój Ojciec. Przywiózł całą odprawę i oddał Mamie na zakup w najbliższym czasie wszystkiego niezbędnego i możliwego wtedy do kupienia w celu wykończenie domu oraz przetrwania wojny. Lecz tych pieniędzy nie mogło wystarczyć na wszystkie potrzeby wykończenia budowy w tym i na robociznę. Jednocześnie zakazał wyjazdu do Warszawy. Był zadowolony z kredytu, jaki Mama otrzymała od dostawców materiałów budowlanych.

Wojna 1939 roku
Około 20 sierpnia wróciliśmy od Babci do Wilna, żeby zdążyć na 1 września do Warszawy. Po przyjeździe do Wilna dowiedzieliśmy się o wizycie Ojca, i że do Warszawy nie pojedziemy. Mama zdecydowała, że pójdziemy do szkoły u Babci, w Błusinie. Dlatego Mama poszła z nami do księgarni Gebetnera i Wolfa przy ul. Trockiej, przedłużeniu Wielkiej Pohulanki (Basanavicziusa) i kupiła komplet książek do 2 klasy.
O wybuchu wojny w niedzielę 1 września Mama dowiedziała się w mieście. Po paru dniach rozpoczęły się naloty na Wilno, a konkretnie na stację kolejową i koszary w Nowej Wilejce. Po raz pierwszy z balkonu wykończonego mieszkania widziałem niemieckie samoloty krążące nad Nową Wilejką i bombardujące stację kolejową i koszary w ciągu dnia oraz słupy dymu pożarów spowodowanych bombardowaniem. W tym mieszkaniu już zostało zainstalowane światło, zbudowana płyta kuchenna i kaflowy piec do ogrzewania pokoju. Ściany w tym mieszkaniu zostały otynkowane już  przed samą wojną w sierpniu, a pomalowane we  wrześniu.
Przyjeżdżając do Wilna  parę dni przed samą wojną, Tatuś przywiózł też maski przeciwgazowe różnych rozmiarów i typów: z gumowym nakryciem głowy (przeciw gazom żrącym iperyt) i tylko z okryciem twarzy (węgierskie), przeciw gazom duszącym (chlor). O maskach dowiedzieliśmy się dopiero po wybuchu wojny i od razu uczyliśmy się je szczelnie i prędko nakładać (oba typy). Mama zabroniła nam o nich komukolwiek mówić.
Po wstawieniu drzwi i pojedynczych okien w całym domu, w okresie od wiosny do zimy 1939 roku została położona większość podłóg rozpoczynając od parteru. W rezultacie dom został w większości przygotowany do zamieszkania w okresie letnim i mógł być był wykorzystany jako dom letniskowy w czasie całej wojny i w pierwszych powojennych latach.
Po kilku dniach od początku wojny Mama wzięła mnie do miasta, zaprowadziła do kina Helios (wyglądało jak duża drewniana stodoła skierowana prostopadle do Wilii) na bajkę dla dzieci o królewnie Śnieżce, Zostawiła mnie i miałem tam zaczekać na Jej powrót. Zapamiętałem dokładnie tylko kronikę o walce polskich żołnierzy z niemieckimi czołgami, przeciągnięciu przeciwpancernej armatki z pomocą koni na stanowisko ogniowe, ustawianiu armaty, załadowaniu, wycelowaniu i strzelaniu do czołgu przez pociągnięcie za sznur.

„Ochrona ludności wschodniej Polski
od okupacji niemieckiej”
Od sierpnia 1939 roku przez całą wojnę w domu był czynny lampowy odbiornik „Elektret” przeznaczony do odbioru audycji na falach długich, średnich i krótkich. Pracował on jeszcze parę lat po wojnie. Słuchaliśmy audycji początkowo z Warszawy a potem z Londynu. We wrześniu 1939 roku do przyjścia Sowieckich wojsk po 17 sierpnia, radio było wystawiane na parapet otwartego okna na piętrze, i nastawiane na maksymalny głos, żeby ludzie z okolicy mogli słyszeć ostatnie wiadomości.
Po ogłoszeniu o wejściu na tereny wschodniej Polski Wojsk Sowieckich w celu „ochrony ludności na wschodnich terenach Polski”, trzeba było przygotować się d różnych restrykcji. Po wkroczeniu Czerwonej Armii został ogłoszony rozkaz zabraniający słuchania zagranicznego radia i żądanie oddania odbiorników radiowych, pozwalających na odbiór zagranicznych stacji. Już 18 września odbiornik został schowany w pokoju na 1 piętrze, lecz cały czas słuchaliśmy ostatnich wiadomości, lecz przy zamkniętych oknach i ciszej, żeby na ulicy nie było słychać. W ten sposób radio pracowało przez całą wojnę i później.
Po przyjściu wojsk Sowieckich Józefa gdzieś znikła. Gdy zaczęły się wywózki, Mama bała się, że doniesie o Ojcu, i nas wywiozą. Dlatego w dzień wychodziliśmy z domu i siedzieliśmy w pobliskich krzakach po za działką, przeważnie na sąsiedniej pustej działce w stronę miasta, w większości zarośniętej gęstymi młodymi sosnami, tak, że łatwo można było się schować. Na nasze szczęście była ciepła i sucha pogoda. Raz przejeżdżał samochód osobowy i obok zatrzymał się, bo tam było parę osób z sąsiedztwa. Z samochodu jakiś mężczyzna o coś zapytał się znajdujących się tam ludzi, otrzymał jakąś odpowiedź ze wskazaniem kierunku dalej i samochód pojechał w tą samą stronę dalej od szosy w głąb osiedla, w kierunku Wilii.
Później, po paru dniach okazało się, że Józefa zamieszkała w pobliżu, lecz nie zawiadomiła nowych władz okupacyjnych o miejscu pracy Ojca i że był oficerem WP służby czynnej. Po rozmowie Mamy z Józefą przestaliśmy wychodzić z domu do krzaków. Nikt z sąsiadów nie poinformował nowych władz o służbie czynnej Ojca. Józefy później nigdy nie spotkałem, ani o wystawianiu radia w oknie z możliwością słuchania ostatnich wiadomości w pobliżu domu na ulicy z Warszawy i Londynu po polsku..
Dla tymczasowych mieszkańców Kolonii Mama z koleżanką, Heleną Demidowicz (Kulentyną) zorganizowała stołówkę w małym pokoiku na piętrze. W większości stołowali się zamieszkali w pobliżu polscy oficerowie. Większość z nich korzystała z naszego radia i słuchali wiadomości. Wśród innych, był niewysoki szczupły szatyn, często czytający jakieś gazetki, które po przeczytaniu przez niego lub innych od razu były chowane. Jak się później, dopiero w 1980 roku dowiedziałem, był to późniejszy cichociemny, walczący w oddziałach Burego w białostockim. Poznałem go w książce na zdjęciu o Cichociemnych u znajomego, już po przyjeździe do Krakowa na stałe.
Większość stołowników po pewnym czasie znikała. Po prostu dostawali nowe dokumenty z Biura Legalizacji i wyjeżdżali. Na moje pytanie, co oni czytają, Mama powiedziała, że to są ostatnie wiadomości, które otrzymują do przeczytania tylko oficerowie, i nie wolno o tym nikomu mówić.
Wśród prawników rozeszła się informacja, że wszyscy prawnicy są na listach do wywózki na wschód. Dlatego Wujaszek Witalis Kuźmicki zdecydował się na wyjazd do Babci do Błusiny z Ciocią Jadzią.

Jesień i zima 1939 roku
W okresie od jesieni 1939 do lata 1941 roku w całej Kolonii Magistrackiej i innych podmiejskich osiedlach zamieszkało sporo młodych mężczyzn (wojskowych w cywilnych ubraniach) z całej Polski. Między innymi był Aleksander Krzyżanowski (późniejszy generał Wilk), Lutek (późniejszy cichociemny z oddziału Burego, zginął w Białostockim), którzy stołowali się u Mamy. Było też sporo innych osób. Często tymczasowi mieszkańcy kolonii zmieniali się. Jedni gdzieś wyjeżdżali a inni zajmowali ich miejsca. Był wymagany obowiązek meldunku wszystkich mieszkających, w tym i czasowo. Dlatego większość było zameldowanych w jednym domu, a mieszkali w domach odległych co najmniej o 300 metrów a w razie kontroli, zameldowani w sąsiedztwie mieli wyjaśniać, że przyszli w odwiedziny, gdyż to nie było zabronione.
Wieczorami młodzi ludzie często śpiewali różne piosenki. Był wewnętrzny zakaz śpiewania wojskowych piosenek, żeby nie zwracać uwagi potencjalnych szpiegów i nie prowokować do zainteresowania się i internowania lub osiedlenia w obozach uciekinierów. Okazało się, że Pan Tadeusz Błyskosz miał przyjemny tenor i jednocześnie lubił śpiewać. Często oprócz innych śpiewał w chórze oraz często solo piosenkę „o Pani Wiśniewskiej” i jej przygodach, „czar Polesia” i wiele innych. Od czasu do czasu jednak cicho w wąskim gronie śpiewali też piosenki wojskowe o „Pułkowniku Lisie Kuli”, „śmierci pułkownika” i inne, ale zawsze po jednej wojskowej było śpiewane kilka innych cywilnych, w dodatku głośniej. Brakowało przy tych piosenkach akompaniamentu na instrumentach, gdyż ich brakowało.
W ten sposób łatwiej było przeczekać czas potrzebny na załatwienie niezbędnych formalności bez zagrożenia dekonspiracją. Mieszkający u nas uciekinierzy (wojskowi i cywile) spali na parterze w pokojach od strony miasta na siennikach i kocach, które rano zawsze były chowane. Ani razu nie zdarzyło się donosu ze skutkiem zatrzymania kogoś z mieszkańców.
Zgodnie z wymaganiami tamtego okresu, wszyscy musieli być zameldowani. Żeby zabezpieczyć się od niespodziewanego zaskoczenia i aresztowania lub internowania, większość uciekinierów była zameldowana w jednym domu, a mieszkała kilkaset metrów dalej w innym. Bywało, że mieszkający w jednym domu byli zameldowani w drugim, a mieszkający w drugim, byli zameldowani w pierwszym domu, lecz nie bliżej niż pół kilometra. W ten sposób wszyscy zaufani zainteresowani wiedzieli, kto, gdzie mieszkał, a miejska administracja miała utrudnienie szybkiego znalezienia konkretnego człowieka, i był czas na uprzedzenie poszukiwanego. W razie poszukiwania przez administrację pierwsza odpowiedź była taka:
Niedawno wyszedł, proszę zostawić wiadomość, przekażemy.
W razie braku reakcji, koledzy zajmowali rozmową, a ktoś inny nieznacznie wychodził zawiadomić zainteresowanego. Ten system niejednokrotnie zdał egzamin w wielu wypadkach.
Jesienią 1939 roku w okolicach wsi Antowil na 14 kilometrze koło szosy Wilno – Niemenczyn - Podbrodzie – Nowe Święciany dalej w kierunku Dynaburga (Dźwińsk, obecnie Daugaupils) został zorganizowany obóz dla bezdomnych uciekinierów z zajętej przez Niemców zachodniej Polski. Wielu z mieszkańców tego ośrodka wyjechało na zachód, w tej liczbie i kuzyn Jurka Choroszewskigo, też Choroszewski.
Do końca 1939 roku kupione belki zostały rozpiłowane obok domu na deski podłogowe. W kilku następnych pokojach zostały poheblowane, już ostatnich bez światła i podłóg, zostały położone podłogi z desek i doprowadzone światło. W ten sposób prawie cały dom stał się już możliwy do zamieszkania latem 1940 roku. W pokojach z podłogami zamieszkali robotnicy i uciekinierzy. Ostatnie podłogi zostały położone w dużych pokojach na pierwszym piętrze już późną wiosną i latem 1940 roku. W ten sposób cały dom stał się przygotowany na letniska w następnym roku. W ten sposób Mama mogła wywiązać się z podjętych zobowiązań i przyjąć więcej letników.
W październiku, po zakończeniu Polsko-Niemieckich działań wojennych w 1939 roku Janina Strużanowska pojechała do Warszawy. Mama była nieobecna około miesiąca.
Po powrocie z Warszawy Mama opowiadała swojej siostrze Jadwidze Kuźmickiej, urodzonej też w Czerwonym Dworze w 1911 roku (obecnie mieszka w Leśnicy pod Wrocławiem, ul Skoczylasa 25) i innym koleżankom, że została złapana przez Niemców, ale udało się jej uciec po zamianie dokumentów u podobnej do niej zabitej kobiety. Dlatego było podane w Internecie o Janinie Strużanowskiej, że została zamordowana przez Niemców w Warszawie. Informacja Gestapo o Jej zamordowaniu została uznana za fakt dokonany przez władze niemieckie i sowieckie oraz w 1939 roku wykreślono z listy poszukiwanych całą rodzinę oficera WP w służbie czynnej, Legionisty, pracownika Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. W tym czasie Niemieckie i Sowieckie władze wymieniały się informacjami o poszukiwanych znanych Polakach.
W tym czasie z Hanką znowu byliśmy u Babci w Błusinie i już chodziliśmy do 2 klasy w 4- klasowej, jedno izbowej szkoły z jednym nauczycielem we wsi Bitny w połowie drogi do Sudeń. Codziennie chodziliśmy do szkoły oddalonej 2 kilometry razem z  sąsiadami z Błusiny  Staś Krasodomski, sym młynarza i Czyżyszek Lolek Wojnicki oraz innymi, których imion nie pamiętam.
Po 17 września 39 roku od zajęcia wschodniej polski przez wojska Sowieckie rozpoczęła się organizacja Polskich Podziemnych Władz zgodnie z zasadami jeszcze z POW. O tym wiedzieli wyłącznie wybrani wtajemniczeni. Między innymi powstało „Biuro Legalizacji”, „wywiad wojskowy”, „służba medyczna” oraz dowództwo AK i inne, z którymi Janina Strużanowski ściśle współpracowała..
Późną jesienią, po zorganizowaniu się sowieckich władz Mama, Janina Strużanowska rozpoczęła pracę w służbie zdrowia miasta i została zakładowym lekarzem pracujących wileńskich zakładów przemysłowych (Elektra, Elfa, Chłodnia i inne).oraz była pracownikiem stacji dezynfekcyjnej. W ten sposób miała uzasadnioną możliwość ruchliwości po mieście z prawem wstępu do wielu miejsc bez obowiązkowego wypisywania przepustek i odwiedzania obiektów w określonym czasie. W ten sposób dzień pracy był całkowicie nienormowany bez określenia miejsca pracy w określonych godzinach. Pozwoliło to na wykonywanie pracy konspiracyjnej na terenie całej Wileńszczyzny i Litwy według potrzeby bez informowania kogokolwiek nie wtajemniczonego.
Na nasze szczęście wśród przebywających u nas i pracujących ludzi nie znalazło się ani jednego szpiega i nikt nie doniósł o przebywających tu wojskowych

Wiosna i lato 1940 roku
w Wilnie i w Kolonii Magistrackiej
W nowym domu, od początku lata 1940 roku większość pokoi została wynajęta letnikom. Kilka mniejszych pomieszczeń zostało przeznaczonych na kuchnie i miejsca przygotowania posiłków.. W kilku wolnych pokojach na piętrze powstała stołówka dla znajomych robotników zajętych przy budowie ulic w sąsiedztwie– Żołnierzy, Oficerów i innych wojskowych oraz innych cywilnych uciekinierów.
Na początku lata 1940 roku letnicy korzystali z kuchenek naftowych (rosyjskich niebezpiecznych kierogazów z knotami i regulowanym poziomem nafty koło knota) do gotowania i przygotowania posiłków. Jedna z takich naftowych kuchenek zapaliła się. Przygotowująca posiłek kobieta z krzykiem uciekła z pomieszczenia z palącą się kuchenką. Na szczęście byłem w pobliżu i udało mi się bezmyślnie wynieść kuchenkę na balkon i wyrzucić na pole. Na szczęście paliła się tylko nafta z łatwopalnym wybuchowym benzolem pod zimnym jeszcze zbiornikiem i wybuch nie nastąpił. Paląca się kuchenka spadła na porośniętą trawą ziemię z małą ilością zeszłorocznych suchych igieł sosnowych. Nafta z kuchenki częściowo spaliła się i częściowo wsiąkła w piasek podłoża. W rezultacie po wypaleniu się nafty ogień zgasł, a sosnowych igieł było za mało, żeby ogień rozprzestrzenił się.
Dom był uratowany a letnikom zabroniono używania w domu takich kuchenek, i jednocześnie do przygotowania posiłków w domu zaproponowano wykorzystanie bezpieczniejszych w tych warunkach grzejników - prymusów, z podaniem palącej się nafty do palnika pod ciśnieniem. Do prymusów mogła być używana też niebezpieczniejszą od nafty benzyna i benzol. Część letników póki nie miała prymusów, korzystała z kierogazów na wyniesionych na podwórze stolikach.
Wśród opowiadań o różnych zachowaniach przybyszów ze wschodu, było opowiadanie o zachowaniu jednego ze skierowanych do pracy w wileńskiej administracji zachowanie w sklepiku:
Pokoik przegradzała lada z wystawionymi słojami zawierającymi różne towary, między innymi różne powidła, przyprawy i pieprz. Jeden z  nowych mieszkańców Wilna stanął koło marmolady i palcem zaczął nabierać i oblizywać. Sąsiedzi zauważyli to i przesunęli dalej, tak, że stanął koło pieprzu. Delikwent nie zorientował się i na wilgotny palec nabrał pieprzu i oblizał. Sprzedawczyni zauważyła i powiedziała kilkakrotnie:
Łasuńczyk, łasuńczyk.
Ten, mając już pieprz w ustach wściekł się i odpowiedział:
Molczy, kak plunu, to cełaja twoja krama sgorit! (Milcz, bo jak plunę, to cały twój kramik spali się!).
Wiosną 1940 roku w celu zatrudnienia uciekinierów z centralnej Polski władze wileńskie rozpoczęły pracochłonne budowy (prace ziemne) ulic w Kolonii Magistrackiej i innych w okolicach Wilna oraz tamy (pod budowę elektrowni wodnej na Wilji o planowanej mocy około 10.000KW – równej mocy przedwojennej elektrowni na Belmoncie nad Wilią). Elektrownię planowano w rejonie powyżej wsi Werki, w miejscu zwężenia starego koryta rzeki  i poniżej większego spadku poziomu dna rzeki. Wyżej, w rejonie wioski Wiry Wilia miała większy spadek i bardziej kamieniste dno. Wokół tych kamieni utworzyły się zawirowania wody, i od nich sąsiednia wioska otrzymała nazwę Wiry.
Do dnia dzisiejszego pozostały tam ślady budowy wału ziemnego po prawej stronie Wilii. Na lewym, wysokim brzegu Wilii zostało zbudowanych kilka budynków dla administracji elektrowni i na mieszkania dla przyszłych pracowników elektrowni. W tym miejscu jest zwężenie starego i głębokiego koryta rzeki, pozwalające na budowę krótkiego i wysokiego wału ziemnego - tamy. Duży spadek terenu pozwala na krótki i stosunkowo mały zbiornik wodny powyżej elektrowni, a tym samym zalanie tylko niewielkiej powierzchni nieużytków. W rezultacie były niższe koszty budowy całej elektrowni (mniej ziemi do wykupu).
W czasie wojny te domy zostały wykorzystane na sanatorium dla podleczonych niemieckich żołnierzy, a po wyzwoleniu Wilna stacjonował tam oddział armii Czerwonej.
Rezultaty tych prac zostały wykorzystane już po wojnie i na wielu z tych ulic stopniowo położono nawierzchnie utwardzone (asfalt) a szosa Niemenczyńska została dwukrotnie rozszerzona prawie do samego Niemenczyna. Na samym zjeździe z Antowilskiej góry był zakręt z wykopem i stał słup z napisem 14km od Wilna. Ten wykop według legendy został zbudowany przez jeńców z armii Napoleońskiej. Wykop był zbudowany w celu ułatwienia zjazdu z góry i wjazdu na Górę Antowil. Później na szosie została góra częściowo skopana a dalej wykorzystano skopaną ziemię i został zrobiony nasyp z wyprostowaniem biegu drogi. Po przebudowie droga była już prosta bez niebezpiecznego zakrętu w połowie góry.
Janina Strużanowska z koleżanką Heleną Demidowicz (Kulentyną) dla części robotników (oficerów WP) w wolnej części domu, na piętrze, zorganizowały małą stołówkę, w której mogli coś zjeść a wybrani (niski i szczupły Lutek, wysoki i pełny Aleksander Krzyżanowski oraz inni oficerowie) otrzymać dodatkowo jakieś bardziej szczegółowe informacje. Niektórzy, gdy obcych nie było, otrzymywali po kilka arkuszy papieru, które uważnie czytali. Te papiery nigdy nie leżały na widoku, i zawsze były schowane. Wszystkie dochody były wykorzystane na wykończenie domu i przystosowanie go do zamieszkania też w okresie zimowym całego domu.
Po przyjeździe od Babci w końcu maja, na okres szkolnych wakacji często chodziliśmy z Mamą i innymi znajomymi na plażę do Wołokumpi i Werek. Mama kupiła dla mnie komplet dziecinnych narzędzi stolarskich. W robocze dni chodziłem po Kolonii Magistrackiej i okolicach. W czasie jednego z takich spacerów te narzędzia położyłem przy płocie działki Pana Lewackiego i odszedłem. Ktoś zabrał i nie mogłem znaleźć. Wieczorem tym miejscu Mama powiesiła ogłoszenie z prośbą zwrotu zabawek za nagrodą. Zabawki przyniósł jakiś student i potwierdził miejsce, gdzie znalazł.
W czasie spacerów widziałem, jak grupa ludzi łopatami skopuje ziemię ze zbyt wysokich miejsc na drogę, obniżając do niezbędnego poziomu, ładowała ziemię do taczek a inni, zmieniając się po kolei wozili ją taczkami po ułożonych deskach i wysypywali na miejscu, kędy miała iść ulica, lecz było zbyt nisko. W połowie drogi stał kontroler i zapisywał, kto przewoził pełną taczkę. W ten sposób rozszerzono ponad dwukrotnie nasyp szosy, przecinającej niską łąkę i zmniejszono wzniesienia na drodze przed Pośpieszką, do której dochodziła ulica Antokol,
Wczesną wiosną 1940 roku Janina Strużanowska zaczęła gdzieś znikać na cały dzień i wracała późnym wieczorem: Nie było to zbyt wyraźne, gdyż Jej miejscem pracy było całe Wilno i okolice, a dzień pracy miała nienormowany.
Jeździła do Kowna dostarczając, przygotowane w dziale legalizacji dowództwa Wileńskiego okręgu AK, Nansenowskie dokumenty bezpaństwowców przedwojennym obywatelom polskim umożliwiając otrzymanie wiz przejazdowych w Japońskiej, Angielskiej, Holenderskiej, Szwedzkiej i innych ambasadach zachodnich państw neutralnych i antyhitlerowskiej koalicji znajdujących się w Kownie, stolicy jeszcze wolnej Litwy. Polskie dokumenty na przejazd przez neutralne państwa nie były respektowane. Ta działalność została opisana w książce KIM PAN JEST, PANIE SUGIHARA bez podania imienia i nazwiska. Imię i zdjęcie z lat 30 zostało podane w filmie „WIZA ŻYCIA”, nakręconym na podstawie tej książki.

Tu należy powrócić do historii
regionu I – XIV wieków
Przed I wiekiem Srodkową i wschodnią Europę zamieszkiwaly koczownicze plemiona Scytów i Celtów. Według Atlasu Ilustrowanego Dzieje Polski Prasłowianie (Kultura Zarubiniecka) na tereny Białorusi, Polski, Litwy, Czech i Jugosławii oraz Łużyccy Słowianie napłynęli ze wschodu w I – IV wieku. Też w II – VII wieku pojawili się Bałtowie (Jaćwingowie, Prusowie, Litwini, Żmudzini, Letgalowie, Kurowie) oraz Ugrofinowie (Węgrzy, Finowie, Estończycy i Maryjcy nad Wołgą). Jedni przeszli przez  zasiedlone tereny, a inni osiedlili się na zajętych terenach asymilując się lub asymilując ludność na zajętych terenach. W X i XI wieku były to już sformowane księstwa Od wschodu księstwa Bałtów graniczyły z Estończykami a od południa z Księstwem Kijowskim.
Na początku X wieku do Kijowa przybył jeden z wodzów Waregów Ruryk, wzdłuż Niemna, a później Dniepru i został księciem Kijowskim. Od niego pochodzi Kijowska dynastia Rurykowiczów. W V i VI wiekach na terenach Polski było już rozwinięte hutnictwo żelaza z rud darniowych i kowalstwo. Niektórzy historycy uważają, że armia Atylli miała dużą część broni wykonaną na tych terenach.
Jest to też związane z rozwojem państwa Hunów, które zajmowało tereny od północnego Kaukazu (V wiek starej ery)  i w końcu do Renu (do połowy VI wieku nowej ery) do rozbiciu wojsk Hunów pod wodzą Atylli przez Rzymian. Jest to też okres nazwany okresem wędrówki ludów.
W Chinach łączą Hunów z plemionami Hanów, które opuściły Chiny w tym czasie. Jest to też okres pojawienia się plemion Ugro-Fińskich i Bałtów w Europie. Jako ciekawostki można dodać, że w języku Litewskim są ślady języka turkmeńskiego z Azji środkowej (rdzeń KAR po Turkmeńsku MIECZ, w języku litewskim KARAS- Wojna, KARININKAS – oficer, KAREIVIS –żołnierz) Następnie w Libanie jest rzeka LITUA. Jest to temat dla doktoratów z tematów lingwistyki. W starożytności okrzykami bojowymi oddziałów wojsk były imiona wodzów, dowódców, miejscowości pochodzenia i temu podobne. Z czasem okrzyki bojowe stawały się nazwą oddziałów a nawet powstałych z nich plemion.
W XI – XII wieku na terenach Mongolii i Kazakstanu powstała Złota Orda pod dowództwem Dżingischana i jego synów. Początkowo idąc na zachód Tatarzy zajęli tereny Peczenrgów na wschód i południe od Księstwa Kijowskiego, a później zaatakowali i rozbili Księstwo Kijowskie, które rozpadło się na szereg księstw, w tym Nowogrodzkie, Moskiewskie, Tulskie i inne.
Tereny Litwy, Białorusi i Ukrainy zamieszkałe przez Prasłowian, zostały połączone przez energicznych książąt litewskich w XIII i XIV wieku. Umożliwiło to wcześniejsze rozbicie Kijowskiego  i Moskiewskiego księstw przez Tatarów pod dowództwem synów i wnuków Dżingischana, Batuchana, jego braci i potomków. Słowianie zaatakowani przez Tatarów musieli szukać wsparcia u sąsiadów przeciw Tatarom grabiącym, mordującym i uprowadzającym w Jasyr mieszkańców najechanych terenów. Dla tych Słowian było wygodniej i bezpieczniej sprzymierzyć się z wojowniczymi Litwinami, niż  z Tatarami, i łatwiej z nimi walczyć z pomocą Litwinów. W rezultacie pod zarząd małego księstwa Litewskiego z nad Niemna i Bałtyku, trafiła większa ilość Słowian, z południa od Litewskich plemion. Następnie to doprowadziło w połowie XII wieku do zmiany używanego języka na książęcym dworze z Litewskiego na starosłowiański już w czasach Księcia Giedymina, który jak jego dziadek – Mendoga później Jego syn,  ojciec Giedymina podbijali Słowian we wszystkich kierunkach, w tym i na Polskę. Do plemion litewskich należeli i Jaćwingowie napadający na Lubelskie. Litwini zajmowali sąsiednie tereny drogą ataków wojennych i przez mariaże z córkami książąt słowiańskich i wydając za nich córki oraz brali jeńców i przesiedlali na swoje tereny. W rezultacie na terenie Litwy było już wielu prawosławnych chrześcijan.
W rezultacie twierdzenie Litwinów, że Polacy spolonizowali Litwinów jest błędne i sprzeczne z historyczną prawdą. Moim zdaniem jest to działanie służb specjalnych Rosji i Niemiec zgodne ze starorzymską zasadą:
Dziel i rządź.
Już Książę Giedymin po zajęciu i przeniesieniu stolicy z Krewe do Wilna w 1323 roku, prosił w liście z 26 maja tego roku w Polsce o przysłanie księży znających język polski dla obsadzenia w kościołach. To dowodzi, że na tych terenach była znacząco duża ilość Polaków, uznana za większość na zajętych terenach.
Już Mendog (Mindaugas) dziadek Gedyminaa nawiązał stosunki z Polską i Papieżem. To nie było po myśli Krzyżaków, gdyż wykluczało sankcjonowanie wypraw na Litwę i grabieży pod pretekstem nawracania Pogan. Mendog otrzymał królewską koronę od Papieża, lecz statek, który ją wiózł został zatopiony przez Krzyżaków, którzy prawosławnych uznawali za pogan. Była to pierwsza próba oficjalnego wprowadzenia chrześcijaństwa na Litwę. Dlatego Mendog powrócił do Pogaństwa. Następne próby były podjęte przez Jego potomków w latach 1341, 1349, 1351, 1358, 1373.
Pierwszym akcesem Litwy do Europejskiej polityki było wysłanie litewskich wojsk w 1341 roku przez Giedymina wspierających Polskę. Jedna córka, Anna wyszła  za Kazimierza, syna Władysława Łokietka, druga –Danuta Elżbieta wyszła za księcia płockiego.
Obecni Litwini uważają swego Wielkiego Księcia Jagiełłę za zdrajcę, gdyż zawarł unię z Polską. Należy przypomnieć wszystkie uwarunkowania i dyplomację tego okresu, przełomu wieków XIV i XV. Zagrożenie ze strony Tatarów zmalało. Pojawiła się drugie, poważniejsze zagrożenie: Krzyżacy i Mieczowy z Rygi. Samodzielnie Litwa nie miała żadnych szans na obronę. Jak i wszędzie w okresie wojen decydujące słowo ma stosowana wojenna technika i uzbrojenie. W bezpośrednim starciu Litwini nie mieli żadnych szans na wygranie bitwy przy równych ilościach żołnierzy. Wiedzieli o tym Mindaugas, Giedymin, Olgierd (ojciec Jagiełły) i sam Jagiełło. Wszyscy czterej, dlatego unikali stoczenia walnej bitwy. Analizowali sprawę i były rozmowy i z Polską, i z Wielkim Księstwem Moskiewskim. Tu wyraźnie widać ideologiczną pracę dzisiejszych służb specjalnych sąsiednich krajów w celu osamotnienia Litwy i osłabienia Jej. Pojawia się pytanie, kim był Doniełajtis, wydawca litewskiego czasopisma Auzsra’ (Świt) w drugiej połowie lat sześćdziesiątych XIX wieku, w czasie kategorycznego zakazy pisania w narodowych językach w całej Carskiej Rosji. To są tematy warte kilku doktorskich prac historyków i batalistów.
Jagielle Polska zaproponowała Personalną Unię, Ożenek z Królową Jadwigą, władzę Królewską oraz pomoc w rozwoju gospodarczym kraju metodą wysłania rzemieślników i nauki nowych zawodów.
Moskwa zaproponowała listownie przyjęcie do Moskwy jako młodszego brata i wynikającej z tego pomocy i obowiązków. Jak widać z pozostałych sojuszy z Moskwą, do obecnego czasu już o Litwie nie byłoby mowy, jak i o Kazańskim tatarskim chanacie i państwach syberyjskich oraz kaukaskich.
Jagiełło wybrał lepsze warunki zapewniane w personalnej unii z Polską. Tu Litwa przetrwała jako Państwo i Naród. Król Polski Zygmunt Stary dał werdykt, zobowiązujący biskupów w całym kraju do wysyłania księży władających językiem litewskim na Litwę, w celu podtrzymania tam narodowego języka., co w sojuszu z Moskwą byłoby nierealne. W Prawosławiu do dnia dzisiejszego obowiązuje jeden  język liturgiczny: rosyjski. Między innymi w Polsce, na Białorusi, Ukrainie i innych krajach.
Po unii z Polską w poprzedniej stolicy Litwy: Krewe w 1385 roku nastąpiła akcja masowych chrztów obywateli Litwy. Biskup Poznański Dobrogost wyświęcił Polaka, franciszkanina, Andrzeja Wasiłę herbu Jastrzębiec na Biskupa Wileńskiego.
Nowo utworzona Biskupstwo Wileńskie zostało podporządkowane bezpośrednio Papieżowi. Litwę za kraj katolicki uznał Papież Urban VI w kwietniu 1389 roku. W ten sposób Krzyżacy utracili podstawowy pretekst do najazdów na Litwę pod pretekstem nawracania pogan. Więcej na ten temat można przeczytać między innymi w książce Wilno po polsku pod redakcją Henryka Matula i Wojciecha Piotrowicza wydanej w Wilnie w 2012 roku.

Vilnius musu. Kaunas Rusu.
(Wilno nasze, Kowno Ruskie)
W kwietniu lub maju 1940 roku do Moskwy pojechało 3 intelektualistów: niepiśmienna poetka ludowa Marytie Melninkajtie, pisarz Juliusz Janonis i działacz komunistyczny Ananas Śnieczkus (późniejszy wieloletni, dożywotni pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Litwy), i poprosili na sesji Najwyższej Rady Związku Socjalistycznych Republik Rad o przyjęcie Litwy do rodziny Socjalistycznych Narodów. W tym samym czasie inne grupy intelektualistów z Łotwy i Estonii (nazwisk nie znam) też pojawiły się w Moskwie podobne delegacje i na tej samej sesji Najwyższej Rady też poprosiły o włączenie ich krajów do rodziny krajów Związku Radzieckiego.
Prośby zostały wspaniałomyślnie uwzględnione i do tych krajów weszły wspomagające ich oddziały Armii Czerwonej. Później przy pomocy swoich przedstawicieli i rezydujących już wojsk ZSRR w tych krajach został przeprowadzony plebiscyt z prawie jednogłośną decyzją włączenia tych krajów do ZSRR jako 3 kolejne socjalistyczne Republiki Radzieckie: Litwa, Łotwa i Estonia  
W czerwcu 1940 roku na podstawie umowy z Litwą, część Wileńszczyzny z Wilnem została oddana przez Związek Radziecki Litwie. Reszta została przyłączona do Białoruskiej republiki wchodzącej w skład Związku Radzieckiego. Po pewnym czasie Litwini zaczęli mówić: Vilnius musu. Kaunas Rusu. (Wilno nasze, Kowno Ruskie).
Kowno, dotychczasowa stolica międzywojennej i jeszcze wolnej Litwy, gdyż wojska Radzieckie stacjonujące na Wileńszczyźnie pozostały, a ich część stopniowo przeszła na teren Litwy właściwej, i tam została rozlokowana w różnych garnizonach pod pretekstem obrony.
Po przekazaniu Wilna Litwie w koszarach nad Wilią koło Zielonego Mostu pozostały oddziały Armii Czerwonej. Jednego z żołnierzy stacjonujących tam w tym czasie, Ormiaina Sarabiana, spotkałem na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Erewaniu. Nie mogłem z nim dużo rozmawiać na temat tego okresu, gdyż stałe obok było parę osób z mojej pracy, będących razem ze mną w delegacji w Erewaniu. Oprócz tego nie znałem Jego przekonań, a ryzykować nie mogłem, więc rozmowa dotyczyła tylko ogólnikowo do stosunków do miejscowej ludności cywilnej do niego.
W czasie wojny Niemiecko – Sowieckiej był w radzieckiej partyzantce pod Wilnem w puszczy Rudnickiej i na stosunki z miejscową ludnością nie narzekał, lecz wspominał bardzo ciepło.
 Latem 1940 roku nie mając nic do roboty koło północnego końca domu, od strony studni, zacząłem kopać dół. Wykopałem około 1 metra głębokości. Nie wykopałem głębiej, niż obudowa okien do piwnicy, zabezpieczająca przed ich zasypaniem piaskiem. Kilku letników poszło na skargę do Mamy, że dom się zawali. Mama kazała ten dół zasypać i pozwoliła kopać w innym miejscu. Z 15 metrów od domu na południe w stronę miasta pod osłoną drzew. Narysowała na ziemi szersze pomieszczenie – schron i przejścia – okop skierowany w prawo od domu, w stronę 3 wysokich, chyba 100 letnich drzew i młodego lasku oraz drugi, krótszy w stronę domu.
 Ten okop przez całą wojnę był obiektem zabaw naszych i kolegów. Nawet później w czasie wyzwolenia z pod Niemieckiej okupacji był chwilowo wykorzystany przez oddziały sowieckie jako ukrycie kilku żołnierzy. Obok tego okopu kilka dni w okresie wyparcia Niemców z Wilna pod osłoną kilku rozgałęzionych sosen stał samochód pancerny i kuchnia polowa..

Niemcy uderzą na Sowiety
Na początku czerwca 1941 roku Janina Strużanowska wieczorem w czasie zachodu słońca zauważyła z okna kuchni, ze wschodniej strony domu, że całe zachodnie niebo jest czerwone jakby było zalane krwią. Czerwone krwawe niebo widać było nawet na wschodniej połowie nieba. z tarasu na wschodniej ścianie domu, Takiego intensywnego czerwonego koloru nieba i na takiej przestrzeni, aż poza zenit i nawet częściowo na wschód, nigdy wcześniej ani później nie widziałem. Ktoś powiedział, że jest to zapowiedź krwawych czasów.
Wieczorem tego dnia w czasie audycji w języku polskim przed bajką dla dzieci z londyńskiego radia BBC, rozgłośni Radia Londyn Ciotka Albinowa (przed wojną spikerka Wileńskiego Radia, często czytająca bajki dla dzieci) powiedziała w gwarze wileńskiej:
A teraz słuchajcie dzieci:
Lity pójdą do plity,
Złoty pójdą do błoty,
Ruble polecą jak wróble,
A marki pójdą do gospodarki.
Lity, tak jak i teraz to była waluta litewska. Od razu Janina Strużanowska wszystkim zebranym koło radia powiedziała:
„To znaczy, że w ciągu kilku dni Niemcy uderzą na Sowiety”. Wtedy uważało się, że ZSRR to kolos na glinianych nogach a czołgi bardzo słabe, opancerzone tylko blachą, wytrzymującą tylko ostrzał karabinowy. Uważało się, że podstawą wojsk była piechota i kawaleria, tak jak to było w okresie pierwszej wojny światowej. Od razu po wiadomościach prawie wszyscy zebrani koło radia przeszli do innego pokoju na długą rozmowę. Moim prywatnym zdaniem moment nadania tego wiersza był związany z rozszyfrowaniem rozkazów dowództwa Niemieckiego za pomocą Enigmy, rozszyfrowanej przez Polskich kryptologów. Po rozmowie wielu rozjechało się a potem niektórzy tylko pojawiali się od czasu do czasu.
Pozostał jedynie Tadeusz Błyskosz (szeroko znany jako Pan Tadeusz) prawdziwe nazwisko Lara, porucznik artylerii z uszkodzonym kręgosłupem. Zmarł w 2000 roku w Częstochowie na cukszycę. Mieszkał tam przy ul Waszyngtona 60.

Niemiecka okupacja
Po paru dniach rozpoczęła się Niemiecko-Sowiecka Wojna. Znowu widzieliśmy słupy dymu nad stacją kolejową w Nowej Wilejce pod Wilnem oraz niemieckie samoloty bombardujące i krążące nad stacją. Kilka sowieckich myśliwców próbowało przeszkadzać niemieckim bombowcom. Lecz osłona myśliwców, złożona z meserszmitów prędko pokonała sowieckie myśliwce. Kilku lotników zestrzelonych samolotów wyskoczyło ze spadochronami. Były widoczne powoli opadające ich spadochrony.
Ostatnie sowieckie oddziały z kilku ciężkimi karabinami maszynowymi około południa zajęły pozycje w lesie przy niemenczyńskiej szosie obok nas. W nocy gdzieś wycofali się. Następnego dnia około południa od północy, od strony Niemenczyna bez strzału wjechały niemieckie czołgi. Kilka osób (Litwinów) witało ich z kwiatami. Jeden z czołgów z zerwaną gąsienicą zatrzymał się na szosie niedaleko od nas i kilku żołnierzy z jego załogi i samochodu obsługi technicznej pracowało przy jego naprawie.
Po zajęciu Wilna przez Niemców kilka sowieckich bombowców bombardowało Wilno. Po zrzuceniu bomb wracające na północ sowieckie bombowce dogoniły niemieckie myśliwce i po krótkiej walce wszystkie trzy bombowce zostały podpalone i strącone. Kilku lotników wyskoczyło ze spadochronami. W ten sposób po jednym nalocie zakończyły się dzienne naloty sowieckich samolotów na Wilno w 1941 roku. Jeszcze jakiś czas nocą nadlatywały małe samoloty. Były to dwuosobowe dwupłatowe Kukuruźniki (Li 2). Charakteryzowały się zwrotnością, małą szybkością i zdolnością lądowania na małych nie przystosowanych lotniskach a nawet na drogach lub zaoranych polach.
W pierwszych dniach Niemieckiej okupacji przyszła do Janiny Strużanowskiej niewysoka pełna brunetka w średnim wieku. Po rozmowie na osobności Janina Strużanowska przedstawiła ją, jako Panią Wyrkowską, która będzie mieszkała w małym parterowym domku z dwoma pomieszczeniami, w którym mieszkaliśmy w czasie budowy domu. Powiedziała też, że o Nich nie należy nikomu mówić. Jeszcze tego samego dnia sprowadziła się z córką - niemowlakiem (Martą) i Nianią opiekującą się dzieckiem.
Kilka dni po zajęciu Wilna przez Niemców wieczorem Janina Strużanowska oznajmiła nam, że tu mają zamieszkać dwie dziewczyny z bratem i o nich też nie powinien wiedzieć nikt obcy. Już zostało zorganizowane osiedlenie żydów w gecie i ograniczenie ich poruszania si po mieście. Następnego dnia przyszła Helena Katz. Miała około 17 lat. Na drugi dzień przyszła Hana Katz, która miała około 6 lat. Po kilku dniach miał przyjść ich brat Alfred, lecz w mieście Janina Strużanowska dowiedziała się od ich matki o jego wyjeździe i dlatego nie przyjdzie. Jest on wspomniany w Księżce „Kim Pan jest, Panie Sugihara”. Zostały tam też opisane perypetie z otrzymaniem przez niego wizy w Japońskim konsulacie. Rodziców sióstr Katz nigdy nie widziałem, oboje zginęli w lesie  Ponarskim pod Wilnem.
Obok naszej działki były działki z domami Wilnian pochodzenia Żydowskiego: Zarcyna, Kahana i Lewackiego oraz z drugiej strony szosy i drogi do Werek nad Wilią, przy Niemenczyńskiej szosie był sklepik Maguna. Działka Kahana bezpośrednio graniczyła z naszą od północy. Później domy, za wyjątkiem jednego małego parterowego koło studni na działkach Zarcyna i Kahana zajęły niemieckie oddziały gospodarcze.
Po wyzwoleniu Wilna z pod Niemieckiej okupacji pojawił się tylko Pan Lewicki. Opowiedział, że cała Jego rodzina i inni sąsiedzi żydowskiego pochodzenia wojny nie przeżyli. Po paru godzinach spaceru po działce Pan Lewicki wyjechał i więcej go nie widziałem..
Kilka dni po przyjeździe Hany Katz, jakaś Litwinka z administracji miasta przyszła obejrzeć dom i sprawdzić, kto mieszka w domu. Mama, Janina Strużanowska kazała mnie być w pobliżu i przeprowadzać Hanę w ten sposób, żeby ta Litwinka jej nie zobaczyła. Cały czas Mama mówiła głośno, gdzie pójdą, a ja prowadziłem Hanę przed nimi a później znowu byłem koło Mamy i tej Litwinki.
Oprowadzając Litwinkę, Mana otwierała wszystkie drzwi do wszystkich pomieszczeń, i pokazywała, że nikogo tam niema. W pewnym momencie musiały minąć się w małym korytarzyku z dwojgiem drzwi pomiędzy kuchnią a pozostałymi dwoma pokojami w północnej części domu.. Postawiłem Hanę schowaną za otwartymi drzwiami, a Litwinka niczego nie podejrzewając przeszła obok i nic nie zauważyła, bo cały czas wszystkich obecnych w domu widziała. Drzwi, przez które mógł ktoś przejść dalej na klatkę schodową były zamknięte na klucz, a klucz był włożony do zamkaw drzwiach od środka. Mama pokazała to Litwince próbując otworzyć drzwi bez przekręcenia klucza. Później otworzyła i pokazała wyjście na schody. W czasie wizyty Litwinki nie było słychać otwierania i zamykania drzwi. Litwinka nie zwróciła uwagi też na fakt, że co chwilę na krótki moment gdzieś znikałem. Dom został sprawdzony i mogła zameldować obecnym (niemieckim) władzom, że jest „czysty”.
Po wysiedleniu Żydów do getta działki i domy Kahana (obok, w tym samym kwartale ograniczonym ulicami) i trochę dalej lekarza Zarzyna, z drugiej strony drogi do Werek, już za granicą miasta Wilna na wsi, zajęła niemiecka jednostka wojskowo-gospodarcza.

Losy Ojca w czasie wojny i pierwsze powojenne lata
Niedługo później przyszedł pierwszy list od Ojca z Węgier. Opisał, że został ranny w Lublinie podczas bombardowania. Spał w jednym pokoju na pierwszym piętrze z kolegą. Bomba przebiła dach i wszystkie stropy aż do piwnicy, w tym przebiła przez łóżko śpiącego w tym momencie kolegi Ojca. Wybuch bomby w piwnicy rozwalił dom. Ojciec po wybuchu spadł do piwnicy, wydostał się na dach i z dachu już pomogli mu wydostać się ludzie z ekipy ratowniczej. Podmuch wybuchu spowodował obicie go i w rezultacie miał czarny siniak na całym ciele. Na początku trafił do szpitala we Lwowie.
Po wezwaniu przez Sowieckie władze do ujawnienia się oficerów, zdecydował się na ukrycie się a później na emigrację na Węgry. Już po podleczeniu we Lwowskim szpitalu, został ewakuowany z rannymi przez Rumunię na Węgry, został tam wyleczony i był w stanie dalej samodzielnie jechać na zachód.
Innym razem opisał próbę wyjazdu do Anglii przez Jugosławię. Miał zarezerwowane miejsce na statku, który jako ostatni odpłynął z Jugosławii, lecz został storpedowany przez Niemiecką łódź podwodną i wszyscy utonęli. Ojciec po przyjeździe do portu, widział jak statek odpływa i już był na pełnym morzu. Spóźnienie na godzinę uratowało mu życie. W czasie niemieckiej okupacji korespondencja z Ojcem na Węgrzech była dość ożywiona. Przysłał parę zdjęć z Węgier i zaoszczędzone pieniądze z kieszonkowych. Dla nas zebrało się sporo węgierskich znaczków pocztowych sporadycznie wymienianych na inne. Ojciec pozostał na Węgrzech do 1945 roku.

Okupacja niemiecka i samochody napędzane gazem.
Za płotem, 20 metrów od naszego domu mieszkali niemieccy wojskowi z jednostki gospodarczej do końca okupacji. W tej jednostce było też przetrzymywanych kilkunastu sowieckich jeńców. W związku z częstymi przyjazdami ze wsi furmanek z kilkoma młodymi mężczyznami od dziadka Stefana z Sudeń, od Babci i innych znajomych. Bywało, że przyjeżdżało kilka wozów w ciągu jednego dnia. Dla niemieckich sąsiadów zrobiło się to podejrzane. Niemcy zaczęli obserwować, co jest przywożone i kto przyjeżdża, czy ktoś zostaje i jak długo pozostają na naszej działce i w domu oraz czy coś wnoszą lub wynoszą..
Jak tylko pojawiał się jakiś wóz, od razu pojawia się niemiecki oficer obserwujący gości i zawsze to był ten sam, który został do tego zobowiązany przez ich dowódcę. Obserwacja przez Niemca spowodowała ograniczenie ilości wizyt z wozami i większą ilością ludzi w naszym domu. Podobnych „kontrolerów” odwiedzających nasz dom było więcej, w tym też narodowości polskiej. Szczególnie częstymi gośćmi było 3 wysokich szczupłych panów. Jak oni się pojawiali, większość innych gości wychodziła lub znikała w domu. Po pewnym czasie częstotliwość ich wizyt zmalała a czas przebywania znacznie skrócił się. Zaczęli też przychodzić pojedynczo.
Znaliśmy samochody napędzane deficytowym w tym czasie paliwem płynnym: benzyną, gazoliną lub „ropą”- paliwem do wysokoprężnych silników Diesla. Na drogach pojawiły się ciężarowe i osobowe samochody s okrągłymi piecami za kabiną kierowcy – gazgeneratorami, wytwarzającymi palny gaz wytwarzany z paliwa stałego: kawałków twardego drewna (brzozy, dębu lub innych) lub węgla, czy też koksu.. Na jednym takim ładunku drewna w kolumnach można było przejechać w ciągu połowy dnia ponad 100 kilometrów. Po doładowaniu i ponownym rozpaleniu po 15 minutach można było jechać dalej. Jeżeli drewno nie było wypalone do końca, po doładowaniu wystarczało rozpalać tylko parę minut i jechać dalej.
W ten sposób można było korzystać z łatwo dostępnego w tym czasie paliwa przy braku benzyny i jeździć bez wojennych ograniczeń. W czasie rozpalania przez dyszę z kolumny wychodził strumień gazu, gdyż do kolumny było wdmuchiwane powietrze za pomocą wentylatora. Dla sprawdzenia gotowości do jazdy kierowca podstawiał do dyszy zapaloną zapalniczkę, i jeżeli gaz się zapalał i palił, można było jechać dalej. Takie wyczekujące na parkingach kolumny samochodów z dymiącymi kolumnami można zauważyć na wielu radzieckich filmach z terenów okupowanych przez Niemców.
Dla zabezpieczenia mleka dla córki Pani Wyrkowskiej Mama kupiła kozę. Doiła ją i karmiła Hela, a jak była zajęta innymi pracami, zastępowałem ją przy karmieniu, wypasaniu kozy i dojeniu.
Po paru tygodniach wozem z Sudeń pojechaliśmy do Błusiny do Babci i tam pozostaliśmy do września.

Opowiadania-Anegdoty
Jeden z częstych gości, w średnim wieku, do 30 lat, szczupły brunet, podobny do Pana Piaseckiego z filmu w lutym 2008 roku, lubił opowiadać różne kawały. Opowiadał z największą powagą śmieszne momenty, wszyscy się śmieli, a On z całą powagą i poważnym wyrazem twarzy dalej opowiadał różne inne śmieszne kawały.
Po takiej opowieści wyjaśnił mnie, że opowiadający kawał, nawet najśmieszniejszy, powinien być zawsze poważny, bo od tego zależy powodzenie tego kawału. Nawet zwykły kawał rozśmiesza, gdy opowiadający jest poważny.
Opowiadał, że przed Wojną pracował w wileńskim przedstawicielstwie mercedesa. Dlatego, że w pracy nie można było pić alkoholu, zdecydowali się nalać wódkę do karafki na wodę. Pewnego dnia z Warszawy przyjechał nie zapowiedziany inspektor kontrolujący i zechciał napić się, bo był spragniony, więc wziął szklankę i nalał sobie do szklanki „wody” i jednym tchem wypił. Wszyscy zdębieli ze strachu, co będzie. A Wizytator spokojnie wypił, i poważnie zapytał się:
-A zagrycha jest?
Po takich słowach wszyscy w biurze odetchnęli z ulgą. Innym razem opowiada:
Na kolejowy posterunek policji rosła, pełna kobieta przyprowadza drobnego chudego żydka i oskarża go o kradzież pieniędzy. Policjant pyta się:
-A gdzie pani miała pieniądze?
Poszkodowana odpowiada:
-Na piersi.
Policjant pyta się:
-Czy Pani czuła, że on tam lezie?
Kobieta odpowiada:
-Tak, ale myślałam, że lezie tam z dobrymi zamiarami.

Wyjazdy poza miasto
Mama, Janina Strużanowska została też lekarzem rejonowym. W domu pojawiła się klacz „łalka” i bryczka. Powoził i opiekował się koniem Pan Tadeusz Lara. Wyjeżdżali codziennie w różnych kierunkach w tym i do miasta. Był to okres, kiedy litewscy szowiniści zaczęli pokazywać, co potrafią.
Przychodziła do nas młoda kobieta, Pani Jadzia Maksymowicz. W końcu lata przyszła zdenerwowana i zapłakana. Opowiedziała, że Litwini po polsku zapytali się na ulicy u Jej brata, która godzina. Nie zastanawiając się, spojrzał na zegarek i też po polsku odpowiedział. Ci wybrali z kieszeni rewolwery i zastrzelili wyzywając po litewsku.
Pewnego dnia już późną jesienią Mama i Pan Tadeusz wrócili zdenerwowani z Niemenczyna. W tym czasie w Niemenczynie lekarzem rejonowym była Pani Doktor Gawałkiewiczowa. Kilka dni wcześniej patrol litewskich żołnierzy z dywizji generała Plechawicziusa zastrzelił w lesie otaczającym Niemenczyn, Jej męża, bo na ich pytanie też odpowiedział po polsku. W 1946 roku Pani doktor Gawałkiewiczowa wyjechała z synami do Polski i zamieszkała w Olsztynie.
Przechowywanie Żydów przez Polaków we własnym domu czy posiadłości nie było sprawą odosobnioną. Do majątku Rymszewo, będącego własnością porucznika AK Alberta Rymszy przyszła rodzina pochodzenia żydowskiego z Krakowa Sobolmanów (z żoną i córką Haliną ur około 1932r). Mieszkali tam do końca niemieckiej okupacji. Po wyzwoleniu z pod niemieckiej okupacji wyjechali do Polski. Później Państwo Rymszowie zmienili miejsce zamieszkania bez pozostawienia nowego adresu, i o Sobolmanach nic nie słyszeli. Oficjalne poszukiwania Sobolmanów w Polsce po 1958 roku nie dały rezultatu. Obecnie w Krakowie też nikt Sobolmanów nie zna. Na temat przechowywania Żydów na Wileńszczyźnie można napisać kilka książek.
Wszędzie o ukrywających się Żydach wiedzieli domownicy i najbliżsi zaufani sąsiedzi, którzy o każdym zagrożeniu przez obcych niejednokrotnie ostrzegali zainteresowanych z narażeniem życia własnego i swojej rodziny. W ten sposób zostało ocalonych wiele osób narodowości żydowskiej. Nie wszystkim przechowującym żydów udało się przeżyć. Wielu zostało wydanych i zapłacili najwyższą cenę, życie całej rodziny.
Pani Wyrkowska, Niania i Hela poruszały się po ogrodzonej działce bez ograniczeń, lecz nigdzie nie wychodziły poza granicę działki za wyjątkiem Niani, która chodziła po zakupy. Natomiast Hana mogła być w ciągu dnia tylko w domu a wyjść na pole lub taras mogła tylko późnym wieczorem, jak ściemniało.

Nowa szkoła
W ostatnich dniach sierpnia 1941 roku Mama znowu przyjechała do Babci, i powiedziała, że będziemy dalej uczuć się w Wilnie. W tym czasie przyszedł do Babci nauczyciel z Bitin z wiadomością, że został zwolniony z pracy, gdyż nie umie mówić po litewsku. Zabraliśmy wszystkie książki i zeszyty. Po przyjeździe do Wilna następnego dnia Mama zaprowadziła nas do Pani Ireny Bedekanis. Ona mieszkała u swojej Matki około 0,5 km od nas dalej od Wilna, już na administracyjnym terenie graniczącej z miastem wsi należącej do gminy Niemenczyn. Mieliśmy przychodzić rano. Potrzebne książki i zeszyty mieliśmy przynosić ze sobą schowane pod ubraniem w ten sposób, żeby nikt nie zauważył, co niesiemy. Jednocześnie Mama powiedziała nam, że o tym, że się uczymy i gdzie, w żadnym wypadku nikomu mówić nie wolno.
Mieliśmy przychodzić pojedynczo lub parami za każdym razem zmieniając drogę. Zebrało się około 10 uczniów. Wszyscy mieszkali w pobliżu. Zeszyty i książki musiały leżeć złożone obok każdego, przygotowane do prędkiego zebrania, schowania pod ubraniem i zabrania ze sobą. Na wszelki wypadek Pani Irena miała parę gier dla uzasadnienia zbiórki dzieci na wypadek przyjścia niespodziewanych nieproszonych gości. Było parę razy, że trzeba było z nich skorzystać. Było też parę prób chowania książek i zeszytów i rozpoczęcia fikcyjnej zabawy.
Na przerwach bawiliśmy się na podwórku. Przed wyjściem wszystkie książki i zeszyty musiały być złożone i przygotowane do schowania. Najczęściej w piłkę, palanty i inne gry ruchowe. Były też lekcje fizycznego wychowania, jazdy na nartach. Niedaleko od domu Pani Ireny jest koryto starego dopływu Wilji –wąwóz. Do kilometra w prawo, w stronę Niemenczyna z początkiem koło samej szosy. Tam chodziliśmy na narty. Po osi wąwozu był długi zjazd zakończony błotem z zaroślami, ograniczającymi tor. Zrobiliśmy dwa tory zjazdowe. Na jednym z nich zrobiliśmy ze śniegu próg do skakania.
W porównaniu ze szkołą w Bitniach nauka była trudniejsza, ale i znacznie ciekawsza. Prawdopodobnie ze względu na zaciekawienie większości uczniów przez ich rodziców i koledzy byli bardziej zaciekawieni nauką. Wynieśli to z rodzinnych domów. Było krucho z jedzeniem. Byliśmy zadowoleni, jeżeli był chleb ze smalcem. Babcia Waleria Kunigielowa i Dziadek Stefan Balcewicz bardzo nam pomagali z prowiantem. Z Błusiny i Sudeń przyjeżdżały po jednym, lub po dwa wozy parokonne nie rzadziej, niż co dwa tygodnie. Zwróciło to uwagę Niemców z działki Kahana i przy każdym pojawieniu się furmanek, natychmiast na ulicę wychodził oficer niemiecki, i zawsze ten sam.
W końcu zimy Mama gdzieś kupiła ze 3 tony drobnych zmarzniętych ziemniaków. Mama też kupiła dużą ręczną maszynkę do mielenia mięsa. Razem z Haną i Heleną czyściliśmy, mieliliśmy ziemniaki, przemywaliśmy i po odstaniu wody, oczyszczaliśmy kilkakrotnie myjąc krochmal, czyli mąkę ziemniaczaną, która była sprzedawana wśród znajomych.
Lato było suche i w końcu lata zabrakło wody w studni. Trzeba było pogłębić. Dlatego Mama kupiła kilka kesonów trochę mniejszych od posiadanych w studni, żeby można było je spuścić wewnątrz do studni. Po pogłębieniu studni, wody było znowu pod dostatkiem. Było jej około 2 merów a latem przy intensywnym wybieraniu do podlewania ogrodu, zawsze pozostawało ponad 0,5 metra. Studnia na działce Kahana była głębsza od naszej około 6 metrów i wody tam nigdy nie brakowało.
Zima 1943/44 była mroźna i śnieżna. Zamarzło już w paźdźiernikuu, a pierwsza odwilż była w maju. W czasie mrozów piec w pokoju i płyta w kuchni nie potrafiły ogrzać mieszkania na tyle, żeby można było chodzić bez płaszcza. Wszystko zamarzało. Żeby było cieplej, spaliśmy na piętrowym łóżku w pomieszczeniu przeznaczonym na ubikację. Hanka spała na dole a ja na górze. Ogrzewanie było za pomocą elektrycznego grzejnika - słoneczka.

Tajny koncert i skutki
Wiosną 1943 roku został przez Panią Irenę z naszą grupą przygotowany dwu godzinny koncert z wierszami, tańcami i śpiewem. Został on poświęcony rocznicy konstytucji 3 Maja. W związku z widocznym końcem wojny i przegraną Niemiec Pani Irena zdecydowała się na koncert na otwartym terenie baz ubezpieczenia. Koncert odbył się obok działki Pani Ireny, już w lesie. Koncert zrobił duże wrażenie na zebranych widzach, prawie wyłącznie rodzicach i bliskich krewnych uczni. Było widoczne ich zadowolenie, że słyszą ze sceny język ojczysty, za którego używanie w tym czasie w mieście można było zapłacić życiem. Ten widok zapamiętałem na całe życie. W pobliżu byli letnicy z dziećmi. Niania z wózkami też podeszły oglądnąć koncert. Dlatego informacja o koncercie doszła do władz, ale na nasze szczęście spóźniona, po zakończeniu koncertu.
Podobne wrażenie odniosłem wiele lat później na pierwszym koncercie zespołu Pieśni i Tańca Wilia w Pałacu Kultury Związków Zawodowych w Mińsku. Wilia dała tam dwa koncerty dwa dni pod rząd w piątek i sobotę. Sala mieszcząca ponad 1000 osób była pełna a widzowie nawet stali, gdyż chętnych było znacznie więcej, niż miejsc.
Niestety oprócz zaproszonych członków rodzin uczniów trafili tam letnicy z okolicy, mieszkający w pobliżu niemieckiej jednostki wojskowej. Na nasze szczęście, wiadomości rozeszły się dostatecznie wolno, a położenie na terenie innej jednostki administracyjnej utrudniło działania administracji i do odpowiednich okupacyjnych władz wiadomości doszły dopiero po paru dniach.
Rezultatem było zawiadomienie litewskiej Saugumy (służby bezpieczeństwa) i prób znalezienia tajnej szkoły. Był to jedyny wypadek donosu. Kilka dni później kilku cywilnych funkcjonariuszy próbowało nas znaleźć. Na nasze szczęście poszli zapytać się o Panią Irenę do rodziców jednego z naszych uczniów. Pytana, skierowała dalej, żeby mieć trochę czasu na zawiadomienie. Po zawiadomieniu wystarczyło nam jednej minuty na spokojne spakowanie wszystkich rzeczy i wyjście przez inne drzwi z drugiej strony domu do lasu.
Odeszliśmy ze sto metrów, zatrzymaliśmy się w krzakach i kolejno obserwowaliśmy dom Pani Ireny z krzaków, znajdujących się za działką Matki Pani Ireny. Rewizja trwała około 2 godzin, lecz na szczęście bez rezultatu. Po rewizji Pani Irena przyszła do nas i zawiadomiła, że nie znaleźli niczego. Pochwaliła nas, że wszystko zabraliśmy i niczego nie zapomnieliśmy.
Od tego czasu nauki nie przerwaliśmy, ale co dwa, trzy dni zmienialiśmy miejsce zajęć kolejno u prawie każdego z naszych kolegów lub koleżanek a także innych zaufanych sąsiadów. Od tego czasu bardziej pilnowaliśmy, czy nas ktoś w drodze nie obserwuje. Jeżeli komuś wydało się, że jest obserwowany, natychmiast zmienialiśmy miejsce zajęć. T weszło u mnie w nawyk, który pozostał do dnia dzisiejszego.
Ten wypadek po raz kolejny udowodnił nam o ważności nauki w ojczystym języku i wadze przywiązywanej do zakazu nauki w języku ojczystym przez okupanta.
Też wiosną 1943 roku w czasie przygotowywania miny do jakiejś dywersji saper popełnił błąd i mina wybuchła w jego rękach. Zginął na miejscu w wąwozie niedaleko swojego i Pani Ireny domu. Był to Ojciec jednego z naszych kolegów - Seweryna.
Najdziwniejsze, że Niemcy, mieszkający do 400 metrów od miejsca wybuchu nie rozpoczęli alarmu, chociaż wybuch był dość głośny i silny.
Często odwiedzali nas w domu koledzy i koleżanki ze szkoły – tajnego kompletu początkowego nauczania Pani Ireny Bedekanis. Między innymi byli wśród nich synowie dowódcy oddziału Szczerbca (Kmicica –Antoniego Burzyńskiego znanego tam pod nazwiskiem Perzanowski), mieszkali u sąsiadów Wilczewskich, na działce za naszą w przeciwnej strony niż szosa do Niemenczyna. Oprócz nich były dzieci oficerów sztabu Łupaszki (Sędzielorza) oraz innych sąsiadów, członków AK. Po podwórzu Pani Ireny często spacerowała ładna kilkuletnia blondyneczka. To była córka Łupaszki. Między innymi była sanitariuszka Inka z oddziału Łupaszki z siostrą uczyły sią u Pani Ireny, zamordowana przez UB w Gdańsku. Mieszkało tam też kilku starszych kilkunastoletnich chłopców i dziewcząt, nie uczęszczających do naszego kompletu.
Pan Kmicic - Antoni Burzyński miał dwóch synów. Starszemu – Andrzejowi podobała się moja siostra, Hanka. Dlatego też często zachodzili do nas z kolegami i koleżankami. Jego Ojca rzadko widywałem, gdyż rzadko bywał w domu. Przeważnie był z oddziałem w terenie. O śmierci Pana Antoniego dowiedzieliśmy się już następnego dnia. Okoliczności śmierci są opisane w książce Pana Wesołowskiego  „Z Wileńskich lasów do armii Berlinga”.

Pod hasłem „Kanalizacja”
Wczesnym latem 1943 roku na naszej działce rozpoczęły się prace ziemne w postaci kopania kanału od domu przez ogród w kierunku północno-zachodnim, z drugiej strony domu niż była ulica Piotra Skargi. Został wykopany kanał na położenie rur kanalizacyjnych. Ze względu na piesek, kanał już od głębokości 0,5 metra musiał być zabezpieczony od osunięcia się ścian deskami. Zostały zastosowane deski o grubości 2,5 cm. Po pogłębieniu kanału na szerokość deski, układano na samym dole kolejną deskę i kolejno układano nową rozpórkę. Na końcu kanału została wykopana studnia około 8 metrów głębokości na szambo, z obudową kesonową, i po położeniu rur na dniie w kanale, ich zakończenie zostało podłączone do tej studni. Ściany tunelu zostały zrobione z grubych, 2,5 cm desek. Od razu po położeniu rur, w rowie zostały założone ramy rozpierające z rozpórkami na dole i górze oraz pokryciem a na górnych rozpórkach położone takie same grube deski i z góry została zasypana ziemią około metra grubości.
Parę metrów na północ od tak powstałego tunelu został wykopany dół na schron wielkości 3 x 4 metry i głębokości 3,5  do 5 metrów ,i obudowany takimi samymi grubymi deskami. Powstały w ten sposób pokoik został połączony krótkim korytarzykiem  1,5 metra wysokości z korytarzem od domu. On był wybudowany około 15 metrów od domu i przysypany ziemia też grubości około 1 metra.
Dla umożliwienia awaryjnego wyjścia zrobiono niski, do 80 cm korytarzyk od studni – szamba na południe i tam postawiono ubikację z pojemnikiem na odchody. W ten sposób w naszym domu w ciągu paru dni została założona kanalizacja i szambo. Pod jej przykrywką i pretekstem został zbudowany schron z wejściem w domu i wyjściem przez zewnętrzną ubikację na podwórzu za kilku sosnami około 20 metrów od domu. Schron był zabezpieczony od najechania przez jakiś ciężki pojazd lekkim składzikiem – stajnią. Tunel od domu do schronu był szerokości też około 1 metra i wysokości 1,5 metra. Warstwa ziemi nad nim była też rzędu metra. Schron nie został nigdy znaleziony w czasie żadnej rewizji, a było ich co najmniej 10. Tunel zdał egzamin wytrzymałości w czasie odbilania Wilna z pod niemieckiej okupacji. Przez zasypany ziemią tunel kilkakrotnie przejeżdżał ciężki opancerzony transporter, i nawet na chwilę zatrzymał się nie niszcząc tunelu.
Jednocześnie na strychu zostały zbudowane salki z zamkniętym pomieszczeniem na drukarnię. Wejście do niego było stale zamknięte. Zamknięcie było za pomocą ukrytej zasuwki otwieranej i zamykanej sznurkiem przykrytym trocinami na podłodze pod składanymi drzwiczkami. Oprócz zamkniętego pomieszczenia salki posiadały dwa pokoiki z otwartym przejściem pomiędzy nimi od strony dachu i ulicy Piotra Skargi. Wejście do pokoików było w ich ścianie biegnącej wzdłuż środka strychu, po drugiej stronie, niż wejście do pomieszczenia drukarni. O tym pomieszczeniu nikt nie wiedział za wyjątkiem osób, które pracowały w drukarni, nawet Hanka długo, bo nawet kilka lat po wojnie o tym pomieszczeniu nie wiedziała , chociaż twierdzi, że wiedziała już przed rozpoczęciem prac. Dlatego, że nigdy w samej drukarni nie pracowała, uważam, że to jest taka sama prawda, jak udział Hanki w zespołach dramatycznych artystycznych i kierowaniu po śmierci Mamy, o których informowała w artykułach pisanych przez Jej znajomych, a później wycofywała się..
Wczesną jesienią kanalizacja była już całkowicie zakończona i uruchomiona. Pan Tadeusz pokazał mnie, w jaki sposób należy otwierać i zamykać wejście z piwniczki do schronu. W pomieszczeniu schronu zostało postawionych kilka stołków, dwie prycze i stolik. Do schrony zostało doprowadzone światło. Jednocześnie powiedział, że po wejściu kogoś ukrywającego się wejście należy natychmiast zamaskować i pokazał, w jaki sposób. Jednocześnie pokazał, jak przy wejściu do schronu należy natychmiast zamknąć przejście do korytarza. O schronie wiedzieli tylko wybrani mieszkańcy domu i pracownicy drukarni. Nie wiedziały o nim też Pani Wyrkowska i Niania. Natomiast często tam przesiadywała i bawiła się lalkami Hana Kac.
O dostarczeniu drukarni z Warszawy do Wilna latem w 43 roku pod osłoną dokumentów niemieckiej organizacji Todta wykonanych w biurze Legalizacji AK jest opisane e Książce Romana Warakomskiego pod tytułem „Dramaty Wileńskie”.

Opowiadania z życia partyzantów
Było kilka ciekawych incydentów, które słyszałem z opowiadań. W jakiejś miejscowości przygotowywano akcję. Niedaleko była jednostka niemiecka. Przy drodze pomiędzy tą miejscowością a niemieckim garnizonem w kilku miejscach ustawiono karabiny maszynowe do krzyżowego ostrzału drogi. Gdy zauważono niemiecką kolumnę, na drogę wyszedł oficer w polskim mundurze i podnosząc rękę zatrzymał kolumnę. Podszedł do osobowego samochodu z oficerami, potwierdził pytaniem, że to dowództwo kolumny i polecił zawrócić.
Gdy na słowo Niemcy odmówili, polski oficer powiedział, że nie chce rozlewu krwi, bo oni wszyscy zginą, jeżeli się nie wycofają, i pokazał w jedną stronę. Tam stał okopany ciężki karabin maszynowy. Następnie pokazał w drugą stronę, tam stał drugi. W ten sposób pokazał, że Niemcy są w kotle, pod krzyżowym ogniem kilku karabinów maszynowych. Niemcy się zawahali. Gdy pokazał w drugą stronę na pobliskie zarośla, tam wstało kilku żołnierzy z automatami. To ostatecznie poskutkowało i cała kolumna zawróciła. Małymi siłami cel został osiągnięty bez rozlewu krwi. Niemcy idący z pomocą nie pomogli garnizonowi zaatakowanemu przez partyzantów, a nawet nie dojechali do miejsca bitwy i wrócili do swego miejsca zakwaterowania. Nie wiedzieli, że siły partyzantów były znacznie mniejsze, niż były niezbędne do ich zatrzymania. Ten incydent został opisany w trochę inny sposób w książce Wesołowskiego „Z Wileńskich lasów do Berlinga”.

Początki szpitala
W marcu leczył się w naszym domu ranny w brzuch partyzant o pseudonimie Czołg. Po zakończeniu podstawowego leczenia wyjechał. Gdy byli ranni, często przychodziła pomagać siostra medycyny, wysoka blondynka ze swoją młodszą siostrą Frydą. Wciąż przybywało materiałów opatrunkowych i lekarstw, przywożonych małymi partiami. Od tego czasu stale były dostarczane materiały opatrunkowe i lekarstwa w ramach przygotowania do akcji Ostra Brama i leczenie rannych przy wyzwalaniu Wilna.

Różne wiadomości
W czasie jednej z audycji BBS z Londynu opowiadali, że na wiadomość o wypowiedzeniu posłuszeństwa Niemcom przez DEGOLA w Afryce i przejściu Jego z pozostałością armii Francuskiej na stronę Aliantów ze swoimi oddziałami. Mieszkańcy Paryża wzięli dwie żerdzie i niosąc na czele pochodu krzyczeli VIV, VIV. Nie wszyscy Niemcy w Paryżu znali Francuski, więc nie reagując patrzyli zdziwieni. Dla Francuzów sprawa była prosta: DE to po francusku DWA, a żerdź to po francusku GOL. Razem to brzmiało: VIV DEGOL (niech żyje Degol).
Po latach analogicznie postąpili Gruzini po wyrzuceniu przez Chriuszczowa Stalina z Mauzoleum na Czerwonym Placu w Moskwie. Po długiej centralnej ulicy Rusttawelli w Tbilisi, stolicy Gruzji, puścili wieprzka z napisem na bokach w gruzińskim alfabecie „szczow” . Wieprzek biegał po ruchliwej centralnej ulicy Rustawelli i chriukał „Chriu”, „Chriu”. Gruzini łączyli napis z chriukaniem wieprzka i uznali, że po ulicy w południe biega Nikita Chriuszczow w postaci czworonoga. Trwało to dobrych parę godzin, dopóki milicjanci nie dostali rozkazu złapania i zneutralizowania wybryku. Sprawców nie znaleziono.

Rzezie polskich wsi i dworów i odwet z uprzedzeniem
Po paru rzeziach polskich wsi i majątków przez żołnierzy z litewskiej dywizji Generała Plechawicziusa, wspomagającej Niemców na Wileńszczyźnie jeden z dowódców największego oddziału partyzanckiego, Łupaszka sprawdził, z jakich wsi byli żołnierze biorący udział w masakrach, wysłał meldunek do dowództwa i jeszcze bez zgody generała Wilka ruszył na tereny dawnej międzywojennej Litwy. Okrążył po kolei parę litewskich wsi, W każdej zebrał mieszkańców, kilku wybrał na świadków, odłączył od grupy. Potwierdziło się się, że z tych wsi kilkunastu młodych Litwinów poszło do oddziałów litewskiego, kolaborującego z Niemcami generała Plechavicziusa. Oficer opowiedział o mordach popełnionych przez Litwinów na Polakach, kazał pozostałych rozstrzelać a wieś spalił. W jednej z tych wsi zginęła też Łączniczka z jednego z polskich oddziałów, narzeczona jednego z partyzantów. Wybranych posłał do Plechawicziusa z uprzedzeniem, że za każdą polską wieś czy dwór spali litewską. Ten epizod też opisał  Pan Wesołowski w swojej książce „Z wileńskich lasów do Berlinga”.
Generał Wilk od razu po otrzymaniu meldunku o zamiarze, natychmiast wysłał kuriera do Łupaszki z rozkazem zabraniającym represji. Kurier w jednej ze wsi powstrzymał już przygotowany rozstrzał i palenie. Relację o kurierze i jego meldunek słyszałem od razu po jego powrocie.
Ale od tego czasu Litwini zaprzestali palenia i mordowania mieszkańców polskich wsi i dworów. W ten sposób Polscy partyzanci zakończyli rzezie Polaków przez Litwinów na całej Wileńszczyźnie.

Drukarnia
Wypadkowo dowiedziałem się o już pracującej drukarni w czasie składania kolejnego numeru gazetki AK Niepodległość. Gazetkę redagował Pan doktor Jerzy Dobrzański, delegat rządu londyńskiego na okręg Wileńsko-Nowogródzki. Składanie numeru odbywało się poprzez ręczne składanie oddzielnych ołowianych czcionek w uchwycie szerokości kolumny, około 5 centymetrów przez Pana Rafała. Po wypełnieniu uchwytu około 10 do 20 wierszy blok czcionek przekładało się do uchwytu całej strony.
Po złożeniu całej strony następowało „szczotkowanie”, to jest całą stronę czcionek pokrywało się za pomocą wałka cienką warstwą farby, nakładało się arkusz papieru i dobijało się papier do czcionek zwykłą szczotką do czyszczenia ubrania, żeby farba z czcionek przeszła na papier. W ten sposób otrzymywało się pierwsze kopie do sprawdzenia poprawności złożenia strony. Na kopii zaznaczało się pomyłki. W razie pomyłki trzeba było wymieniać, usuwać lub dodawać czcionki w bloku całej strony, a to nie było łatwe i wymagało sporo uważnej pracy i czasu, bo z błędami nie należało oddać gazetki..
Numer składał Pan Rafał. Od razu zrozumiałem, że to nie przelewki i nasz los zależy od utrzymanie tego w ścisłej tajemnicy. Wtedy też trochę później Mama potwierdziła, że o niej nikomu nie wolno mówić. W odpowiedzi powiedziałem, że to jest normalne. Od tego czasu też zacząłem pomagać przy ochronie i druku. Wiedziałem już, że to jest tajna gazetka Niepodległość, Później, po latach dowiedziałem się z książki Pana Wesołowskiego, że ją redagował delegat Londyńskiego Rządu na Wileńsko-Nowogródzki okręg AK, Pan Doktor Jerzy Dobrzański.
Od tego czasu po rozmowie z Mamą i Panem Tadeuszem stale pomagałem przy drukowaniu gazetek podając papier do uchwytu, odkładając zadrukowane arkusze lub na zmianę odbijając kolejne arkusze przy korbie i też bywałem na warcie kręcąc się koło domu w pogotowiu przy ochronie drukarni. Niedawno, z książki Pana Romualda Warakomskiego „Dramaty Wileńskie” dowiedziałem się, że drukarnia została przywiezione z Warszawy pod osłoną dokumentów organizacji TODTA wykonanych w biurze legalizacji.

Już grudzień 43 roku
W pierwszych dniach grudnia 1943 roku dowiedzieliśmy się o śmierci z rąk sowieckiej partyzantki Kmicica, Ojca naszych kolegów Perzanowskich - Burzyńskich. Wszyscy znali tylko ich przybrane nazwisko Perzanowscy. W 1943 roku o śmierci Kmicica oprócz dowództwa i najbliższej rodziny wiedzieliśmy tylko my. Później dowiedziałem się o systematycznym występowaniu sowieckich oddziałów partyzanckich, czasem nawet z Niemcami przeciw partyzanckim oddziałom AK.
Zima przeszła prędko. Kilkakrotnie zastępując Pana Rafała lub Pana Tadeusza pomagałem przy druku. W czasie druku w całym domu słychać było rytmiczne uderzenia uchwytu papieru w blok czcionek, Dlatego trzeba było pilnować się i przy podejściu w pobliże domu obcych (nawet swoich, lecz niewtajemniczonych) przerywać drukowanie. Kilkakrotnie w czasie druku uprzedzałem, że ktoś nieznajomy podchodzi do domu. Trzeba było to robić prędko i bardzo dyskretnie, żeby nie zdradzić nawet niepokoju czy wahania. W tym momencie drukarnia zatrzymywała się i robiło się cicho. Obcy mogli wejść i załatwiać swoje sprawy. Po ich wyjściu drukarnia natychmiast wznawiała pracę.




Dostawa do kolporterów
Po wydrukowaniu każdego numeru roznosiliśmy z Mamą i Hanką gazetki do kolporterów za każdym razem inny numer i pod inny adres. Pamiętam tylko kilka adresów. W czasie niemieckiej okupacji nigdy nie było kilku dostaw nawet kilku numerów gazetki pod jeden adres.
Kilkakrotnie Pan Tadeusz jedną paczkę gazetek chował pod gankiem jednego z sąsiednich domów na działce Pana Lewickiego. Z tamtego miejsca miał zabierać łącznik, którego raz z daleka widziałem. Był to krępy średniego wzrostu 18 letni chłopak. Wojnę zakończył w armii Berlinga. Po okresie służby w Polsce powrócił z synem do Wilna i zamieszkał niedaleko od nas obok poczty.
Po latach już w siedemdziesiątych latach pracowałem z nim w jednym zakładzie. Po pewnym czasie ten łącznik pytał się mnie, czy to u nas była drukarnia. Naturalnie zaprzeczyłem. Powiedziałem, że jeżeli byłaby, to bym wiedział, a niczego takiego nie wiem. Później modernizował u nas centralne ogrzewanie, zauważył parę części drukarni i zorientował się o prawdzie, zrozumiał i więcej nie pytał. Ten człowiek po wojnie mieszkał w pobliżu, około 150 metrów od nas. Zmarł przed 2001 rokiem. Jego syn, też Jerzy, służył w wojsku w końcu lat 1970-tych w wojskach pancerno-desantowych  w Afganistanie. W jednej z akcji desantowych z całym batalionem został zrzucony na tereny zajęte przez Afgańczyków. Z całego zrzuconego batalionu powrócił tylko on jeden. Po zwolnieniu opowiadał o tym desancie. Nie wyjaśnił tylko, w jaki sposób ocalał.

Dalsza nauka i praca
Więcej nie powtarzały się poszukiwania naszej szkoły przez Saugumę, więc po wakacjach powróciliśmy na zajęcia do domu Pani Ireny. Tylko stale kolejno na zmianę ktoś z nas obserwował przez okno wejście na podwórze. Po ulicy stale, kolejno na zmianę ktoś z rodziny któregoś z uczniów lub zaufanych sąsiadów spacerował obserwując ruch. W razie zagrożenia mieli dać ostrzegawczy sygnał, a wtedy po przygotowanej i zawczasu udeptanej po każdym opadzie śniegu ścieżce mieliśmy uciekać do lasu. To był ostatni rok szkolny 43/44 u Pani Ireny.
Już latem, jeden z młodych ludzi odwiedzający nas, szczupły i wysoki brunet z wąsikiem przyszedł do nas sam. W domu byliśmy tylko z Kulentyną i Hanką. Więcej nikogo w domu nie było. Podlewaliśmy ogród wodą z kesonu koło studni. Obok była bardzo łagodna nasza suczka rasy Aierdal Terier o imieniu Odi. Nigdy na nikogo nie napadła i prawie nie szczekała. Tym razem rzuciła się na gościa, przycisnęła pysk do gardła i zaczęła kłapać zębami, warczeć i szczekać. Podbiegliśmy i odciągnęliśmy od niego Odi. Po paru dniach Mama dowiedziała się, że on został agentem Gestapo.
Latem komunikacja z miastem była oprócz rzadkich przepełnionych kursów drogiego podmiejskiego autobusu była za pomocą dość regularnych rejsów dwóch rzecznych statków. W czasie jednego z takich rejsów jechał z miasta nasz kolega, Gierek (o ile dobrze pamiętam, jego nazwisko Skowroński) mieszkał w ostatnim domu kolonii z lewej strony szosy patrząc w stronę miasta. Był to ostatni dom przed kościołem Ojców Redemptorystów. Miał ze sobą kosz przykryty gazetą. W pewnym momencie od podmuchu wiatru podniósł róg gazety i odkrył wsypane do kosza naboje. Na jego szczęście obok były sąsiadki z Wołokumpi i jedna z nich zakryła swoim płaszczem kosz. Prawdopodobnie obok był ktoś z wywiadu NKWD lub radzieckiej partyzantki.
To była gruba i głupia wpadka Gierka. Nie pozostało to bez późniejszych konsekwencji. Później po wpadce na statku jego ojciec miał ostrą rozmowę ze swoim szefem z AK. Już latem w 1944 roku po wyzwoleniu Wilna z pod Niemieckiej okupacji Gierek został zatrzymany przez NKWD i wydał swego ojca i parę innych osób z sąsiedztwa, o których coś wiedział.

Pierwsze naloty powracającej Armii Czerwonej
Już wczesną wiosną 1944 roku rozpoczęły się nocne naloty na Wilno sowieckiego lotnictwa bombowego. Przed bombardowaniem pierwsze samoloty oświetlały cele flarami na spadochronach. Flary opadały wolno i długo świeciły. Między innymi były zbombardowane koszary koło placu Napoleona, zajmowane przez Litwinów z dywizji Plechawicziusa i wiele innych obiektów wojskowych. Zginęło tam sporo litewskich żołnierzy.
Teraz niemieckie samoloty znacznie częściej przegrywały pojedynki z myśliwską osłoną sowieckich bombowców. Od maja naloty już bywały i dzienne. Materiał ze spadochronów mieszkańcy używali na sukienki i bluzki dla dziewczynek i młodych kobiet. Kilka takich białych sukienek miała i Hanka oraz inne sąsiadki. Wiele kobiet nosiło białe bluzki i czerwone spódniczki demonstrując polskość.
Nocą już było słychać z północnego wschodu dalekie głuche armatnie wystrzały i wybuchy pocisków. Armia Czerwona odbiła Mińsk i inne miasta na terenie dawnej Polski. Białoruskim Frontem dowodził Generał Timoszenko. Z czasem kanonada stawała się coraz głośniejsza i bliższa z odgłosami o wyższych tonach. W końcu maja kanonada już była słyszalna i w dzień. Po paru dniach słychać było i serie z działek szybkostrzelnych i karabinów maszynowych.
W rezultacie nasi sąsiedzi Niemcy zaczęli szykować się do ewakuacji. Wszystko ładowali na ciężarówki. Największy ruch był na działce lekarza Zarcyna. Więcej było miejscowych niż Niemców. Poszliśmy tam z Mamą, Janiną Strużanowską. Miałem wtedy już 12 lat. Było tam sporo sąsiadów, którzy zbierali wszystko, co się dało i można było wykorzystać. Jeden z Niemców pilnie obserwował, co się dzieje. Mama szczególną uwagę zwracała na środki opatrunkowe, lekarstwa i papiery.
Jak zauważyłem kupę jakichś dokumentów, wziąłem parę i pokazałem Mamie. Po przeczytaniu nagłówków kilku kartek, powiedziała, żebym zapytał po niemiecku, czy można to wziąć. W jaki sposób powiedzieć po niemiecku, mama nauczyła mnie.
Niemiec po przejrzeniu natychmiast zdenerwował się, zebrał wszystkie papiery na kupę i podpalił. Starannie palił niszcząc pozostałości węgla pozostawiał tylko popiół. W ten sposób został zajęty innymi sprawami i nie mógł przyglądać się, co robią ludzie, więc byli bezpieczniejsi. Radzieccy jeńcy, którzy byli tam wcześniej, gdzieś znikli. Mama nie znalazła ani lekarstw, ani materiałów opatrunkowych.
Wszyscy starali się zabrać, co mogli, w pierwszej kolejności to, co im było najpotrzebniejsze. Pod wieczór Niemcy wyjechali a ludzie też się rozeszli, bo nic nie zostało do wzięcia.
W ciągu paru dni doszły do nas informacje o rozbrojeniu 27 Wołyńskiej dywizji AK przez wojska radzieckie. Jednocześnie rozpoczęły się rozmowy o akcji Ostra Brama. Zostały przywiezione łóżka i pościel. Na szpital zostały przygotowane cztery pokoje na pierwszym piętrze. Wciąż było zbyt mało materiałów opatrunkowych i lekarstw.

Wyzwolenie Wilna
z pod niemieckiej okupacji
Artyleryjska kanonada była coraz bliższa i odgłosy wystrzałów i wybuchów były coraz bliższe, wyraźniejsze i zawierały coraz wyższe tony. Od Babci przyjechała Ciocia Jadzia z synem – niemowlakiem Wackiem i Wujaszkiem Witalisem. Już wyraźnie było słychać bliskie serie ciężkich karabinów maszynowych. Rano zjawił się niemiecki żołnierz polecający ucieczkę w stronę Wilii, gdyż niedługo przyjdą wojska sowieckie. Obchodził po kolei wszystkie domy z tym samym poleceniem. Doszedł do przedostatniego domu przy szosie Niemenczyńskiej w Kolonii Magistrackiej. Wtedy pojawił się pierwszy zwiadowczy pluton piechoty sowieckiej. Niemiec schował się pod balkon przedostatniego domu i z pod niego bronił się strzelając. Tam też został zabity. Później ludzie pochowali go obok miejsca, gdzie zginął, na linii dzisiejszego chodnika. Przez wiele lat stał tam brzozowy krzyż.
W czasie wycofywania się z Wilna Niemcy zabrali wszystkie autobusy komunikacji miejskiej i podmiejskiej. Oba statki pływające po Wilii popłynęły w dół rzeki w stronę Kowna.
Z będących u nas ludzi, a było ich ponad dwudziestu, nad Wilię poszła tylko Pani Wyrkowska z córką Martą i Nianią. Podstawowe zapasy żywności zostały schowane w piwnicy i w schronie. Trwałe cenne rzeczy zostały zakopane w piwnicy z zachodniej strony, gdyż tylko tam nie było betonowej podłogi. Nie ukryto tylko produktów na kilka dni. W południe zjawili się pierwsi żołnierze zwiadu piechoty. Zapytali czy są Niemcy, po zaprzeczeniu przez kogoś, poszli dalej. Rano wujaszek Witalis z rodziną schował się do schronie.
Za żołnierzami zwiadu zjawili się inni, ale już na samochodach osobowych, motocyklach i samochodach pancernych, opancerzonych transporterach i ciężarówkach. Teraz już oficer (wysoki szczupły brunet) z kilku żołnierzami zażądał oprowadzenia po domu. Mama z Kulentyną oprowadziły dwie grupy. Obchodząc dom jeden żołnierz z automatem, gotowym do strzału został na klatce schodowej, a kilku dookoła domu z automatami gotowymi do strzału. Po obejrzeniu domu, oficer podziękował i przeprosił za kłopoty. Pamiętając jego wygląd i akcent po latach zrozumiałem, że to był Gruzin lub Ormianin.
Ten oddział stacjonował na naszej działce około tygodnia, przez cały czas zdobywania Wilna. Dowódca, ten sam wysoki szczupły brunet i Polityczny kilkakrotnie w ciągu dnia zachodzili i pytali się, czy wszystko w porządku. Żołnierze mieli zakaz wchodzenia do naszego domu. Niektórzy przychodzili z prośbą zgotowania lub podgrzania jedzenia.
Pod wieczór jeden pancerny samochód manewrując stanął nad tunelem do schronu. Deski zaczęły trzeszczeć a piasek zaczął sypać się do środka. To przestraszyło Wujaszka siedzącego w schronie. Schwycił Wacka (jeszcze niemowlaka) i zaczął uciekać tunelem do domu, przez najniebezpieczniejsze miejsce, pod samochód. W tym czasie będąc na dworze, podszedłem do kierowcy mówiąc po polsku i gestami kazałem przeprowadzić samochód dalej. Kierowca posłuchał, zjechał z tunelu i postawił samochód parę metrów dalej. Po zatrzymaniu, zapytał, czy dobrze. Gdy potwierdziłem, zadowolony wyłączył silnik i wysiadł.
Wróciłem do domu i w tunelu spotkałem Wujaszka z Wackiem na ręku. Powiedziałem, że wszystko w porządku i powinien wrócić. Ze strachu pokazał na ściany tunelu i nic nie słuchając kazał zwolnić drogę i wyszedł do domu. Nie mógł zrozumieć, że szedł z deszczu pod rynnę. Nad schronem stał składzik z krową a nad tunelem nie było żadnych zabezpieczeń. W ten sposób tunel zdał egzamin wytrzymałości na nacisk dużego kilkutonowego samochodu pancernego, prawie średniego czołgu.
Na hektarowej działce w czasie zdobywania Wilna było do 100 osób, cywilów i żołnierzy. Stało do 6 samochodów pancernych i ciężarówek. Jeden z samochodów pancernych stał obok mojego okopu, dwa koło domu a pozostałe stały w młodniaku koło trzech dużych drzew. Wszystkie samochody i miejsca spania żołnierzy były zamaskowane i ukryte od samolotów.
Koło składu było parę krzaków pomidorów i klatka z kurą i kurczakami. Na jednym z kołków jakiś żołnierz powiesił opróżnioną błyszczącą w słońcu blaszaną puszkę od amerykańskich konserw „Swinnaja tuszonka” (kilogramowa konserwowana tłusta duszona szynka wieprzowa bez kości). Na drugi dzień pojawiły się Meserszmity (niemieckie samoloty myśliwskie). Nadlatywały od strony szosy i domu.
Hanka wyszła z domu w jasnej sukience. Była w pobliżu kury z kurczakami obok krzaków pomidorów. W tym momencie po raz drugi nadleciał Meserszmit i po wynurzeniu się z za dachu zaczął strzelać. Hanka uciekała w stronę młodniaka i upadła. W tym ataku Niemiec trafił w błyszczące pudełko na słupku podtrzymującym pomidory a drugi pocisk uderzył koło Kury i wybite ziarenko piasku zabiło matkę kurczaków. W ten sposób pomimo obecności około 100 osób na działce została zabita tylko jedna kura pozostawiając sieroty. Następnego dnia Porubanek (Wileńskie lotnisko) został zajęty przez wojska radzieckie i więcej niemieckich wojskowych samolotów nie widzieliśmy.
W czasie walk o Wilno elektrownia na Piuromoncie nad Wilią została wysadzona i zniszczona. Wiele kilometrów sieci elektrycznych zniszczono oraz wycięto wiele słupów. Zamiast stacjonarnej elektrowni został uruchomiony pociąg energetyczny na stacji kolejowej. Zasilał on najważniejsze obiekty i centrum miasta. Dało to też możliwość stopniowej odbudowy zniszczonej elektrowni i sieci energetycznej i natychmiastowego podłączania odbudowanych odcinków sieci energetycznej szpitali, urzędów i mieszkalnych domów w centrum miasta oraz też stopniowo na przedmieściach.
Po paru dniach w końcowym okresie walk o Wilno późnym wieczorem, gdy byliśmy w piwnicy posłyszeliśmy dziwne głosy z zewnątrz, tak, jakby dzzz dzzz dzzz. Po chwili był też silny ciepły podmuch. Stojąca naprzeciw drzwi już w piwnicy naftowa lampa zgasła. Druga lampa stała w piwnicy i też zgasła. Wybiegliśmy na podwórze zobaczyć, co się dzieje. Koło drzwi stał żołnierz. Uśmiechnął się i powiedział:
Eto tolko Katiusza strelajet! (to tylko Katiusza strzela!). Było to słynne samochodowe mobilne początkowo 8-o strzałowe szynowe startowe urządzenie startu rakiet bliskiego zasięgu. Po uzupełnieniu do 32 startowych już rurowych łożysk rakiet, wyrzutnię nazwano „Waniusza”
Chwilę później powtórnie usłyszałem ten sam dźwięk i smugi ognia poleciały w stronę Wilna. Widziałem, jak leciały snopy ognia w stronę centrum Wilna. Znowu uderzył w nas gorący podmuch gazów odrzutowych z odległości około 150-200 metrów od Katiuszy po przeciwnej stronie od kierunku ostrzału.
Następnego dnia rano poszedłem na miejsce strzałów. Była to niewielka wypalona polana. Byli tam jeszcze wojskowi. Opowiedzieli, że Katiusza była załadowana kilkadziesiąt metrów dalej koło drogi, podjechała na stanowisko ogniowe, a po serii strzałów wróciła i ponownie po załadowaniu koło ciężarówek ze stanowiska ogniowego oddała drugą serię. Ja tą drugą serię widziałem od domu. Po paru dniach dowiedzieliśmy się, że Katiusza ostrzelała dworzec kolejowy i dawne Getto obok ulicy Niemieckiej, gdzie jeszcze byli Niemcy.
Następnego dnia koło nas wojsk już nie było. Po paru dniach dowiedzieliśmy się o aresztowaniu Generała Wilka i próbie rozbrojenia Wileńsko - Nowogródzkiego zgrupowania AK w Puszczy Rudnickiej. Jednocześnie doszły informacje o walkach  oddziałów AK w Kolonii Kolejowej a później w całym mieście. Pomimo tej współpracy i wspólnych patroli w mieście, część oddziałów AK została rozbrojona i internowana. Część partyzantów została wcielona do Armii Berlinga, a inni, o których nie wiedzieli sąsiedzi i Radziecki wywiad, przez dowódców AK została skierowana do domów.

Wyjazd do Babci
W domach, gdzie poprzednio mieszkali Niemcy na działkach Zarzyna i Kahana, teraz czasowo zamieszkali wojskowi Rosjanie, też z jednostki wojskowo - gospodarczej. Zjawił się dziadek Stefan i zabrał mnie do Babci do Błusiny. Dziadek zatrzymał na szosie ciężarówkę, mnie wsadził do szoferki obok kierowcy a sam stanął obok na stopniu. Tak dojechaliśmy do Niemenczyna. Most był zerwany. Przęsło od strony miasteczka (prawy brzeg Wilji) opierało się o filar. Druga strona przęsła złamana przez wybuch leżała w wodzie, oparta o dno. Obok była zbudowana przeprawa po niskim drewnianym tymczasowym moście na palach wbitych w dno rzeki. Resztę drogi przeszliśmy pieszo. Zaraz za Niemenczynem koło drogi leżały wybrane i rozbrojone talerzowe przeciwczołgowe miny złożone na parę kup obok drogi. W niektórych minach ze środka, w miejscu przeznaczonym na zapalnik, wystawał kawałek pręta. Do wieczora już byliśmy w Błusinie.
Parę dni po wyzwoleniu Wilna z pod okupacji Niemieckiej w czerwcu 1944 roku Pani Wyrkowska przeniosła się do miasta i podjęła pracę jako adwokat pod nazwiskiem Widoczańska, i z pierwszymi transportami wyjechała do Polski a potem dalej do Izraela. Według informacji mojej siostry Hanki, Marta, córka Pani Widoczańskiej była w Wilnie po 1999 roku u mojej siostry Hanny Strużanowskiej- Balsienie- Pujdokienie. Nic nie wiem o wpisaniu Mamy na listę Polaków ratujących Żydów w czasie Niemieckiej okupacji.

Szpital w naszym domu.
Zaczęli przyjeżdżać ranni z operacji Ostra Brama w Kolonii Kolejowej i z innych miejsc walk. Rozpoczęła się ciężka praca personelu medycznego. Ruchem w domu zainteresowali się sąsiedzi z jednostki wojskowej, rozlokowanej w dawnej siedzibie niemieckiej jednostki gospodarczej w domach Kahana i Zarcyna. Inna jednostka wojsk radzieckich rozlokowała się w domach przyszłej elektrowni w Werkach. Janina Strużanowski kazała przenieść młodszych rannych żołnierzy na strych i na drugą stronę domu, a w podstawowych salach położyła obandażowane dzieci, kobiety i inne obandażowane starsze osoby, Wtedy zaprosiła kilku oficerów z sąsiedztwa i pokazała im nasz szpital.
Akcja zakończyła się sukcesem. Oficerowie uwierzyli, że to są cywile a nawet dali pomoc w lekach, materiałach opatrunkowych i żywności. Wszyscy „ranni” i przeniesieni powrócili na swoje miejsca. Sąsiedzi dali spokój i więcej nie interesowali się. Po wizycie zaproszonych gości przyszła dość systematyczna pomoc w postaci materiałów opatrunkowych, leków i żywności. Lecz taka sytuacja długo trwać nie mogła. Doszła informacja o aresztowaniu dr Suszyńskiej. Po kilku wygranych tygodniach nieoficjalny szpital musiał zostać zlikwidowany. Nowych pacjentów przyjmować nie było można. Groziło to dekonspiracją ze wszystkimi konsekwencjami. W Wilnie ponownie zostały wprowadzone kartki żywnościowe wydawane w miejscu pracy lub nauki.
Od razu po początkowym ustabilizowaniu się sytuacji w Wilnie Helena i Hana Katz wyjechały przez Iran do Izraela lub Stanów Zjednoczonych. Wyjechały prawie od razu po wyzwoleniu Wilna jeszcze w czasie wojny. Załatwienie dokumentów trwało tylko parę dni, zebrały osobiste rzeczy i bardzo zadowolone wyjechały. Więcej o nich nie słyszałem.
Mama rozpoczęła pracę jako lekarz rejonowy, w przychodni chorób kobiecych n Antokolu pod numerem 50, w Domu Dziecka przy ulicy Grybu (Grzybowej) w pobliżu ulicy Tramwajowej oraz w przedszkolu na Zarzeczu 24. Mama często wyjeżdżała w teren. Woził Ją Pan Tadeusz bryczką z zaprzęgniętą klaczą Lalką. Po wyjeździe jednostki wojsk sowieckich z działek Kahana i Zarcyna w okolicy rozpoczęły się coraz częste napady i grabieże.
Żeby obronić się i wezwać pomoc mieszkańcy rozpoczęli alarmować bijąc w zawieszone blachy, szyny metalowe, rondle i wiadra. W rezultacie prawie co wieczór cała kolonia zaczynała huczeć i dzwonić. Czasem sam huk blach i szyn wystarczał do przepędzenia bandytów.
Po rozpoczęciu się roku szkolnego Hanka poszła do szkoły nr 5 koło Ostrej Bramy, obok Fiharmonii. Żeby ulżyć w podróżach do szkoły, Mama umieściła ją w domu Dziecka przy ul Grzybowej, gdzie mieszkała do końca roku szkolnego.
Wiatrak - piorunochron
Parę tygodni później Pan Tadeusz zamontował na dachu wiatrak z samochodowym 12-to voltowym dynamem. Dla zahamowania wiatraka przy zbyt silnym wietrze na drugim końcu osi śmigła był zamontowany samochodowy bębnowy hamulec zaciskany za pomocą sznura spuszczonego na strych Została wykorzystana cała sieć elektryczna do oświetlenia domu. W celu zabezpieczenia ciągłości oświetlenia zostały zastosowane akumulatory, postawione na piętrze. Maszt wiatraka został też wykorzystany jako piorunochron i wystawał około metra ponad kominy. Dla oświetlenia były stosowane 12 woltowe żarówki samochodowe wmontowane za pomocą lutowania i krótkich miedzianych przewodów do gwintów normalnych 220 woltowych wkręcanych żarówek oświetleniowych. Część oprawek zostało wymienionych na samochodowe.
Nad dynamem została zamontowana iglica piorunochronu około metra wyżej nad dynamem. Maszt został połączony z iglicą i został uziemiony grubym ponad 3mm miedzianym jednożyłowym przewodem podłączonym do zakopanych koło domu żelaznych blach.. Po wycięciu trzech starych drzew dom przestał być chroniony od piorunów. W czasie burz nie jeden raz w ten nowo zbudowany piorunochron uderzał piorun. Uderzenie piorunu w piorunochron wyglądało zupełnie inaczej, niż normalne uderzenia gdzieś dalej. Bywał to jasny błysk i jednocześnie silny suchy krótki trzask bez odgłosów dudniącego echa. Tym się różni bliski piorun od dalekiego.
Później w związku z zawodowymi obowiązkami musiałem przeczytać o ochronie obiektów za pomocą piorunochronów. Okazuje się, że piorunochron zabezpiecza od uderzenia piorunu pod kątem 45 stopni, a dwa ochraniają z efektem sumarycznym. Zaostrzona iglica na wierzchołku piorunochronu ułatwia wyładowanie elektryczne do lawinowego wyładowania z iskrą piorunu włącznie i gwarantuje zwiększenie zabezpieczenia obiektu, a szczególnie łatwopalnego drewnianego budynku.
Po paru tygodniach pobytu u Babci wróciłem do Wilna. Lecz nie na długo. Znowu pojechaliśmy do Babci , tym razem konnym wozem. Pojechaliśmy z Mamą, Hanką i Panem Tadeuszem. Ze względu na brak nowego mostu w Niemenczynie i częste kontrole na moście w Niemenczynie, pojechaliśmy inną, dalszą okrężną drogą. .Nocowaliśmy po drodze w majątku Ustronie. Po powrocie wojsk radzieckich był zakaz poruszania się nocą poza domem lub obiektami gospodarskimi też na wsi. W Ustroniu przyjęli nas bardzo życzliwie. Dorośli rozmawiali w domu, a my z Hanką i dwoma dziewczynkami w naszym wieku z Ustronia poszliśmy bawić się do stodoły skakać na siano. Skakaliśmy po kolei z rusztowania nad środkiem stodoły na siano złożone w jednym z bocznych odsieków z wysokości chyba 3 do 4 metrów i znowu wracaliśmy na górę. Skakaliśmy do kolacji. Przenocowaliśmy tam i na drugi dzień dojechaliśmy przez wieś Waskańce do Błusiny. Z mieszkańcami Ustronia następnego spotkania nie pamiętam.

Druk ostatnich numerów Niepodległości
dodruk utraconego numeru i kolportaż
Po unormowaniu się warunków w Wilnie w końcu czerwca Pan Tadeusz złożył pierwszy po wyzwoleniu z pod niemieckiej okupacji numer „Niepodległości”. Druk początkowo odbywał się przy świetle „kopciłek” – samodzielnych lampek naftowych z uchwytem knota zamiast wybitej spłonki w łuskach karabinowych lub pistoletowych nabojów. Punktem odbioru była stołówka koło kościoła Piotra i Pawła. Mama zaprowadziła tam nas z Hanką z ładunkiem gazetek. W czasie czekania na rozładowanie jedliśmy obiad. Podczas jedzenia Mama wyszła do drugiego pokoju i po wyładowaniu literatury wróciła do nas. Zabrała Hankę i po chwili wróciły. W tym czasie już kończyłem jeść. Wtedy zabrała mnie i też tam wyładowaliśmy mój ładunek. Nie wiem, czy ktoś zwrócił uwagę na nasze wychodzenie do drugiego pokoju i chudnięcie, czy z innego powodu kontakt został spalony.
Już jesienią w czasie chłodów Pan Tadeusz złożył kolejny, ostatni numer gazetki „Niepodległość”. Ten numer też sami wydrukowaliśmy razem z Panem Tadeuszem, ale już przy elektrycznym świetle z wiatraka. Mieliśmy też dostarczyć do tej samej stołówki wbrew wszelkim zasadom. Tym razem Mama kazała nam zaczekać na Nią spacerując w pobliżu bez podchodzenia do stołówki. Po pewnym czasie podeszła do nas jakaś kobieta i powiedziała, że tam jest kocioł i mamy natychmiast iść do domu. Mama wróciła późno i opowiedziała, że cały swój ładunek wyrzuciła w ubikacji, odpruła podszewkę płaszcza i powiedziała, że przyszła do krawcowej uszyć bluzkę z tego materiału, co miała (to jest z podszewki). W tym też czasie dowiedzieliśmy się o aresztowaniu Pana dr Jerzego Dobrzańskiego.
Dodrukowaliśmy wyrzucone egzemplarze i zanieśliśmy we dwoje z Mamą pod inny adres, do prywatnego mieszkania przy ulicy Holendernia, do pani Doktor Sztachelskiej, żony późniejszego ministra zdrowia PRL. .Po wojnie Państwo Sztachelscy zamieszkali w Warszawie, na Mokotowie.

Hanka w domu dziecka
Od września 1944 roku, jeszcze w czasie wojny, Hanka poszła uczyć się do polskiej żeńskiej szkoły nr 5 przy ul Ostrobramskiej obok Filharmonii do 4 klasy i zamieszkała w Domu Dziecka nr 12 przy ulicy Grybu (Grzybowej) koło przedłużenia ulicy Tramwajowej, w którym Mama pracowała jeszcze w 1940 roku. Ulica nazywała się tramwajową, gdyż do tego miejsca przed I Wojną Światową dojeżdżały konne tramwaje. Tam też teraz dojeżdżały autobusy komunikacji miejskiej. Do domu przychodziła często, prawie w każdą niedzielę. Tam mieszkając Hance było wygodniej uczyć się (światło elektryczne i ciepło) oraz bliżej do szkoły ze znacznie częstszą komunikacją autobusową. Wtedy miejskie autobusy często dochodziły tylko do ulicy Tramwajowej, a dalej, co godzinę lub rzadziej tylko autobusy komunikacji podmiejskiej. W tym czasie do tego samego Domu Dziecka przyjechała z Kowna Halina Gumienna, córka żołnierza z korpusu Andersa. Początkowo do Mamy doszła informacja, że Ojciec Haliny służy w Anglii w lotnictwie. Ale to był inny Sumienny, który rzeczywiście tam służył. Halina też poszła do tej samej 5 szkoły do 2 klasy (Obecnie mieszka w Warszawie przy ul Próżnej 4).

Napady
W dzień w domu nikogo z dorosłych nie było, więc musiałem pilnować domu. Napady na mieszkania i grabieże w mieście i Kolonii były coraz częstsze i coraz brutalniejsze. W momencie napadu ludzie zaczęli podnosić alarm bijąc w powieszone blachy, duże metalowe garnki lub szyny zawieszone na drzewach. U nas była ręczna kręcona syrena oraz niemiecka rakietnica kupiona od jednego z frontowych żołnierzy.
Prawie każdego wieczoru Kolonia zaczynała huczeć. Jak był w domu ktoś starszy, zaczynaliśmy kręcić syrenę a rakietnica była załadowana małą świetlną rakietą, na wierzch nasypaliśmy drobne gwoździe i papierem dobiliśmy, żeby gwoździe nie wysypały się. W ten sposób byliśmy przygotowani na bandycki napad i obronę. Na nasze szczęście rakietnicy nie trzeba było użyć.
W Turniszkach powyżej wsi Werki była najbliższa radziecka jednostka wojskowa. Nad wysokim brzegiem Wilii stało kilka murowanych domów zbudowanych jeszcze w 1939 roku dla przyszłych pracowników planowanej i budowanej wodnej elektrowni. Poprzednio w czasie niemieckiej okupacji był tam szpital-sanatorium dla lekko rannych i podleczonych żołnierzy.
Po wyjeździe jednostki wojskowej z działek Kahana i Zarzyna kolonia stała się bezbronna. Mama z kilku sąsiadami poszła do dowództwa jednostki wojskowej w Turniszkach (w domach wybudowanych dla pracowników przyszłej hydroelektrowni) i poprosiła o pomoc przeciwko napadom. W rezultacie postawili kilkuosobowy posterunek w jednym z pustych domów. Częstotliwość napadów zmniejszyła się, ale napady nie ustały. W czasie następnej rozmowy dowódca jednostki z Turniszek poradził, żeby zróżnicować dzwonienie napadniętego i ich najbliższych sąsiadów od pozostałych. Zadecydowali, że napadnięci dzwonią cały czas, a pozostali z przerwami.
Kilka dni później, gdy byłem sam w domu, znowu był napad i cała kolonia huczała. Wziąłem syrenę i nabitą rakietnicę z uzupełnieniem rakiety gwoździami na strych. Wyglądałem przez szparę pod podniesioną dachówką na plac w stronę szosy, bo w tej stronie był napad. Bałem się podnosić alarmu, żeby nie spalili domu. W tym czasie wracała  piechotą Mama z Panem Tadeuszem. Widziałem jak podbiegł do nich jakiś człowiek i po krótkiej chwili Mama krzyknęła:
Jurek, Syrena!
Wtedy opuściłem dachówkę i rozkręciłem syrenę a ona głośno zawyła. Kręciłem z całych sił z przerwami, tak jak było uzgodnione. Dlatego, że byłem na strychu, głos syreny był słyszalny daleko, w Turniszkach. Syreną posłyszeli wartownicy w Turniszkach. Przybiegł kilkuosobowy zaalarmowany patrol z Turniszek (z odległości dwóch kilometrów) i złapali swoich, w tym między innymi wyznaczonych do ochrony nas. Po tym incydencie napady się skończyły.

Ostatni druk
Ostatnią pracą drukarni było wydrukowanie ostatniego rozkazu rozwiązującego AK okręgu Wileńsko-Nowogródzkiego po ucieczce Generała Wilka, z transportu i powrocie do Wilna. W tym rozkazie było podziękowanie dla wszystkich żołnierzy Generała Wilka, Aleksandra Krzyżanowskiego. Było też oświadczenie, że wszyscy wykonali swój obowiązek. Jednocześnie Generał Wilk podkreślił, że na terenach Wileńszczyzny i Nowogródzkiego walka została zakończona i wszyscy żołnierze zostają zwolnieni z przysięgi. Ten rozkaz na jednej stronicy też został złożony przez Pana Tadeusza. Rozkaz wydrukowaliśmy tak, jak i przedtem, też we dwóch, zmieniając się przy korbie. Wydrukowany rozkaz zanieśliśmy do mieszkania przy ul. Sióstr Miłosierdzia. Od ulicy trzeba było wejść na dość wysokie zbocze wąwozu, którym szła ulica.. Koło małego domu bawiły się dwie dziewczynki młodsze od nas. Jedną z nich była późniejsza Pani Profesor Olga Krzyżanowska. Swój ładunek pierwsza oddała Mama, potem zawołała Hankę, a ostatni ja oddałem swój ładunek. Był to ostatni druk okręgu Wileńsko-Nowogródzkiego AK. Inne drukarnie AK zostały wykryte i zlikwidowane przez Litwinów, Niemców lub NKWD wcześniej.
Zimą mechanizm drukarni został rozmontowany i schowany na strychu nad obniżonym sufitem. Po latach, w 1991 roku dowiedziałem się od Pana Tadeusza, że to było mieszkanie Pana Generała Wilka, Aleksandra Krzyżanowskiego a jedną z dwóch wtedy małych dziewczynek była późniejsza Pani Profesor Senator Olga Krzyżanowska.
Mechanizm drukarni został rozebrany i złożony do skrytki na strychu. Komplet czcionek, i parę innych przedmiotów zostało schowane w innym miejscu. Po zakończeniu druku każdego numeru parę egzemplarzy z jeszcze mokrą farbą Pan Tadeusz posypywał rozdrobnionymi opiłkami z brązu, który wyglądał i błyszczał na świetle jak złoto.
Z każdego wydrukowanego numeru zostało wykonanych do pięciu takich złotych egzemplarzy gazetki. One wyglądały jakby drukowane złotymi literami. Te parę egzemplarzy było przeznaczone dla osób ze ścisłego dowództwa okręgu, w tym jeden, dla mojej Mamy.
Jeden z nich został znaleziony w czasie rewizji w 1953 roku, pognieciony, i wyrzucony, następnie w czasie porządkowania po rewizji znaleziony przez Jankę Walentynowiczówną, rozprostowany i schowany pod poduszką w Mamy łóżku. Tam znalazła go moja Mama, Janina Strużanowski po zwolnieniu w 1953 roku i powiedziała mnie o swoim znalezisku. Gazetkę redagował Pan doktor Jerzy Dobrzański, delegat rządu londyńskiego na okręg Wileńsko-Nowogródzki.

Pierwsze aresztowania
W Kolonii rozpoczęły się aresztowania. Były dwa centra aresztowań, jak się później dowiedziałem, zupełnie ze sobą nie związane. Zatrzymany Gierek wydał swego ojca i sąsiadów – Oleńskich. Romkowi (w moim wieku) udało się uciec i schować u sąsiadów. Gierkowi NKWDziści obiecali, że jego Ojciec będzie żyć, tylko aresztują Go. Ale w czasie aresztowania uciekał, to go zastrzelili.
Romek ukrywał się gdzieś u sąsiadów. Mama uprzedziła mnie, żebym nikomu nie mówił gdzie jest Romek, jeżeli ktoś zapyta. Po paru miesiącach dowiedzieliśmy się, że udało mu się wyjechać do Polski w jednym z pierwszych transportów pod kupą siana dla krów.
Drugie centrum aresztowania, tym razem z kilkudniowym kotłem, było u Pani Ireny Bedekanis. Tam też zostali chwilowo zatrzymani Mama i Pan Tadeusz. Co tam było i dlaczego był kocioł, dowiedziałem się dopiero niedawno w maju 2007 roku. Przyszedł tam nowy komendant Wileńsko-Nowogródzkiego okręgu AK, mianowany po aresztowaniu Generała Wilka i nie miało nic wspólnego z aresztem Oleskich i Skowrońskich. Nowy Komendant był śledzony, i NKWDiści myśleli, że tam złapią i resztę komendy AK.

Wybuch kotła pociągu energetycznego
Późną jesienią 1944 roku około 4 godziny po południu spacerując po działce koło małego domku posłyszałem głośny wybuch z kierunku pasażerskiego wileńskiego dworca kolejowego. Po chwili poczułem silny ciepły podmuch z tamtej strony. Później dowiedzieliśmy się, że to wybuchł kocioł pociągu energetycznego stojącego na stacji towarowej.
 W pierwszych opowieściach były wypowiedziane podejrzenia o sabotażu. Prawda okazała się bardziej prozaiczna. Wybuchł kocioł parowy podający parę do turbogeneratora wytwarzającego prąd z winy obsługi.
Załoga pociągu urządziła libację w sąsiednich wagonach. W kotle skończyła się woda i turbina zaczęła tracić moc. Palacz podsypujący węgiel do paleniska odkręcił zawór  uzupełniający wodę w kotle. Zimna woda w dużej ilości trafiła do rozpalonych rur kotła, natychmiast wyparowała, ciśnienie momentalnie wzrosło przekraczając wytrzymałość kotła, woda pod ciśnieniem z pękniętego kotła trafiła do rozpalonego paleniska rozkładając się na tlen natychmiast wiążący się z węglem i wodór po chwili tworzący z powietrzem mieszankę wybuchową i po ułamku sekundy piorunująca mieszanka wybuchła.
Wybuch był na tyle potężny, że porozrywał kute koła kolejowe i odrzucił na odległość do kilometra. Cała zmiana obsługi energetycznego pociągu zginęła w momencie wybuchu. Obok dodatkowo zostało zniszczonych kilka budynków, ocalałych w czasie walk.

Pierwsza repatriacja
Oprócz spacerów po okolicy i pilnych prac domowych czytałem szkolne i inne książki, które Mama przynosiła. Już wczesnym latem 1945 roku rozeszły się wiadomości o repatriacji do Polski. We czwórkę, Mama, Pan Tadeusz, Hanka i ja poszliśmy do biura repatriacyjnego w pobliżu ulicy Mostowej, i złożyliśmy dokumenty. Odjechały pierwsze transporty do polski. Wujaszek z Ciocią Jadzią Kuźmiccy znowu przyjechali od Babci. Wacek zaczynał mówić. Parę dni przed wyjazdem znowu będąc u nas w Wilnie, Wacek pyta u Ojca:
Tata, a paśpojt  masz?
I patrzy na wszystkich, którzy byli obok. Wacek teraz posiada klinikę ginekologiczną w Austrii w pobliżu Wiednia.
Następnego dnia wyjechali z kolejnym transportem do Polski. Osiedlili się we Wrocławiu we trójkę. Już we Wrocławiu urodziły się Zosia i Krysia, ich młodsze córki.
Przyjechali do nas dalecy krewni ze strony Babci Kozakiewicziwej, Świerczyńscy. Czekali na wyjazd do Polski. Mieli jedną córkę w moim wieku, Grażynę. Przywieźli sporo swoich rzeczy, w tym mebli, książek, zastawy stołowe, tace srebrne, sztućce i inne przedmioty. Zabrali z domu wszystko, co mieli i mogli zabrać, a u nas było dużo miejsca, i mogli postawić. Wyjeżdżając mieli już ograniczenia, więc sporo pozostało, w tym 12 tomów dzieł Piłsudskiego, dwa oprawione roczniki Ilustrowanego Kuriera z 1937 i 38 roku, klaser ze znaczkami Cioci Niuni, obraz Rejtana blokującego drzwi w sejmie przed podpisaniem I rozbioru Polski, który potem popełnił samobójstwo, i wiele innych rzeczy, które pozostały u Hanki. Świerczyńscy zamieszkali w Milanówku pod Warszawą przy drodze od stacji kolejowej.
Po paru miesiącach Mama powiedziała mnie, jeżeli spotkam Romka, żeby spotkał się z nią. Parę tygodni później powiedziała, że Romek wyjechał z księdzem, a na granicy w czasie kontroli był schowany pod słomą i sianem dla krów. Po 10 latach wróciła z Workuty Pani Oleńska. Dostała w obozie wiadomość, że jej Mąż i Gierek zmarli w obozie. Pan Oleński z obozu w kopalniach węgla Workuty wyjechał wprost do Polski bez odwiedzenia Wilna. Dlatego rozminęli się. Romek z Ojcem spotkali się w Polsce, w Warszawie z pomocą Pani Jadzi Maksymowicz, mieszkającą w Warszawie. Pani Jadzia na prośbę Mamy po przyjeździe do Polski odnalazła Romka i zaopiekowała się nim do przyjazdu Jego Ojca ze zsyłki do Workuty na północno-zachodnim Uralu.
Mama kupowała różne książki i dawała mnie do czytania. Była też książka o ochotniczych strażach pożarnych, remizach. Wieczorkach i obchodach organizowanych w strażackich remizach oraz chórach organizowanych tam w okresie od 1860 roku do odzyskania Niepodległości przez Polskę. Pamiętając o reakcji sąsiadów na koncert naszej grupy kierowanej przez Panią Irenę Bedekanis zapytałem Mamę o przyczyny prowadzenia i powodzenia chórów przy remizach. O tych książkach i tematach publicznie nie można było mówić.
Mama przypomniała mnie o zakazie w tym okresie nawet rozmów po polsku w urzędach i szkołach, a tym bardziej nauczania w języku polskim. Natomiast działalność w remizach była przyrównana do postępowania w domu i w ten sposób zostały ominięte urzędowe carskie zakazy.
W ten sposób był podtrzymywany język i kultura polska na terenach zagarniętych przez sąsiednie mocarstwa. Najmniej takich zakazów było na terenie zaboru Austryjackiego, to jest obecna Małopolska, podkarpackie województwo i dzisiejsza Zachodnia Ukraina ze Lwowem oraz Podole. Dlatego wiele osób z austriackiego zaboru tych tematów nie zna i nie może zrozumieć działań Polaków oraz obrony polskich szkół w zaborach rosyjskim i pruskim.

Powrót Ojca z Węgier do Polski
Po powrocie do Polski zamieszkał w Olsztynie, gdzie miał nadzieję nas doczekać. Poznał tam naszych znajomych, którzy poinformowali Go, że jesteśmy spakowani i czekamy na wyjazd. Spotykał każdy transport repatriantów z Wilna i szukał nas, lecz nasz transport został odwołany.
Od początku repatriacji byliśmy spakowani i przygotowani do wyjazdu do Polski. Nasze najpotrzebniejsze rzeczy były złożone w kufrach w dużych pokojach na parterze. Przyszły wiadomości od znajomych, że mój Ojciec jest w Olsztynie i spotyka wszystkie transporty z Wilna o każdej porze i pogodzie.. Pracował w Olsztyńskim zarządzie terenowego przemysłu, to znaczy w zarządzie młynów, pasiek, stolarni, kuźni i całego drobnego rzemiosła.

Powrót Hanki do domu
Z Babci okolicy przyjechała Wanda, pomocnica do pilnowania i pomocy w domu. W ten sposób już przestałem być niezbędny w domu i oprócz tego poprawiło się bezpieczeństwo w okolicy. Wiosną, jak się ociepliło, Hanka wróciła do domu. Hanka przeszła do klasy 5, a Halina do 3 klasy. Mama zabrała Halinę na wakacje do nas do domu. Nam powiedziała, że Halina będzie mieszkać u nas stale.
W okresie szkolnych wakacji pojechaliśmy razem z Hanką i Haliną do Babci, do Błusiny. Halina częściej spędzała czas ze mną, niż z Hanką. Dla mnie była jak siostra. Często kąpaliśmy się w stawie i zbieraliśmy kwitnące białe i żółte lilie z drugiej strony stawu, gdzie było płytko a dno muliste, woda znacznie cieplejsza, robiliśmy pływaki z trzcin i pływaliśmy na nich i łódką. Hanka wolała trzymać się od nas z daleka.
Pani Jadzia Maksymowicz dobrze władając językiem litewskim pracowała w sekretariacie Ministra Zdrowia Litwy. Jej Matka zaczęła chorować. Pani Jadzia z Matką mieszkała na ulicy Zawalnej koło Wielkiej Pohulanki, obok dzisiejszego kina Wilnius. W pracy Pani Jadzia miała coraz większe kłopoty, były to rozmaite szykany litewskich szowinistów, bo była polką i wszyscy o tym wiedzieli.

Mój wstępny egzamin do polskiej PIĄTKI
Jesienią, w ostatnich dniach sierpnia poszedłem zdawać egzamin wstępny do szkoły do 3 klasy. W dokumentach o Ojcu podawaliśmy, że jest gdzieś w Polsce nauczycielem. W szkole było mało sal na klasy. Niektóre ustne egzaminy zdawaliśmy w Sali gimnastycznej. Kilku egzaminujących nauczycieli i przyszli uczniowie zdający egzaminy siedzieli w różnych kątach Sali na złożonych matach gimnastycznych. Wszystkie egzaminy zdałem dobrze. Z historii w sali sportowej pytał się mnie Pan Aleksander Jabłoński. Miałem kłopoty z datami, między innymi nie znałem daty odkrycia Ameryki przez Kolumba. Dla naprowadzenia przypomniał o bitwie pod Grunwaldem. O tym egzaminie Pan Jabłoński pamiętał do końca szkoły a nawet znacznie później i często przypominał. W innym rogu Sali Sportowej Pani Dyrektor Orniżanka egzaminowała z matematyki. Tu już żadnych kłopotów nie miałem.
Z nowości w szkole należy wymienić, że przez 1945/46 rok szkolny musieliśmy uczyć się 7 języków: Polski, Litewski, Rosyjski, Angielski, Niemiecki, Łacina i Greka. Języki Niemiecki, Łaciny i Grekę (starożytny Grecki) wykładał starszy pan, nauczyciel Pan Biega. Znałem z pośród nich tylko jeden polski. Szkoła pracowała na trzy zmiany. W poprzednim roku były dwie polskie szkoły: większa męska jedynka za Ostrą Bramą. Budynek szkoły został przeznaczony na rosyjską średnią szkołę. Drugą polską szkołą była żeńska, znacznie mniejsza, piątka na Ostrobramskiej, w budynku Filharmonii zbudowanym w drugiej połowie XIX wieku, w okresie carskiego teroru po styczniowym powstaniu. Dlatego szkoła była przepełniona a ze względu na wprowadzenie nauki dziewczynek i chłopców w jednej szkole a nawet w jednych klasach uczniowie zaczęli nazywać ją pomieszaną.
Żeby nadrobić angielski Mama umówiła się z nauczycielką angielskiego, Panią Tomaszewską, na korepetycje. Lekcje odbywały się u niej w jednorodzinnym domu, przy ulicy Zakret. Jej mąż był już starszym człowiekiem, lekarzem na emeryturze. Po paru miesiącach opowiedziała mnie, że jest z pochodzenia Księżną Gruzińską i wyszła za mąż w czasie Pierwszej Wojny Światowej za Polaka, lekarza. Dawała mnie jako domowe zadania do tłumaczenia artykułów z języka angielskiego na polski z czasopisma „New Times” wydawanego w Moskwie po angielsku na potrzeby szkół. Między innymi był tam artykuł o jedzeniu, że głód jest najlepszym sosem do potraw.
Pani dyrektor Orniżanka w 1945 roku została naszą wychowawczynią klasy 3C. Klasa była duża, bardzo różnorodna i szumna, bo było aż 56 chłopców. Było dwóch najstarszych chłopców ponad 18 lat. Byli to Symonowicz i Baranowski. Niektórzy opowiadali, że byli w oddziałach AK. Inni opowiadali, że byli w szajce drobnych złodziei. Często byli zmęczeni, siedzieli na ostatniej środkowej ławce i nie zawsze mieli odrobione lekcje. Czasem na lekcji zasypiali ze zmęczenia.
Byli też inni, młodsi ode mnie do dwóch lat. Niektórzy byli głodni, nie mieli, co jeść i prosili u kolegów. Wśród nich był niski i szczupły Przyjemski, nadaliśmy mu przezwisko Przyjemniaczek. W czasie wielkiej przerwy, gdy inni jedli, chodził po klasie, pokazywał na swoje piersi wielkim palcem i powtarzał: Kiku, Kiku.
Jak Mamie opowiedziałem, pozwoliła brać więcej i dzielić się z nim zabranymi z domu kanapkami na drugie śniadanie. Zacząłem brać ponad dwa razy więcej. Gdy jadł, widać było, że był bardzo głodny.
Mieszkamy na Zarzeczu
Po rozpoczęciu nauki w szkole całej naszej trójce było trudno dojeżdżać z domu na Ostrobramską do szkoły znajdującej się w budynku wileńskiej filharmonii. Przychodnię chorób kobiecych, gdzie Mama pracowała przenieśli z Antokola 50 na ulicę Wielką, też niedaleko naszej szkoły. To i mamie było niewygodne. Dlatego Mama zmieniła pracę i rozpoczęła pracę w bakteriologicznym laboratorium rejonowej przychodni przeciwgruźliczej (dyspanserze) na Antokolu.
Ze względu na odległość od domu i nieregularny osobowy transport autobusowy, Mama zdecydowała, że zamieszkamy bliżej szkoły. W przedszkolu na Zarzeczu 24 gdzie Mama pracowała był wolny pokój po sklepie od ulicy. Ten pokój Mama dostała na mieszkanie dla nas.
Mama uzgodniła z dyrektorką, że tam możemy zamieszkać. Pokój był duży i został rozdzielony szafą na salon-stołowy, gdzie uczyliśmy się i odrabialiśmy lekcje i sypialnię. Posiłki przygotowywały Hanka i Halina na elektrycznej płytce. Pokój był ogrzewany kaflowym piecem. Początkowo było wszystko dobrze. Hanka przeszła do szóstej klasy, a my z Haliną do czwartej. W następnym roku szkolnym (46/47) też tam mieszkaliśmy. Z książkami już było trochę lepiej. W końcu trzeciej klasy mieliśmy chyba 6 kompletów książek na 50 uczniów, a w czwartej było już z 12 kompletów na 36 uczniów. Korzystaliśmy też z książek w języku rosyjskim. Lecz podstawą były nasze odręczne notatki. Wtedy wpadłem na pomysł, żeby zapisywania pierwszych liter słowa, a później w domu, podczas odrabiania lekcii dopisywania reszty słowa.

Aresztowania w klasie
Pewnego październikowego lub listopadowego dnia w czasie przerwy do klasy weszło czterech męszczyzn w cywilu. Od razu skierowali się obu przejściami pomiędzy ławkami do Symonowicza i Baranowskiego, bez słowa przewrócili, skuli kajdankami i wyprowadzili. W klasie niektórzy puścili plotkę, że w nocy okradli kiosk. Zwykłych złodziei w ten sposób nie zatrzymują. Na drobnych złodziei zbyt dużo ludzi było zaangażowanych w zatrzymanie ich. Później już nic o nich nie słyszałem. Tego dnia później miała lekcję Pani Orniżanka. Była bardzo zdenerwowana. Na lekcji wychowawczej o aresztowaniu nic nie mówiła.
Coraz gorzej widziałem, Wyprosiłem wychowawczynię, żeby pozwoliła zawsze siedzieć na pierwszej ławce. Wcześniej tą ławkę nazywaliśmy oślą, bo nauczyciele sadzali na niej przeszkadzających na lekcjach. Po pewnym czasie weszło to w modę. Poskarżyłem się Mamie na słaby wzrok i zostałem zaprowadzony do okulisty. Lekarz przepisał mnie okulary. Była to czysta ujemna sfera, znacznie poprawiająca widoczność z daleka.
Od 1946 roku już zawsze chodziłem w okularach. Co roku musiałem nosić coraz silniejsze szkła w okularach. Gdy rozbiłem swoje okulary w 1960 roku na wycieczce w Soczki, Okulista wypisał mnie po raz pierwszy okulary kombinowane, sferę z cylindrem. W Soczki takich szkieł nie było. Dlatego inna uczestniczka tej wycieczki z Moskwy (Nina Kazarina), zaproponowała, że tam kupi. Później opowiedziała, że Jej Ojciec, Polak w 1937 roku został rozstrzelany.
Dopiero znacznie później, w dziewięćdziesiątych latach, dowiedziałem się, że w tamtym okresie nie stosowało się kombinowanych szkieł (to jest sfera z cylindrem), dlatego wada wzroku stale się powiększała, gdyż miałem astygmatyzm, to jest w rożnych kierunkach potrzebne były inne szkła. To znaczy dla korekty musiała być sfera z cylindrem o ustalonej ogniskowej i ustalonym kierunku zerowej korekty – osi szkła cylindrycznego.
W dniu 11 listopada 1945 roku ludzie zebrali się na cmentarzu Rosy. Zapalili świeczki na płytach Marszałka Piłsudskiego i Jego Matki oraz innych legionistów. Młodzież szkolna zaciągnęła wartę. Po paru godzinach przyjechała konna milicja i bijąc rozpędziła ludzi. Parę zdjęć zrobił kolega z klasy Hanki, Medard Czobot późniejszy doktor Nauk medycznych. Po latach został dyrektorem Instytutu Reumatologii, wieloletnim prezesem naukowego stowarzyszenia naukowców z grupami między innymi: lekarzy-naukowców, Polaków- naukowców i innych według kierunków. W tym stowarzyszeniu powstała między innymi sekcja naukowców polaków jeszcze w latach 70-ych z udziałem Renka Szpilewskiego i innych. pod kierownictwem Jurka Choroszewskiego Brat Medka, Tadeusz uczył się w mojej klasie i jako aktywista trafił do pracy w CK KPLitwy..

Propozycja pistoletu
Jesienią 1946 roku bardzo zdenerwowany kolega o szkolnym pseudonimie Igła odprowadzał mnie prawie do domu, na Zarzecze. Znacznie dalej, niż mieszkał. Po drodze spacerowaliśmy nad Wilenką, Zatrzymaliśmy się na mostku u wylotu ulicy Zarzecze. Igła wybrał pistolet z wewnętrznej kieszeni marynarki i pokazał mi go. Był to pistolet z długą lufą, nabojami w magazynku w rączce, kaliber chyba 6 mm. Powiedział, że są ludzie, chcący walczyć. Pamiętałem o ostatnim rozkazie Generała Wilka. W maksymalnym skrócie opowiedziałem treść rozkazu w zakresie odnoszącym się do nas nie mówiąc o źródle wiadomości i twardo powiedziałem, że naszym obowiązkiem jest uczyć się i starannie przygotować się do zwycięskiej walki w dalszej przyszłości. A teraz jest to dmuchanie pod wiatr bez najmniejszych szans na jakikolwiek sukces. A pistolet należy wyrzucić do rzeki, bo broń będzie już zupełnie inna. Igła powiedział, że wyrzucić go nie może, gdyż musi zwrócić właścicielowi.
Nie był to jedyny wypadek wciągania naszych chłopców do pozorowanych zbrojnych akcji w celu wykrycia przyszłych potencjalnych przeciwników nowej władzy. Celem tych prowokacji było, żeby potencjalnych przyszłych wrogów zawczasu Łatwiej i bezpiecznie eliminować.
Po tej rozmowie, Igła uspokoił się, i już dalej spokojnie spacerowaliśmy po lewym  nabrzeżu Wilenki rozmawiając o szkole i nauce. Miałem wrażenie, że Igła pochodzący z wolnych w czasie niemieckiej okupacji przez parę lat Turgiel został przez kogoś zaszantażowany i nie wiedział jak się z tego wykręcić. Możliwe, że podałem mu cichy i łatwy sposób załatwienia sprawy oraz najprostsze uzasadnienie odmowy. Nie jest wykluczone, że miał polecenie sprawdzić mnie, albo ktoś chciał Jego sprawdzić.
Koło mostu na Wilence u wylotu ulicy Zarzecze stoi pomnik poświęcony chłopcu, chcącemu uratować w czasie powodzi żydowskie dziecko, który sam przypłacił tą próbę swoim życiem. Nie pamiętam, czy były tam ich nazwiska, czy też była podana tylko ich narodowość. O ile pamiętam, ta powódź była w 1931 roku.
Później dostałem od niego do czytania naukowo-fantastyczną książkę o przyszłej wojnie z Mongołami na naszych i sąsiednich wschodnich terenach.
Były opisane czołgi, samochody pancerne do transportu wojska, śmigłowce cywilne i bojowe zdalnie zasilane energią elektryczną, sterowce, bezprzewodowa łączność z wideotelefonami, pancerny pociąg z czerwonymi reflektorami spalającymi wszystko, co palnego oświetlą włącznie z zapalaniem włosów na głowach. Były to opisy przyszłych bojowych laserów. Była to wyraźna fantazja, ale z realnymi technicznymi podstawami. Dlatego przyjemnie można było ją czytać.
Były też opisany międzykontynentalny rakietowy ostrzał zajętego terenu wschodniej Europy z ładunkami gazu trującego, oraz po paru dniach gazu neutralizowanego innymi gazowymi ładunkami z amerykańskich okrętów stacjonujących na północnym Atlantyku. Książka była wydana w ostatnich latach przed wojną i była już dość zniszczona przez wielokrotne czytanie.

Koniec mieszkania na Zarzeczu
Późną jesienią w czasie przymrozku kolega Kleczkowski szedł uliczką prosto za mostkiem pod górę. W połowie zjazdu jest ostry zakręt. Z obu stron ulicy są wązki, na jedną lub dwie płyty chodnikowe chodniki. Z Góry jechał samochód, wpadł w poślizg i zderzakiem przycisnął Jego nogę do muru miażdżąc kolano Kleczkowskiego. Chłopak trafił do szpitala. Zaniosłem jemu książkę „Łodzią podwodną dookoła świata”, której treść znałem na pamięć. Był to opis swego rodzaju zawodów dwóch łodzi podwodnych (francuskiej i angielskiej), która szybciej przepłynie całą trasę dookoła świata z rozmaitymi nieprzewidzianymi komplikacjami włącznie z udziałem w walkach podczas powstania bokserów w Chinach. Ta książka i została u Niego.
Prawie cała klasa kolejno odwiedzała go w szpitalu, przynosząc notatki nowych lekcji. Później nosiliśmy jemu notatki do domu. W ten sposób po kilkumiesięcznej przerwie w nauce był gotów do dalszej nauki w szkole bez straty roku.
Pewnego dnia już zimą mąż siostry medycyny pracującej w tym samym przedszkolu zaczął nad nią znęcać się. Po uzgodnieniach z Mamą i Dyrektorką przedszkola zaczęła nocować u nas. Po paru tygodniach przyszedł i Jej mąż. Na domiar zaczął zjadać wszystko, co Mama dostała dla nas. Największy kłopot był w tym, że jedzenie było reglamentowane na kartki i było bardzo ograniczone. Nie zawsze też z powodu braków w sklepach można było wykupić wszystko na kartki, a w następnym miesiącu od pierwszego wszystko, co nie zostało wykupione już przepadało. Po chleb też trzeba było stawać pod sklepem już z wieczora.
Dlatego też Mama z przyczyn niezależnych od nas została zmuszona do przeniesienia Haliny do innej rodziny. Halina zamieszkała u Mamy Koleżanki, Pani Dapkusowej-Klemczyckiej.
Mama uzgodniła z kucharką z przedszkola, że możemy przenieść się do niej. Mieszkaliśmy tam ze dwa tygodnie. Często też zachodziłem do Mamy do pracy do domu dziecka przy ulicy Grybu. i do laboratorium w Dyspanserze. Często też tam pomagałem liczyć ciałka krwi. Dlatego do dnia dzisiejszego pamiętam niektóre nazwy ciałek krwi. Poznałem też zasady liczenia i zapisu liczonych ciałek krwi. Oprócz tego poznałem tam wszystkich i mnie też znali.

Mieszkamy u Pani Jadzi
Pani Jadzia Maksymowicz pracowała w Ministerstwie Zdrowia na stanowisku sekretarki ministra. W czasie kłopotów z mieszkaniem na Zarzeczu zaproponowała zamieszkanie u siebie, przy ul. Zawalnej. Tam też na pierwszym piętrze mieszkaliśmy do końca roku szkolnego. Mieszkała tam tylko ze swoją matką, bo brat został zabity na ulicy w 1941 roku przez szowinistów litewskich. Czasem nocowała tam też Mama. Obok była miejska łaźnia, gdzie można było wygodnie wykąpać się w wannie lub pod prysznicem.
Do szkoły było nam trochę dalej, ale bezpieczniej. Nie było przejścia przez Wilenkę i wejścia ruchliwą wąską dość stromą i krętąuliczką, często śliską górę po zboczu Wilenki, gdzie został ranny Kleczkowski. W trzeciej klasie pod względem nauki zajęliśmy pierwsze miejsce od końca. To jest mieliśmy najgorsze stopnie w całej szkole. W czwartej klasie mieliśmy już czwarte miejsce od początku, to jest już był bardzo dobry rezultat. Było to potwierdzenie bardzo dobrego postępu w nauce.

Szkolne kawały
Ze względu na brak sal wykładowych szkoła pracowała na trzy zmiany. Nasza klasa przez pewien czas była w trzeciej, ostatniej zmianie. Niektórzy lubili różne kawały. Często po klasie fruwały teczki. W czasie jednej z przerw ktoś zarzucił teczkę kolegi Hryncewicza na kaflowy piec ogrzewania klasy z paleniskiem otwieranym od korytaża. Piec miał podwyższony krawężnik zewnętrznej ścianki na co najmniej 40 cm. Żeby zdjąć swoją teczkę Hryncewicz musiał wleźć na drzwi, a ktoś inny musiał je trzymać. Teczka zapadła dalej pod ścianę i biedak musiał wejść na sam piec za ściankę nad piecem, przedłużającą ścianki pieca. Te ścianki tworzyły na górze schowek, gdzie nawet dorosły człowiek mógł się schować i wygodnie siedzieć lub leżeć dłuższy czas.
W tym momencie do klasy wszedł nauczyciel historii, Pan Aleksander Jabłoński. Wszyscy rozbiegli się do swoich ławek pozostawiając Hryncewicza na piecu. Pan Jabłoński rozpoczął sprawdzanie obecności. Gdy doszedł do Hryncewicza, nikt się nie odezwał. Pan Jabłoński wywołał powtórnie, wtedy biedak odezwał się ze szczytu pieca. Nauczyciel obejrzał się i nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Lecz prędko opanował się, i poważnie już polecił wracać do ławki a innym pomóc zejść.. Chłopcy pomogli mu zejść już z teczką trzymając drzwi żeby nie spadł.
Do innych częstych kawałów należało „przepalanie się i gaśnięcie” żarówek. W tym okresie częste przepalanie się żarówek nie było niczym dziwnym. Napięcie zasilania było bardzo niestabilne znacznie przyśpieszając palenie się odbiorników energii a w tym i żarówek, znacznie skracając okres ich żywotności. Napięcie zasilania często spadało i później podskakiwało wysoko.
Chłopcy wykręcali żarówkę, podkładali zmoczoną śliną bibułkę i wkręcali. Przy wyłączonym świetle czekało się na nauczyciela, a jak pojawiał się na korytarzu zapalało się światło. Podkładało się bibułki we wszystkich żarówkach. Żarówki paliły się, dopóki bibułka nie wyschła. Ktoś stawał na czatach i zapalało się światło tuż przed przyjściem nauczyciela. Światło paliło się do kilkunastu minut, w zależności jaka gruba była bibuła i ile było śliny. Nauczyciel mógł zdążyć sprawdzić obecność i rozpocząć lekcję a żarówki zaczynały gasnąć jedna po drugiej. Po „przepaleniu się” wszystkich żarówek nauczyciel z zasady przerywał lekcję i zwalniał do domu. Takie „awarie” były robione nie częściej, niż raz tygodniowo. Woźny nie zawiadamiał dyrekcji, bo sam na tym korzystał wymieniając „spalone” żarówki. Ale żarówek nie wymieniał a wyrzucał tylko kawałeczek wyschniętej bibuły.
Niedaleko od szkoły było kilka kwartałów spalonych i rozbitych bombami domów. W stronę Katedry i zamku za paru ocalałymi kwartałami był cały kwartał wypalony i zburzony. Do dnia dzisiejszego pozostał niezabudowany plac. Wśród rozbitych budynków była częściowo zniszczona śynagoga, na której teren często po drodze zachodziliśmy na zabawy.
W środku tego kwartału od strony ulicy Św Jana został znaleziony żeński klasztor.Rozeszła się wieść, że w zrujnowanym kwartale przy ul Wielkiej (Królewskiej i św. Jana) znaleźli nienaruszony żeński klasztor. Wszystkie zakonnice wypędzili a lokale zabrali i przeznaczyli na mieszkania kwaterunkowe. Teraz tam mieszka z rodziną moja znajoma z lat studenckich.

Przenosiny V szkoły
i próba likwidacji polskich szkół
W związku ze zwiększeniem się liczby uczniów w 5 średniej wileńskiej szkole i konieczności pracy w tych warunkach na trzy zmiany powstała uzasadnioną propozycję przeniesienia polskiej piątki do innego budynku. W tym czasie był likwidowany wojskowy szpital w rejonie ulicy Antokol, przy ulicy Piaski. Była to przedwojenna szkoła im. Piłsudskiego. W czasie niemieckiej okupacji był tam wojskowy szpital, pozostał tam też wojskowy szpital w pierwszym okresie po wyzwoleniu, a po jego likwidacji miała powrócić szkoła. Taki czas nadszedł latem 48 roku, po opuszczeniu szpitala przez większość rannych.
Tam też zgodnie z koncepcją Litewskiego Ministerstwa Oświaty miały być klasy rosyjskie zebrane z całego miasta. Korzystając z tego, wszystkie szkoły oddały „najlepszych” uczniów żeby poprawić wyniki nauki własnej szkoły. W ten sposób w naszej szkole zebrała się „śmietanka” lub, jak kto woli „elita” półświatka z powiązaniami w całym mieście. W każdej chwili mogli zebrać sporą grupę do wykonania każdego „zadania”.
Latem, już po zakończeniu roku szkolnego, w pierwszych dniach czerwca 1948 roku idąc po ulicy Giedymina (dawniej Mickiewicza) spotkałem znajomego Litwina. Był bardzo zdenerwowany i powiedział, że w ministerstwie Oświaty podjęli decyzję o zamknięciu polskich szkół. Mam o tym powiedzieć tylko mojej mamie i musi Ona jak najprędzej z nim porozmawiać.
Było już późno, więc od razu pojechałem do domu. Mamę zastałem już w domu i zdałem relację z rozmowy z Litwinem. W Ministerstwie było już ustalone, że w części polskich szkół w miastach będzie wprowadzony język wykładowy rosyjski, a w reszcie język litewski. Mama od razu pojechała do tego znajomego. Wieczorem, po powrocie i rozmowie z Panem Tadeuszem zawołała mnie i dała adres na ul Sióstr Miłosierdzia do Pana Aleksandra Jabłońskiego. Nie mówiła, kogo jeszcze mogłem tam spotkać. Znałem zasady działania w takich sprawach, że nawet innemu dobremu znajomemu nie można było nic powiedzieć. Po znalezieniu adresu, to był ten sam dom, gdzie mieszkał Generał Wilk, spotkałem starą znajomą ze szpitala w naszym domu Frydę. Po podaniu imienia i nazwiska, powiedziała, że to chodzi o męża jej siostry i nic nie pytając zaprowadziła do Niego. Po krótkiej rozmowie, od razu pojechał ze mną do nas do domu.
Nie był to jedyny sygnał o chęci zamknięcia polskich szkół. Inni w różnych momentach mieli informacje od dyrekcji poszczególnych szkół, inni z wydziałów oświaty. Dlatego wielu podjęło w różnym czasie różne działania na różnych szczeblach administracji.
Po latach dowiedziałem się w 1981 roku, że Pan Profesor Aleksander Jabłoński, mieszkając już w Tychach, napisał książkę o próbie likwidacji polskich szkół na Wileńszczyźnie. Próbował wydać, lecz nie mógł, a nawet spotkał się z groźbami. Z pomocą swojej wychowanki spotkał się z Panem Premierem Piotrem Jaroszewiczem w 1981 roku, a ten poradził przesłać rękopis do dawnego lwowskiego wydawnictwa Ossolineum we Wrocławiu, a ci zaczekają do bardziej sprzyjających czasów i wydadzą.
W ciągu dwóch miesięcy w ten sam sposób otrzymując adresy od Mamy odwiedziłem z dwadzieścia osób. Większość znałem z widzenia. Niektóre, bardziej znane osoby odwiedziłem razem z Mamą. Wszędzie byliśmy przyjęci bardzo serdecznie. Kilka osób zmieniło adresy. Pomimo to udało się znaleźć wszystkich, których Mama podała. Byli to nie tylko mieszkańcy Wilna. Już obecnie czytając opisy losów Wilnian niejednokrotnie spotykam te same zasłużone osoby, których wtedy znałem tylko nazwiska i ich niektóre powiązania o których nie należało wtedy mówić, gdyż groziło to poważnymi konsekwencjami.
Między innymi zachodziliśmy do solistki opery wileńskiej, Jadwigi Petraszkiewiczówny. Oprócz rozmowy na podstawowy temat o likwidacji polskich szkół, Pani Jadzia opowiadała o swojej krewnej, która uczyła się w nowopowstałej polskiej szkole nr.10, Aleszkiewiczównie. Już wtedy Aleszkiewiczówna przygotowywała się do zawodowego baletu. W tym czasie Pani Jadzia przygotowywała się do wyjazdu z koncertami do Polski. Przy okazji miała poruszyć sprawę zamykania polskich szkół na Wileńszczyźnie na możliwie najwyższym szczeblu administracji państwowej..
Jeszcze latem od kolegów i koleżanek dowiedziałem się, że ktoś w całym mieście organizował zbieranie jakichś podpisów a NKWD szukało zbierających te podpisy i organizatorów. Lecz nie doszły do mnie wiadomości o złapaniu kogokolwiek. Już jesienią w szkole opowiadali, że w litewskim NKWD mieli ustalone, kto miał zebrane podpisy wieźć do Moskwy, do Stalina. Zrewidowali tą osobę w pociągu, lecz niczego nie znaleźli. Listy z podpisami wiózł ktoś inny. Wszystkie listy z podpisami jednocześnie i na czas, przed rozpoczęciem nauki w szkołach trafiły w Moskwie do kancelarii Stalina.
Zbieranie podpisów przeciw zamknięciu polskich szkół było realizowane przez samodzielne grupy, nie wiedzące o innych, z innych szkół. O całej akcji wiedziało i synchronizowało pracę tylko parę osób, nie biorących żadnego udziału w zbieraniu podpisów. Oni wiedzieli o ilościach zebranych podpisów, ale o tym nie wiedział nikt inny. Ci ludzie też nie wiedzieli, kto, i gdzie obecnie zbiera podpisy.
Samodzielne grupy zbierające podpisy do innych organów bezwiednie osłaniały zbierających podpisy do Moskwt ze skargą na Ministerstwo Oświaty Litwy.
Była zastosowana zasada z POW i AK opracowana przez Marszałków Józefa Piłsudskiego i Edwarda Rydza Śmigłego o minimalizacji ilości osób znających szczegóły całości akcji i w okresie przygotowawczym nie pokazywania organizatorów nawet wykonawcom, o ile nie jest to konieczne, ale tylko dla wykonania przez nich ich części zadania.
Dlatego cała akcja zakończyła się sukcesem bez żadnych strat: aresztowania któregokolwiek organizatora. Wystąpienie nawet kilku osób przeciw miejscowej władzy nawet do władz centralnych wykryte przed oddaniem wniosku do adresata było traktowane jako wystąpienie antyrządowe z karą ponad 10 lat lagrów i z zesłaniem całej rodziny. A w tym wypadku było zaangażowanych kilkaset osób z udziałem ponad 10 000 rodziców i innych krewnych uczni polskich szkół.
Już w sierpniu przyszedł zakaz zamykania polskich szkół. W pierwszych dniach września we wszystkich polskich szkołach zjawiła się kontrola z Moskwy. W ten sposób polskie szkoły w Wilnie i na Litwie na jakiś czas zostały uratowane.
Po przeniesieniu piątki na Antokol już odpadła konieczność naszego mieszkania w mieście. Mogliśmy już mieszkać w naszym domu przy ul Żuwedru. ( Mew, dawniej Piotra Skargi).
Po przeniesieniu naszej szkoły z Ostrobramskiej na Piaski (Smieliu obok Antokolu) znowu mieliśmy naukę tylko na dwie zmiany. Klasy były większe, jaśniejsze i było ich znacznie więcej oraz były mniej liczne. Na korytarzu było po 4 duże klasy i po kilka małych pomieszczeń przeznaczonych na różne cele. W suterenach niektóre sale pod klasami były przeznaczone na szatnie a inne na pomieszczenia gospodarcze. W jednym z takich kilku pokojowych pomieszczeń mieszkał administrator (Ukrainiec), w drugim woźna (Polka).
W pobliżu naszego domu w wolnych letniskowych domach Lewickiego, Kahana i Zarcyna i trochę dalej z drugiej strony szosy na wzgórzu, w domu Sztrala (przedwojennego właściciela najlepszej wileńskiej cukierni) w Kolonii Magistrackiej zostały zorganizowane letnie młodzieżowe obozy pionierskie (odpowiednik obozów zuchów i harcerskich) związków zawodowych oddzielnie pracowników handlu, MWD i medycyny. Na terenie działki Zarcyna był obóz pracowników MWD (Ministerstwa Spraw Wewnętrznych). W obozie pracowników medycyny Mama dostała dla Hanki skierowania na trzy turnusy (na całe lato) i dla mnie na jeden turnus. Tam poznałem kilku przyszłych kolegów z rosyjskich klas naszej szkoły.
Pomiędzy obozami były częste kłótnie. Dzieci pracowników medycyny młodzież z obozu pracowników handlu nazywali spekulantami, a ci dzieci pracowników medycyny nazywali krwiopijcami.

Pani Jadzia Maksymowicz
Około 50 roku zaczęło się Panią Jadzią Maksymowicz interesować KGB. Miała urlop, więc skorzystała i wyjechała w gościnę do Polski. Od razu wyszła zamąż, za starszego człowieka i dostała zezwolenie na stały pobyt i pracę w Polsce. Pani Jadzia zamieszkała w Warszawie przy ul Niwolipki. Podjęła pracę w administracji wojskowej. Na prośbę mojej Mamy, odnalazła w Warszawie Romka Oleńskiego i zaopiekowała się nim.
Po dziesięciu latach pobytu w obozach Workuty, w 1965 roku po powrocie bezpośrednio do Polski Pana Oleńskiego, Też na proźbę Janiny Strużanowskiej znalazła Pana Oleskiego i skontaktowała z nim Romka.
Po powrocie z kopalń Workuty w też 1965 roku Pani Oleńska od razu od mojej mamy dostała polskie adresy syna i męża. Później Romek niejednokrotnie przyjeżdżał do Matki, do Wilna. Obaj już mieli mieszkania w sąsiednich blokach w Warszawie na Pradze, w odległości kilkuset metrów od siebie.
Zanim Pani Oleńska po powrocie dostała zezwolenie na wyjazd do Polski, przeszło następnych kilka lat. Od razu po otrzymaniu zezwolenia na wyjazd do Polski, przyjechała do Warszawy parę dni po śmierci męża i nie bez kłopotów zamieszkała w Warszawie na Pradze w mieszkaniu Męża parę bloków od syna. Będąc w Polsce w latach sześćdziesiątych, odwiedziłem ich
W międzyczasie Pani Jadzia owdowiała. Wilna nigdy więcej nie odwiedziła. Kilkakrotnie będąc w Warszawie zachodziłem do niej. Opowiedziała sporo anegdot w okresie stanu wojennego. Dla przykładu czytając sylabami duchowną funkcję muzułmanina Ajatolacha:
Chomeini to Polak: A –Ja –To -Lach.
Bo w średniowieczu Polaków nazywali Lachami. Oraz wiele innych warszawskich przypowiastek i anegdot.
Dużo opowiadała o metodach protestów i obchodów w okresie okupacji. Na przykład dziewczyny i młode kobiety ubierały się w Polskie biało-czerwone kolory: białe bluzki i czerwone spódnice. Zmarła w końcu 1981 roku.

Nowe dokumenty
W szkole często były różne obchody i koncerty. Przygotowane występy nigdy nie wychodziły poza teren szkoły. Po ukończeniu przez Hankę 18 lat, w domu były obchodzone jej urodziny. Od 16 lat trzeba było mieć dowody osobiste, a my ich nie mieliśmy. Groziło to dużymi karami finansowymi i innymi.
Do otrzymania dowodu osobistego była niezbędna metryka urodzenia. My nie mogliśmy pokazać swoich, z wpisem jako ojca oficera WP w służbie czynnej. Skorzystaliśmy z faktu zniszczenia archiwów stanu cywilnego w Wilnie i poszliśmy na komisję medyczną w celu ustalenia wieku. Hanka była drobną, szczupłą dziewczynką. Na lekarskiej komisji otrzymała zaświadczenie, że w 1949 roku ma 16 lat i dostała odpowiednie dokumenty.
W następnym roku, jeżeli nie otrzymam odmłodzenia na dwa lata oprócz takich samych kar groziło wezwanie do wojska, co najmniej na dwa i pół roku do sześciu z przerwą w nauce. Dlatego też poszedłem na tą samą komisję, pokazałem Hanki dokumenty i nasze zdjęcia, gdy byłem niższy od niej. Też uznano, że mam 16 lat w 1950 roku i po otrzymaniu odpowiedniego zaświadczenia otrzymałem niezbędne obowiązkowe dokumenty. Daty urodzenia (rok) w szkolnych dokumentach zostały poprawione, w ten sposób ujęto nam po dwa lata wieku. Była to jednocześnie jedna ze zmian odcinająca nas od przedwojennych informacji o rodzinie oficera WP służby czynnej znanej tak hitlerowskiemu, jak i radzieckiemu wywiadowi. Drugim ułatwieniem była informacja Gestapo o zastrzeleniu Mamy w październiku 1939 roku. Później, po latach ta informacja była w Internecie.

Areszty kolegów w klasie
W 1949 roku wiosną jeden z kolegów, ze szkolnym pseudonimem Ksiądz wspomniał o możliwości oporu władzy. Pamiętając o ostatnim rozkazie Generała Wilka i nie mogąc o tym mówić, odpowiedziałem, że teraz nie czas na walkę otwartą, lecz powinniśmy uczyć się, bo obecnie nie nadmuchamy pod wiatr. Ksiądz zrozumiał, że mnie zwerbować łatwo się nie da. Na tym rozmowa się skończyła. Po paru dniach nie przyszli do szkoły Ksiądz, Olcha i Śledź (szkolne przezwiska). Po następnych paru dniach dowiedzieliśmy się, że ktoś z okolic Zielonych Jezior pod Wilnem organizował grupę sabotażu, razem przygotowywali się do uszkodzenia torów za Nową Wklejką i po drodze na umówione miejsce zostali aresztowani. Następnego dnia po aresztowaniu kolegów, Adamowicz przyszedł do szkoły bardzo zdenerwowany. W klasie powiedział, że koledzy uważają, że to on ich wydał. Nie podjęliśmy tematu, i rozmowa na tym się skończyła. Ten moment zapamiętałem. Wszyscy bez dyskusji zrozumieliśmy, że On zawsze będzie chorągiewką.
Koledzy dostali wyroki po 10 lat wyrębu polarnych lasów na północnym Uralu i północno - zachodniej Syberii lub w kopalniach Workuty (Komi ASRR). Po zwolnieniu Olcha jechał przez Wilno do Polski. Korzystając z okazji zaszedł do mnie do domu, opowiadał o warunkach na wyrębie lasu i wspomniał, że za ich wyjazd jest odpowiedzialny jeden z naszych kolegów nie podając, kto to jest. Nie wspomniałem Mu o zachowaniu si Mariana po ich aresztowaniu. To było ostatnie moje spotkanie z nim. Na początku lat 80-tych dowiedziałem się o adresie zamieszkania siostry Olchy w Gdańsku. Od Niej dowiedziałem się o Jego śmierci, oraz odwiedziłem Jego syna.
Olcha opowiadał o starciach więźniów politycznych z kryminalnymi. Żeby zabezpieczyć się od pobicia nawet ze skutkiem śmiertelnym, zawsze musieli mieć coś pod ręką do obrony, na przykład stołek, na którym siedzieli. Siedząc musieli być gotowi do natychmiastowego wstania i obrony ze stołkiem lub czymś innym w ręku. Zmarł w przed 1980 rokiem w Polsce w Gdańsku
Miał syna. Jego synem opiekowała się jego siostra Halina. Ksiądz też zamieszkał w Gdańsku, i później mówił, że cała akcja z ich aresztowaniem była prowokacją od samego początku i była sterowana przez miejscowe władze. Z księdzem rozmawiałem w 1984 roku w Gdańsku.
Śledź załamany wrócił prosto do Polski i gdzieś zniknął nie podtrzymując żadnych kontaktów.
Po latach w 1969 roku tego człowieka z okolic zielonych jezior poznałem. Sam zaczął opowiadać o próbie zorganizowania grupy dywersyjnej i chwalił się tym. Tą opowieść uznałem za prowokację, więc tylko słuchałem bez oznak zainteresowania. O rozkazie Generała Wilka, że postępował wbrew jemu, nic jemu nie powiedziałem, gdyż mógłby zrozumieć, że wiem znacznie więcej W przeciwnym wypadku musiałbym znacznie więcej opowiedzieć jego żonie, którą znałem od dawna, i mogłoby ucierpieć wiele innych osób. W 2002 roku jeszcze żył i odwiedziłem go. Był to zupełnie inny człowiek, kompletny wrak.



Franek
Latem1950 roku, w czasie wakacji jeden z kolegów poprosił, żebym zaszedł do koleżanki. Tam czekał na mnie kolega z klasy Franek Kowalewski. Powiedział, że jego poszukuje milicja i czy nie mógłby na jakiś czas gdzieś zamieszkać. Po uzgodnieniu z Mamą razem pojechaliśmy do Babci, uzgadniając, że o poszukiwaniu Jego przez milicję nic nie wiemy, a on po prostu wcześniej pojechał ze mną na wakacje do mojej Babci. Franek pojechał autobusem do Jusiny, a ja rowerem i z przystanku koło Jusiny zabrałem go i zaprowadziłem przez las, omijając sąsiednie wioski do Babci.
Po trzech tygodniach jadąc rowerem do Wilna spotkałem innego kolegę z klasy, Antoniego, który był już przesłuchiwany i kazali mu przyprowadzić Franka. Po przyjeździe do Babci, Antoni długo opowiadał Frankowi w cztery oczy, co ma powiedzieć w czasie przesłuchania, żeby nikomu nie zaszkodzić i co już władze wiedzą. Po powrocie do Wilna Franek był przesłuchany i sprawę zamknięto.
Po rozpoczęciu się nowego roku szkolnego znowu Marian Adamowicz,, chociaż był gospodarzem klasy jako najlepszy uczeń, był odizolowany od klasy i skarżył się, że koledzy posądzają go o donosicielstwo na kolegów. Wiedzieliśmy, że jest ambitnym egoistą, i musi być czymś zajęty, żeby nie szkodził innym.

Spotkania w naszym domu
i Hanka na medycynie
W 1950 roku Mama przywiozła od Ojca materiał na garnitur i sukno typu wojskowego na płaszcz. Po roku uszył dla mnie z tego materiału garnitur ojciec Hanki koleżanki, Jasi Butkiewiczównej, Po paru miesiącach po uszyciu garnituru Mama chciała uszyć dla mnie płaszcz z sukna od Ojca. Poszliśmy do Pana Butkiewicza, ale On dostał zatrombowania żyły w nodze, i nie mógł szyć. Płaszcz z sukna na wojskowy oficerski paszcz Pan Butkiewicz uszył dopiero w 1953 roku, jak już byłem na studiach w Kownie.
W domu została przyjęta zasada, że zaczęły odbywać się pod rozmaitymi pozorami różne wieczorki. Zaczęło się od urodzin Hanki (imienin nie można było nawet wspominać), i jej koleżanek, moje, a także sylwestry i inne spotkania z udziałem ponad 20 osób z naszych klas i zaprzyjaźnionych uczni z innych klas. Bywały też spotkania przy okazji przyjazdów artystów z Polski. Spotkania te odbywały się u nas w domu.
Tak minął czas do jesieni 50 roku. Hanka skończyła szkołę i zdecydowała się wstąpić na medycynę. W naszych warunkach była to odważna decyzja. Wstąpienie na popularne studia było dość trudne. Miejsce na studiach bez egzaminów w pierwszej kolejności mieli ci, co ukończyli szkołę średnią z medalami, to jest ze wszystkimi piątkami. W następnej kolejności mieli dodatkowe punkty pracujący zawodowo w tym zawodzie za każdy rok pracy oraz zdemobilizowani z wojska.
Dopiero w następnej kolejności, na końcu przy wolnych miejscach, byli przyjmowani według uzyskanych punktów wszyscy pozostali maturzyści bieżącego roku.
W ten sposób na jedno miejsce dla pozostałych brało udział w konkursie do 150 kandydatów na jedno miejsce. Hanka w 1950 roku nie dostała się na medycynę Żeby zdobyć dodatkowe punkty Hanka podjęła pracę w szpitalu św. Jakuba (Jego nowa nazwa w tamtym okresie to I Radziecki Szpital). W tym szpitalu też przed wojną pracował mój Dziadek i Mama. Tam też Hanka i ja urodziliśmy się oraz urodziły się dzieci Hanki (Jola i Arwidas) oraz obie moje córki (Beata  i Barbara), gdy Hanka była już pracownikiem tego szpitala działu położniczego. Była dobrym specjalistą.
Pomimo takich ograniczeń na następny rok Hanka została przyjęta. O poziomie nauczania w 5 średniej polskiej Wileńskiej szkole może świadczyć fakt, że na Hanki roku w 20 osobowej grupie zostało przyjętych aż 6 abiturientów z naszej szkoły. To byli: Medard Czobot, Flora Filipowiczówna, Danuta Korsakówna, Olgierd Korzeniecki, Marian Szyrwiński i Hanka Strużanowska.
Bez wspomnienia o jednej z koleżanek Hanki obraz Wileńskich stosunków nie byłby kompletny. To Teresa Sołohubówna pomimo otrzymania świadectwa maturalnego z odznaczeniem medalem i wszystkimi piątkami na egzaminach, już po zakończeniu konkursowych wstępnych egzaminów i przyjmowania dokumentów na wszystkie uczelnie na komisji rekrutacyjnej dostała odmowę przyjęcia na wydział medycyny w Uniwersytecie Wileńskim.
Dziewczyna nie poddała się. Złożyła po wszystkich terminach dokumenty na wydział medycyny najbardziej prestiżowego Moskiewskiego Uniwersytetu im Łomonosowa. Gdzie została natychmiast przyjęta pomimo zakończenia normalnego przyjmowania studentów i zajęciu wszystkich miejsc. Została przyjęta ponadplanowo.
Po roku nauki przeniosła się do Wilna i zmusiła Uniwersyteckie władze do przyjęcia Jej na dalsze studia. Po roku, zrezygnowała, pojechała do Workuty do narzeczonego, wcześniej aresztowanego Akowca, kończącego wyrok.  Po paru miesiącach wyjechała z Nim do Polski, gdzie skończyła medycynę. Po paru latach, w połowie lat siedemdziesiątych już ze swoją dwójką dzieci odwiedziła Wilno i Hankę. Dzieci Teresy lubiły spacerować z moimi małymi dziewczynkami w pobliżu naszego domu. Miała bardzo odważną córkę, którą nazwaliśmy hajdukiem za Jej energiczną postawę.

Stosunki w szkole komplikują się
Stosunki z  rosyjskimi klasami zaostrzyły się. Jeden z poznanych w obozie pionierskim Rosjanin, Garusow, uczył się w młodszej klasie, został przywódcą bandy młodszych chłopców z Antokola. W równoległej uczyli się Kapitonow i Tolik Dawidenko, Byli to drugoroczny i trzecioroczny uczniowie. Dawidenko należał do grupy hersztów szumowin całego Wilna. Cała ta trójka była pod opieką wicedyrektora do spraw nauki Wołczkowa (kapitana KGB, nazywanego przez polskich uczniów „Wołkodawem” )
Pierwsze moje starcie z nimi to był napad Kapitonowa z kolegą na mnie na ulicy Antokol obok budynku nr 50, dawnej przychodni dla kobiet, gdzie poprzednio pracowała moja Mama. Obaj byli mojego wzrostu i podobnej budowy ciała. Zagrodzili mi drogę i przygotowali się do ataku nakładając coś na ręce. Nie czekając przeszedłem na drugi, bliższy budynku chodnik. Oni znowu zamknęli mi drogę. Nie czekając uderzyłem obu w ten sposób jednocześnie obiema rękami i jednocześnie zbiłem obu z nóg a sam poszedłem dalej. Przez parę minut byli obezwładnieni. Nie gonili mnie.
Drugie starcie było z Garusowym i jego watahą składającą się z ponad dwudziestu młodszych od niego chłopców. Garusow był niższy o jakieś 10 centymetrów i trochę pełniejszy ode mnie. Z nim było paru chłopców wyraźnie silniejszych, chociaż i niższych. Jechałem rowerem z miasta do domu po Antokolu naprzeciw szkoły. Na skrzyżowaniu Garusow złapał za bagażnik roweru i zatrzymał mnie. Zeskoczyłem z roweru, zerwałem teczkę z rączki roweru i zamachnąłem się na niego. Garusow cofnął się o krok, a ja cofnąłem teczkę do siebie powiesiłem na rączce i wsiadłem ponownie na rower.
Garusow powtórnie dogonił mnie i zatrzymał. Znowu zerwałem teczkę z rączki roweru i zakręciłem na głowę napastnika. On znowu cofnął się. Powtórnie cofnąłem i założyłem teczkę na rączkę roweru i próbowałem odjechać. Garusow po raz trzeci zatrzymał mnie za bagażnik. Zeskoczyłem z roweru, zerwałem teczkę z rączki i zakręciłem celując w głowę Garusowa. On już nie cofał się a zasłonił się ręką. Spuściłem teczkę na jego rękę i szarpnąłem do siebie. W kieszonce teczki był podwójny motocyklowy łańcuch. Ścianka kieszonki teczki była cienka . Dlatego cały ciężar książek w teczce i łańcucha ciężkiego motocykla spadł na rękę Garusowa.
Garusow spuścił rękę i cofnął się. Znowu powiesiłem teczkę na rączce roweru i pojechałem bez przeszkód dalej. Następnego dnia w szkole na boisku widziałem Garusowa z ręką w gipsie na temblaku. Już nie podchodził do mnie.
Trzecie starcie było już groźniejsze i mogło się źle skończyć. Szedłem po Antokolu w stronę domu przed skrzyżowaniem z ulicą prowadzącą na most Strategiczny. Na spotkanie szedł Kapitonow z dwoma kolegami. Wszyscy trzej byli mojego wzrostu i podobnej budowy ciała. Natychmiast przeszedłem na drugą stronę ulicy. Oni też przeszli i zagrodzili przejście. Jedynym wyjściem dla mnie było jednoczesne zbicie wszystkich trzech z nóg. Natychmiast rozpędziłem się i jednocześnie kolanami uderzyłem środkowego (Kapitonowa) w pierś, a dwóch pozostałych rękami od razu ścinając wszystkich z nóg. Upadliśmy wszyscy czterej. Oni wstali a ja broniłem się nogami nie dopuszczając ich do siebie. W tym momencie podszedł do nas jakiś człowiek i odpędził ich. Ja zaszedłem do znajomych, Keizików mieszkających tam na rogu w małym domku obok wjazdu na most Strategiczny i z pół godziny przeczekałem obserwując, czy napastnicy poszli.
Czwarte, potrójne starcie było już na boisku szkolnym z Tolkiem Dawidenko, na moje szczęście kompletnie pijanym. W czasie wolnej lekcji graliśmy w piłkę w dalszym, lewym rogu boiska. Na środku placu było boisko do piłki nożnej. Tam grali w piłkę nożną chłopcy z rosyjskich klas i ich goście z całego miasta. Dawidenko był wyższy ode mnie o jakieś 10 cm i prawie dwa razy cięższy.
Pierwsze starcie było krótkie. Tolek chciał schować głowę pod moją prawą rękę i bić pięściami w tułów. Od razu objąłem go za szyję prawą ręką, lewą wziąłem za prawą zaciskając za szyję i położyłem się na nim. Obaj staliśmy na nogach. Po takim uchwycie i położeniu się na nim jego głowa została odgięta do tyłu a gardło zaciśnięte. Tolek zacharczał a ręce bezwładni zwisły w dół. Jeden z jego młodszych kolegów podszedł do mnie i poprosił o puszczenie a potem spróbował odprowadzić go do swoich na przeciwległy po przekątnej róg boiska.
Po chwili Tolek wrócił i chciał mnie kopnąć. Udało się mnie chwycić go za nogę i podnieść ją do góry. Tolek tracąc równowagę nachylił się do przodu. W tym momencie puściłem nogę i znowu chwyciłem za szyję i nachyliłem się zaciskając gardło. Znowu Tolek zacharczał a ten sam jego kolega powtórnie poprosił o puszczenie go i odprowadził do swoich.
Nie zdążyłem wrócić do swoich, a Tolek znowu biegnie do mnie. Chciał przebiec obok mnie i kopnąć. Uchyliłem się i znowu złapałem za nogę i po raz trzeci złapałem w klucz. Od razu podbiegł ten sam jego kolega i już ostatecznie odprowadził na drugą stronę boiska na przeciwległy róg.
Od tego czasu zawsze miałem wolne i bezpieczne przejście w całym mieście i o każdej porze dnia. Wszystkie bójki w mojej obecności uspakajały się. Nikt już mnie nie zaczepił. Oprócz tego, do czterech dni wcześniej byłem uprzedzany o wszystkich poważniejszych przygotowywanych rozróbach w szkole. Byłem też uprzedzany, na kogo mam zwracać uwagę, żeby nie dać się zaskoczyć. Dali mnie też do zrozumienia, że te wszystkie starcia były wykonaniem poleceń dorosłych.
W związku z tym przygotowałem się do obrony z przeważającymi siłami napastników. Do ponad pół metrowego gumowego węża wzmocnionego tkaniną z jednej strony wbiłem trójkątny pilnik usztywniający rączkę a z drugiej wbiłem pół kilogramowy walec ołowiany i zamocowałem go zagiętym gwoździem. Ten morderczy instrument zawsze miałem w wewnętrznej lewej kieszeni w kurtce gotowy do wyciągnięcia. Kilkakrotnie w domu sprawdzałem szybkość wyciągnięcia i siłę uderzenia na blaszanych beczkach. Po każdym uderzeniu pozostawało kilku milimetrowe wgłębienie na milimetrowej blasze beczki. Na szczęście nie było potrzeby wykorzystania go do walki nawet w czasie generalnej bitwy w szkole 4 grudnia 1951 roku. Wystarczyło wtedy, że przepychałem walczących wyprowadzając naszych z szatni i korytarza w suterenie i spychając przeciwników na dół gołymi rękami. Mnie żaden nie uderzył, a po moim podejściu wycofywali się.


Decyzja o kierunku dalszej nauki i Rada Pedagogiczna
Początkowo w czasie wojny widząc Babci młyn wodny chciałem zostać młynarzem. Później konstruktorem maszyn. Żeby być konstruktorem trzeba ładnie rysować i mieć dobry wzrok. Pociągała mnie konstrukcja maszyn produkcyjnych i samochodów. W rysowaniu przeszkadzał mnie słaby wzrok. Zbyt źle widziałem, nawet z bliska, żeby dobrze rysować. Zacząłem przyglądać się innym dziedzinom, w tym elektrotechnice, gdzie trzeba było mniej rysować a więcej myśleć i liczyć. Od 1949 roku zacząłem kupować książeczki naukowo popularnej literatury na różne techniczne tematy.
Wolałem kupić książeczkę naukowo popularnej biblioteki niż pójść do kina lub kupić ciastka czy też cukierki. W ten sposób zebrała się pokaźna biblioteczka. Każdą książeczkę przeczytałem często po dwa razy. Zawsze starałem się zrozumieć zasadę działania tego, o czym czytałem. Okazało się, że mam niezłą pamięć na techniczne sprawy. Ze względu na możliwość odpowiedzi na większość pytań ha większość tematów,niektórzy zaczęli mnie nazywać chodzącą encyklopedią.
W końcu 1 okresu w 1950 roku dostałem kilka dwójek za podpowiadanie. W rezultacie na okres groziły mi dwójki z 7 przedmiotów. Z tego powodu została wezwana do szkoły Mama. Lecz Mama odmówiła przyjścia mówiąc, że sam nabroiłam, więc muszę sam problem rozwiązać.
W tym czasie naszym wychowawcą naszej klasy był nauczyciel chemii, uczeń Mendelejewa, Pan Kuczewski, dla którego formalności (notatka lub usprawiedliwienie na papierze) były najważniejsze. Jeżeli chodziło o jakiekolwiek polecenie, mówił:
Jest mały ołóweczek, jeszcze mniejsza karteczka i trzeba zapisać. Wtedy nie zapomnisz.
Była klasówka z chemii. Perę dni wcześniej, na ten temat kupiłem książeczkę naukowo popularnej biblioteki, więc napisałem na jej podstawie klasówkę. Panu Kuczewskiemu to się nie spodobało, więc napisał, żebym odsiebiatiny nie pisał, stawiąc 3-.

Wizytacja i Rada Pedagogiczna
Pewnego dnia, dwa dni po mojej odpowiedzi z matematyki, przyszła wizytacja z miejskiego wydziału oświaty. Był to wysoki i pełny mężczyzna pochodzenia żydowskiego. Razem z nim weszła do klasy dyrektorka Kurylenko. Pan Święcicki musiał pochwalić się i po krótkim zastanowieniu wywołał mnie do tablicy. Cała klasa zamarła, gdyż wiedzieli, że nie byłem przygotowany do odpowiedzi.
Nie spodziewałem się wywołania, gdyż parę dni wcześniej odpowiadałem. Nie pamiętałem, od czego należało zacząć. Była to geometria. Wiedziałem, jakie wzory miałem otrzymać, ale nie pamiętałem, od czego zacząć.
Zdecydowałem się na wyprowadzenie wszystkich wyjściowych wzorów i wtedy odpowiedzieć na pytanie Pana Święcickiego. Tak też i zrobiłem. Pan Święcicki nic nie powiedział i postawił w dzienniku ocenę. Moja odpowiedź podobała się tak Dyrektorce, jak i Inspektorowi Miejskiego Wydziału Oświaty. Po lekcji Dyrektorka Kurylenko przechodząc obok biurka nauczyciela, cicho zapytała Pana Święcickiego,
Ile dostał Strużanowski
 Pan Święcicki odpowiedział:
4.
 Pani Dyrektorka zapytała:
Dlaczego nie 5?
 Pan Święcicki odpowiedział:
Bo nie odrobił lekcji!
Dyrektorka nic nie mówiąc wyszła z Inspektorem.
Po paru dniach miała być Rada Pedagogiczna. Dostałem powtórne wezwanie na Radę Pedagogiczną dla Mamy. Mama odmówiła przyjścia. W związku z odmową Mamy, na okresową radę pedagogiczną zostałem wezwany sam. Na zapytanie Pani Dyrektor Krylenko, czy rozumiem, że grozi mnie cofnięcie do poprzedniej klasy, odpowiedziałem:
Dwójki mam za podpowiadanie i nieodrobione lekcje. Z odpowiedzi mam dobre stopnie, a dwójki za podpowiadanie, więc po wywołaniu stopnie poprawię.
Wybrałem rozkład lekcji i poprosiłem o przepytanie, podając najbliższe daty w ciągu tygodnia i stopnie, jakie spodziewam się otrzymać. Przy omawianiu każdego przedmiotu mówiłem, za co dostałem dwójkę i co spodziewam się otrzymać z odpowiedzi.
Otrzymam trzy piątki, dwie czwórki i że na okres nie będę mógł poprawić tylko Litewskiego i Rosyjskiego, gdyż tych przedmiotów na czwórki nie znam.
Dyrektorka Kurylenko po porozumieniu się z inspektorem do spraw nauczania Wołczkowem (kapitan KGB) powiedziała, że zobaczymy. Na zakończenie powiedziałem:
W ciągu tygodnia poprawiłem nawet Litewski. Nauczycielom moja pewność siebie podobała się oraz to, że nie obiecuję więcej, niż mogę być pewny. Inspektor z miejskiego wydziału oświaty zapamiętał mnie i nawet po dłuższym czasie przy każdym spotkaniu w mieście niejednokrotnie wypytywał mnie o sprawy szkolne i na politechnice w Kownie.
Ne lekcji fizyki, nauczycielka, jeszcze studentka wywołała mnie do tablicy. Był to temat dźwięki, ton i barwa głosu. Parę dni wcześniej kupiłem na ten temat książeczkę naukowo-popularnej biblioteki i przeczytałem. Po odpowiedzi na pierwsza pytanie, Irma Zacharowna Pławina zaczęła pytać się o następnych tematach: barwie głosu. Zacząłem opowiadać na podstawie tej książeczki. W ten sposób przetrzymała mnie przy tablicy prawie całą lekcję. Pod koniec lekcji powiedziała:
To był temat dzisiejszej lekcji.
Zapamiętała mnie na dłuższy czas. Po latach, po 1964 roku wykonałem parę prac dla niej, gdyż pracowaliśmy w jednym naukowo-badawczym instytucie.
W tym momencie też zadzwonił dzwonek na przerwę.

Ogurcow
Późną wiosną 1950 roku pojawiła się para Rosjan w cywilu z zapytaniem czy nie znajdzie się możliwość wynajęcia pokoju na lato. Mama zgodziła się. Zdecydowali się na duży pokój na dole z wyjściem na taras. Jeszcze przed przeprowadzką odwiedzili nas. Męszczyzna przyszedł w mundurze wojskowego prokuratora. Jego żona była prokuratorem cywilnym.
To był Ogurcow, prokurator wojskowej prokuratury w stopniu pułkownika. Pan Tadeusz przestraszył się i uciekł do domu. Ogurcow zrozumiał, że cos jest nie w porządku, zaśmiał się i powiedział, żeby się nie bał, bo nie jest donosicielem.
Później opowiadał, że w czasie wojny był w armii Generała Czernichowskiego wyzwalającego Wilno i przy aresztowaniu Generała Wilka. Badał sprawę „psychologicznego ataku” na niemieckie bunkry linii umocnień słynnego Wału Pomorskiego z dużą ilością ofiar wśród żołnierzy Czerwonej Armii.
Psychologiczny atak to atak piechoty na umocnienia wroga w formie defiladowego marszu według wzorów wojen Napoleońskich. To kolumny piechoty maszerują krokiem defiladowym prezentując broń na pozycje wroga bez względu na olbrzymie straty. Przy powstaniu luk następni z dalszych szeregów wypełniają luki i idą dalej. W rezultacie dla broniących się szeregi atakującej piechoty nie maleją, ale wciąż się zbliżają i dochodzą do obrońców rozpoczynając walkę na bagnety i granaty. Taki atak mało obrońców psychicznie wytrzymuje i znaczna większość ucieka rzucając broń..
Opowiadał też o innych głupich decyzjach niektórych oficerów z okresu wojny. Po aresztowaniu Mamy w 53 roku też był przesłuchiwany i wyrażał się bardzo pozytywnie, czym bardzo pomógł. Jego zeznania były decydującymi dla zwolnienia Mamy z aresztu i ograniczenia wyroku dla Pana Tadeusza. Ogórcowowie wyjechali w 54 roku na Ural i więcej o Nich nie słyszałem.

Powojenne losy Ojca
W tym czasie, dowiedzieliśmy się, że mój Ojciec został zwolniony z pracy w zarządzie przemysłu terenowego w Olsztynie i pojechał do Krakowa, gdzie też nie mógł znaleźć pracy. Żeby przeżyć, zaczął pracować na kolejowym dworcu jako tragarz. Po przyjeździe do Polski ze Lwowa tam osiedliła się Jego Matka Klotylda z domu Boblewska, siostra Janina Grychowska i szwagierka Zosia Strużanowska. W otrzymaniu mieszkania pomógł im brat babci, Edward Boblrwski, pracownik straży pożarnej. Pracował w straży pożarej od 1904 roku, od stanowiska szeregowego strażaka do komendanta Krakowskiej straży Pożarnej. Jest to opisane w książce „Pali się iak cholera”. Nie chciał być na ich utrzymaniu, więc rozpoczął pracę bagażowego na dworcu Głównym w Krakowie do otrzymania jakiegoś innego zatrudnienia.
Jeden z Jego kolegów dowiedział się o przyjeździe Ojca do Krakowa, i wiedział, że tam miała przyjechać ze Świerdłowska czy też z innej części Uralu Jego Córka. Po powrocie do Polski z terenu Związku Radzieckiego miała zamieszkać w Domu Dziecka. Mój Ojciec rozpoczął poszukiwania w Krakowskich Domach Dziecka. Jednocześnie Ojciec otrzymał pracę przy rozliczaniu remontów mieszkań na administrowanym terenie w oddziale administracji budynkami Śródmieścia mieszczącym się przy ul Grodzkiej.
Po raz pierwszy po wojnie spotkałem Ojca w 1963 roku we Wrocławiu, po odłączeniu się od wycieczki do Warszawy i Międzyzdrojów. Pilotka z Litwy zgodziła się na moje odłączenie się od wycieczki na jeden dzień, chociaż było to zabronione. Przedtem zapytała się u kolegi z polski, czy mówię dobrze po polsku. Wyraziła zgodę po stwierdzeniu przez polskiego pilota wycieczki w Międzyzdrojach, że mówię po polsku lepiej, niż oni. Od wycieczki odłączyłem się w Poznaniu, i pojechałem do Wrocławia do Cioci Jadwigi Kuźmickiej. Tam spotkałem się z Ojcem wracającym z Londynu od Brata Zygmunta i Zosi, która w międzyczasie wyjechała do Londynu na zaproszenie męża, Strużanowskiego Zygmunta.
W trakcie poszukiwań córki kolegi, Ojciec dowiedział się, że w jednym z Domów Dziecka po powrocie z Uralu mieszka Marysia Kolanowska. Telefonicznie poprosił Dyrektora o przysłanie Jej do niego do pracy. Przyszła drobna, szczupła brzydula z koleżanką, brunetką. Po dokładniejszym sprawdzeniu, okazało się, że to nie ta dziewczyna, której szukał. Dlatego, że była brzydulą, zrobiło Mu się Jej szkoda, więc zaopiekował się nią. Po opuszczeniu przez Marysię Domu Dziecka pomógł wynająć pokój przy ul Brzozowej i starał się pomóc w miarę swoich skromnych finansowych możliwości. Poznałem Ją w 1966 roku w czasie urlopu w Polsce i odwiedzin u Ojca.
Ojciec powrócił do Związku Legionistów i w Lutym 1975 roku został wybrany na stanowisko Komendanta Federacji Związków Obrońców Ojczyzny jako przedstawiciel Związku Legionistów Polskich. Ojciec kilkakrotnie zwracał się do Archiwum Wojskowego o podanie wykazu odznaczeń, które otrzymał, lecz bez skutku. Otrzymał pełny wykaz odznaczeń dopiero w 1980 roku po złożeniu mojego wniosku bezpośrednio w Archiwum w Rembertowie. Możliwe, że po interwencji z gabinetu Premiera Rady Ministrów.


Przygotowanie do decyzji o dalszej nauce
Zastanawiając się nad kierunkiem dalszej nauki musiałem uwzględnić zły stan mojego wzroku, niemożliwość wykonania ładnego dokładnego rysunku i zacząłem poważniej myśleć o innych dziedzinach techniki. Zacząłem kupować literaturę na różne techniczne tematy, oglądać różne odbiorniki radiowe. Szczególnie w sklepie przy ulicy Wileńskiej (Vilniaus) i placu im. Elizy Orzeszkowej (generała Czernichowskiego) poznałem Polaka, sprzedawcę sprzętu radiotechnicznego. Pożyczałem u niego instrukcje i schematy odbiorników radiowych różnych klas i w ciągu jednego lub dwóch dni przerysowywałem na półprzezroczystym papierze schematy odbiorników.
W ten sposób poznałem zasady budowy odbiorników radiowych i wzmacniaczy dźwięku oraz różnice pomiędzy różnymi typami. Początkowo dawał mnie opisy niechętnie i tylko po jednym opisie, i to tylko ze starszych modeli. Po zwrocie w terminie kilku opisów, dostawałem po dwa lub trzy na parę dni nawet najnowsze. W ten sposób zrobiłem sobie bibliotekę kilkudziesięciu schematów odbiorników radiowych różnych klas i zrozumiałem, jakie mają różnice, czym się różnią między sobą i jakie są różnice w klasach odbiorników. Poznałem typy i ich przeznaczenie.
Dostałem też instrukcje kilku profesjonalnych odbiorników i wzmacniaczy, w tej liczbie i specjalistycznych. W rezultacie najwięcej przemawiało za podjęciem nauki a dziedzinie radiotechniki a później elektroniki pomiarowej i elektronicznej automatyki.

Zmiana wychowawcy
W tym czasie naszym wychowawcą był starszy Pan, Kuczewski, nauczyciel chemii, uczeń Mendelejewa. Lubił o Nim opowiadać. Często powtarzał wypowiedź Sokratesa z przed 2500 lat:
Im więcej wiem, tym lepiej wiem, że nic nie wiem.
Do tej wypowiedzi Mendelejew lubił dodawać i wbijał to swoim studentom do głów:
Nawet w swojej dziedzinie, nie możesz wiedzieć wszystkiego!
Są to wciąż aktualne wypowiedzi słynnych filozofa i uczonego. I im dalej, tym bardziej aktualne. Opowiadał, ż jeden zarozumiały doktorant oddał swoją pracę Profesorowi Mendelejewowi do oceny. Po otrzymaniu poprosił o ocenę. Profesor odpowiedział, że tam wszystko napisane. Po przejrzeniu znalazł jedno słowo z podpisem Profesora Mendelejewa:
renyxa
Biedak szuka we wszystkich europejskich słownikach i nigdzie nie może znaleźć tego słowa. Jego koledzy też nie mają pojęcia, co to znaczy. Iść do innych profesorów było jemu wstyd. W końcu zdesperowany zwraca się do dawno pracującego w tej uczelni portiera, gdyż dobrze znał Profesora Mendelejewa i pyta się pokazując podpis Profesora:
Co to znaczy?
Portier tylko spojrzał, i mówi:
Panie Aspirancie! Przecież to po naszemu napisane, po rosyjsku napisane! CZEPUCHA (bzdura, głupota)
W ten sposób Pan Kuczewski zwrócił nam uwagę, że zawsze trzeba szukać najprostszej odpowiedzi, a nie gdzieś ukrytej. Jednocześnie trzeba szukać wieloznaczności w każdej wypowiedzi. Pomimo starań Pana Kuczewskiego klasa uważała, że wychowawcę trzeba zmienić. Było to zdanie całej klasy ze względu na zdanie Pana Kuczewskiego, że najważniejsze są sprawy formalne, zaświadczenia i usprawiedliwienia.
Ostatnią wychowawczynią Hanki w klasie maturalnej była nauczycielka języka rosyjskiego, Olga Timofiejewna Moroz. Hanka i jej koledzy stale mówili, że broniła swoich wychowanków na wszystkich radach pedagogicznych. W tym czasie była już wychowawczynią równoległej z nami klasy dziewcząt. Inny poprzedni wychowawca Hanki klasy, Pan Jabłoński był już zajęty w młodszych klasach. Tak samo był przeciążony nasz poprzedni wychowawca, Pan Tulisow, który wyciągnął nas z ostatniego miejsca na czwarte w szkole. Trzeba było szukać kogoś innego.
Na kolejnej lekcji wychowawczej była dyrektorka i klasa zażądała zmiany wychowawcy. Było pytanie, kto ma nim być. Nasza klasa była duża (prawie 30 osób) i szumna. W pokoju nauczycielskim padła propozycja oddania naszej klasy nauczycielce matematyki, polce pochodzącej z Mińska, Pani Szpilewskiej. Nie znaliśmy jej, więc w kilku poszliśmy pod drzwi pokoju nauczycielskiego zobaczyć, kto to jest i ktoś poprosił, żeby ją pokazać, bo uczniowie chcą ją zobaczyć.
Zapytana nauczycielka widocznie nie zrozumiała, podeszła do Pani Szpilrwskiej i powiedziała, że uczniowie chcą z nią porozmawiać. W momencie. Gdy wychodziła z pokoju nauczycielskiego wszyscy chłopcy pozostawili mnie i uciekli. Więc musiałem z nią rozmawiać w imieniu klasy. Powiedziałem jej, że klasa jest trudna, szumna i będzie jej bardzo trudno i może nie dać rady. Pani Szpilewska zrezygnowała z propozycji. .Z czwartego miejsca znowu spadliśmy na pierwsze od końca. Bez dwójek był tylko jeden uczeń, Marian Adamowicz  
Po paru dniach przyszła do nas nowa nauczycielka rosyjskiego jako nowa wychowawczyni, żydowskiego pochodzenia, Pani Kapłon. Od dwóch lat rosyjskiego uczyła nas Pani Olga Timofiejewna Moroz. Na decyzje dyrektora nie mieliśmy żadnego wpływu. Na pierwszej lekcji niezadowolona klasa trochę szumiała. Po przerwie z wewnętrzną naradą klasa zmieniła się nie do poznania. Poradziłem, żeby ciszą i obojętnością zmusić ją do rezygnacji, bo inaczej nie pozbędziemy się jej. Słychać było lot muchy w obojętnym miejscu klasy. Na przerwie na korytarzu nauczycielka stała sama a wszyscy chodzili i cicho rozmawiali. Pani Kapłon nie wytrzymała dwóch tygodni i zrezygnowała z wychowawstwa.
Pani Olga Timofiejewna Moroz powróciła do nas jako nauczycielka i już jako wychowawczyni. Na pierwszej Radzie Pedagogicznej powiedziała, że nasza klasa przeskoczy z pierwszego od końca na pierwsze miejsca od początku. Prawie wszyscy nauczyciele roześmieli się, bo nie uwierzyli.
W tym czasie już miałem przerysowane schematy kilku najlepszych odbiorników najwyższej klasy z dużą mocą wyjściową. Potrafiłem obliczyć potrzebną moc transformatorów zasilania i wyjściowego. Zrobiłem mały wzmacniacz do domu. Udało się. Zaproponowałem zrobienie wzmacniacza dla szkoły. Obok była szkoła oficerów łączności. Na prośbę wychowawczyni dostałem z tej szkoły pomoc fachową w osobie jednego z wykładowców, kapitana łącznościowca. Kilkakrotnie był przy omawianiu propozycji. Wytłumaczył działanie łączności zwrotnej we wzmacniaczach i jej roli w pracy na podniesienie jakości dźwięku. Dostałem mały pokoik na najwyższym piętrze w prawym skrzydle od Sali gimnastycznej na zmontowanie i uruchomienie szkolnego radiowęzła, a później na studio. Obok był składzik szkolnego kiosku księgarskiego Pani Pieniążkowej, nauczycielki polskiego z wejściem przez zamykaną na kluć sień. Był to pierwszy szkolny radiowęzeł w Wilnie.
Podziękowałem za uwierzenie w moje siły i rozpocząłem amatorską przygodę. W szkole oficerskiej dostałem podstawę na wzmacniacz od jakiegoś urządzenia lampowego i sieciowy transformator zasilania.Na tej bazie rozpocząłem montaż.

Przedsmak Wilii
W nowym 1951/52 roku szkolnym byliśmy już klasą maturalną. Na jednej z pierwszych lekcji wychowawczych Pani Olga Timofiejewna zaproponowała składkę na poczęstunek po spotkaniu na studniówce. Zaprotestowałem uzasadniając, że nie wszyscy są w stanie po tyle, ile trzeba złożyć się. Na pytanie, a w jaki sposób  zebrać pieniądze, odpowiedziałem, że trzeba zorganizować w naszych klasach zespół pieśni i tańca, wystąpić w zakładach pracy a wszyscy z przyjemnością dadzą po parę rubli na ten cel (cena biletu do kina była od 0,5 do 2 rubli). Wychowawczyni zgodziła się, powiedziała, że trzeba to uzgodnić z dyrekcją i dziewczętami. Dziewczynki też zgodziły się na wspólnej lekcji wychowawczej. Wychowawczyni uzgodniła też z nieprzyjazną dla Polaków dyrektorką Kurylenko i inspektorem (wicedyrektorem) Wołczkowem (Wołkodawem). Z władzami szkolnymi nie udałoby się tego załatwić chyba nikomu innemu.
Od tego czasu rozpoczęły się próby chóru z nauczycielem śpiewu, Panem Witkiem Turowskim. W chórze brała udział ponad połowa obu klas. Już w październiku, po miesiącu prób rozpoczęły się koncerty. Można powiedzieć, że to był początek i pierwsze koncerty słynnego dzisiaj Wileńskiego zespołu Pieśni i Tańca Wilia. W składzie zespolu brała udział większość pierwszych uczestników Zespołu z naszych klas, w tym dyrygent Pan Witek Turowski, długoletni prezes zespołu solista tancerz Franek Kowalewski, flecista Stanisław Krzywiki, pianistka Teresa Garszkówna, chórzysta Marian Wojtkiewicz i wielu innych. W pierwszym składzie Wilii abiturienci naszych klas zajmowali 95% całego przyszłego składu Zespołu Wilii w pierwszych latach, działającego w ramach szkoły pedagogicznej w Nowej Wilejce od drugiej połowy 52 roku.
Artystom-amatorom spodobało się przyjęcie widzów w 1951 roku, spragnionych ojczystego języka ze sceny. Przyjęcie było lepsze i cieplejsze i żywsze, niż widzów, prawie wyłącznie członków rodzin artystów, w Kolonii Magistrackiej grupy Pani Ireny Bedekanis w czasie niemieckiej okupacji, w maju 1943 roku.

Przygotowania do bitwy
i bitwa w szkole.
7 listopada 1951 roku w szkole były obchody rewolucji październikowej. W drodze do szkoły kilka dni wcześniej zostałem uprzedzony o przygotowywaniu bójki w szkole. Celem miała być moja klasa. Dlatego w czasie przerwy pomiędzy oficjalnymi obchodami a koncertem powiedziałem kolegom i koleżankom o konieczności przeniesienia płaszczy do klasy na przeciw wyjścia z sali gimnastycznej, gdzie były obchody bez podania prawdziwych przyczyn. Uzasadniłem tym, że nie stracimy czasu w kolejce do szatni, kiedy ruszą wszyscy.
Koledzy przyzwyczaili się, że nie rzucałem słów na wiatr. W tej klasie pozostało kilku naszych chłopców i dziewcząt. Natychmiast po zakończeniu koncertu poszliśmy do tej klasy, ubraliśmy się i wszyscy razem całą grupą wyszliśmy ze szkoły. Całej grupy nie odważyli się zaczepić, Nie obeszło się bez zaczepek słownych i epitetów. Jeden z kolegów nie posłuchał mojej rady i poszedł sam. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że został pobity i był opatrywany na pogotowiu.
Parę dni przed obchodami dnia Stalinowskiej konstytucji (4 grudnia) na ulicy spotkałem jednego z uczni rosyjskiej starszej klasy, który mnie uprzedził o przygotowywaniu dużej bójki w szkole z udziałem całego miasta. O uprzedzeniu powiedziałem Mamie, która potwierdziła, że musimy przygotować się do obrony, lecz w żadnym wypadku nikomu nie wspominać o uprzedzeniu.
W dniu obchodów 4 grudnia mieliśmy lekcje. Parę razy zachodziłem do Wołczkowa, lecz jego nie było. W końcu lekcji przyszedł, więc powiedziałem mu o możliwości dużej rozróby. On powiedział mnie, że nic nie będzie i nie ma powodu bać się. W odpowiedzi powiedziałem, że za wszystko, co się stanie, jeżeli będzie jakaś rozróba, On będzie odpowiedzialny. Na tym rozmowa się skończyła, bo nie mogłem powiedzieć, że jestem uprzedzony już parę dni temu o poważnych przygotowaniach.
Jak zaszedłem do rejonowego komisariatu milicji, powiedzieli, że nie mają tylu ludzi, żeby ubezpieczyć każdą szkolną imprezę i jak będzie jakaś rozróba, ktoś z nauczycieli ma zadzwonić, to przyjadą, a ulica koło szkoły będzie patrolowana przez konną milicję.
Naturalnie Wołczkow nie zawiadomił prewencji o możliwości nieporządków. Już w czasie obchodów zaczęli zbierać się nieznajomi od małych, 9 letnich chłopców do zdemobilizowanych marynarzy po 6 latach służby. Zwróciłem na to uwagę Oldze Timofiejewnie Moroz, naszej wychowawczyni.
Ani Wołczkowa ani Dyrektorki Kurylenko w szkole już nie było. Nie było też w szkole więcej nauczycieli, za wyjątkiem najmłodszego kierownika pionierów. Po oficjalnej części, jeszcze przed koncertem wszyscy poszli do domów.
Wychowawczyni poprosiła nas o odprowadzenie Jej do domu. Poszliśmy odprowadzić Ją z Marianem Wojtkiewiczem. Wychodząc zwróciłem Jej uwagę na dużą ilość chłopców z grupy Garusowa do 11 lat stojących koło szkoły. Była to ich ochrona i zwiad na wypadek zjawienia się milicji. Jak nas zobaczyli, kilku poszło do szkoły a reszta odeszła dalej od szkoły w dwóch kierunkach: na Antokol i ulicę Piaski (Smieliu).  Olga Timofiejewna zrozumiała, o co chodzi: o upozorowanie, że są tutaj przypadkowo. Mieszkała niedaleko, szliśmy dość prędko. Zostawiliśmy Ją w pobliżu Jej domu i wróciliśmy prawie biegiem.
Niedługo po naszym wyjściu prowadzący, odpowiedzialny za zabawę młody nauczyciel, kierownik pionierów,  (odpowiednik obecnego Harcmistrza) polecił Marianowi Adamowiczowi staroście naszej klasy ogłosić ze sceny zakończenie zabawy. W momencie ogłaszania do Mariana podszedł 12-latek i uderzył go po twarzy. Wszyscy nasi chłopcy z trzech najstarszych klas byli rozproszeni po sali i koło każdego stało po kilku Rosjan, gości z całego miasta, więc byli w mniejszości i rozproszeni po całej Sali, a tym samym nie mogli interweniować.
Jak wszyscy poszli do szatni rozpoczęła się prawdziwa bitwa z użyciem marynarskich pasów z ciężkimi sprzączkami, kastetami i innymi narzędziami stosowanymi w bójkach. Kierownik pionierów (pionierwożatyj, odpowiednik Harcmistrza) z kilku dziewczętami ze starszych polskich klas poszedł do pokoju nauczycielskiego i zaczął dzwonić na milicję. Niestety, tam telefon był zajęty przez ponad dwie godziny. Przez ten czas byliśmy zdani tylko na własne siły z jednym starszym, nawet nie nauczycielem.
Szatnia była w suterenie. Większość tam zeszła i skrajni oraz stojący na schodach byli bici pasami i ostrymi sprzączkami z wyższych stopni schodów. Kilku naszych było odpędzonych na drugi koniec korytarza sutereny od szatni w stronę wyjścia na boisko i tam bronili się jak mogli zakrywając się płaszczami. Kilka dziewcząt z naszych starszych klas siedziało w pokoju nauczycielskim i dzwoniła na milicję. Były tam dziewczęta z trzech najstarszych klas.
Po naszym przyjściu bitwa wrzała na całego. Mariana zostawiłem przy kilku naszych pobitych koło okna naprzeciw schodów, na wysokim parterze, a sam pobiegłem tam gdzie był największy ruch, gdzie mogli najbardziej ucierpieć nasi z polskich klas. Obok mnie bitwa ucichała. Korzystając z tego, nie wyciągałem z kieszeni „buławy” i tylko przepychałem bijących się. W ten sposób opróżniłem korytarz sutereny z naszych, odciętych od reszty.
Jeszcze trwała bitwa przy przejściu do szatni. Ze schodów wyżej jedni napastnicy bili pasami a drudzy blokowali wyjście na górę naszym. W pierwszej kolejności zepchnąłem na dół blokujących wyżej a później odepchnąłem bijących na dole, Jednemu odebrałem marynarski pas i wyrzuciłem gdzieś dalej na dół, pokazując, że nie chcę bójki ani ich broni. We dwójkę z kierownikiem udało się nam rozdzielić walczących. Nasi stali koło okna na parterze, naokoło stały szumowiny a w korytarzu pomiędzy nimi biegaliśmy z kierownikiem pionierów. Co chwila ktoś z szumowin doskakiwał do naszych i starał się uderzyć kogoś ze stojących koło okna. Za każdym razem któryś z nas dwóch doskakiwał i odpychał atakujących. Tylko nas dwóch nie atakowali i ani razu nie uderzyli. Dlatego wolałem popychać niż nawet użyć swojej broni, czy też dać komuś do obrony. Wtedy na pewno mogłoby dojść do większej ilości rannych i nawet znacznie ciężej.
W pewnym momencie część napastników gremialnie poszła na ulicę przez główne wejście, a część pośpieszyła przez wyjście na boisko a stamtąd przez dziurę w murze na drugim końcu boiska na ulicę, Po chwili w szkole pozostaliśmy tylko my. Po około 30 sekundach wszedł patrol konnej milicji. To jedna z naszych koleżanek dodzwoniła się do komisariatu. Z sąsiedniej szkoły wojskowej nikt się nie zjawił, choć warta na bramie była w odległości 30 do 40 i metrów wiedziała o bójce. Później doszły do nas wiadomości, że opatrzono na pogotowiu 6 naszych i 14 napastników.
Po latach, dopiero w 1972 roku spotkałem w pracy jednego z kolegów Tolka, i on opowiedział o ich późniejszych losach. Byli to też wykonawcy poleceń Wołczkowa i organizatorzy nieporządków oraz bitwy w szkole w 1951 roku: Byli oni też organizatorami wszystkich nieporządków w szkole, żeby był pretekst zamknięcia największej polskiej szkoły.
Garusow trafił do łagru za rozboje i tam zginął w bójce więźniów.
Kapitonow po pobycie w łagrze za grabieże gdzieś zniknął.
Tolek Dawidenko trafił do łagru za rozbój i morderstwo z bronią w ręku i zginął w bójce więźniów w lagrze.

Rezultaty koncertów naszych klas
Za zebrane na koncertach pieniądze zrobiliśmy młode wino z rodzynek w 30-litrowych butlach. Zarobionych pieniędzy wystarczyło na zimne zakąski i słodycze na dwa dni obchodów studniówki.
Przyjęcie polskiego słowa ze sceny na koncertach było bardzo gorące. Dlatego ta część młodzieży biorącej udział w koncertach, która pozostała w Wilnie na studia w następnym roku szkolnym (52/53) zdecydowała się na kontynuowanie występów jako zespołu studentów polskiego dwuletniego seminarium pedagogicznego w Nowej Wilejce pod Wilnem. Do zespołu dołączyli studenci Wileńskiego Uniwersytetu i inni chętni z całego Wilna z różnych roczników i nawet doszło jeszcze uczni ze starszych klas wszystkich polskich szkół.

Amatorska próba przyszłego zawodu
Byłem gotowy do zmontowania wzmacniacza o mocy wyjściowej do 50 Wat na 4 lampach P3. Mama dała mi trochę pieniędzy na zakup potrzebnych narzędzi i innych drobiazgów. W oficerskiej szkole znaleźli wolny transformator do zasilania wzmacniacza i podstawę od jakiegoś lampowego urządzenia. Dostałem też trochę pieniędzy ze zbiórki w szkole. Na Sylwestra wzmacniacz już pracował. Został ulokowany na najwyższym 2 piętrze (według wileńskiego liczenia na 3 piętrze). Do Sali gimnastycznej stamtąd była przeprowadzona linia telefoniczna, którą wykorzystałem do podłączenia większych głośników w lewym skrzydle. Nie uwzględniłem możliwości przeciążenia i zabezpieczenia od spalenia wzmacniacza przez bezmyślnego operatora. Z takim zabezpieczeniem wtedy nie spotkałem się w żadnym użądzeniu.
Zauważyłem, że ktoś próbował wejść do pokoiku, który już nazwaliśmy szumnie radiowęzłem. Żeby zabezpieczyć się od kradzieży lub innej prowokacji, podłączyłem do klamki przewód z jednego otworu gniazdka zasilania, a do zatrzasku, z drugiego. Wiedziałem, że nikt wypadkowo nie podejdzie do drzwi, bo wejście miało sień zamykaną drugimi drzwiami na klucz. Do tej sieni oprócz mnie miała klucz tylko uprzedzona o zabezpieczeniu Pani Janina Pieniążkowa. Jednak po paru tygodniach wezwał mnie Pan Wicedyrektor Wołczkow i zapytał, dlaczego jest podłączona elektryczność do drzwi. Więc zapytałem, kto chciał tam wejść. Wołczkow powiedział że woźny. A ja w odpowiedzi zwróciłem uwagę, że do sieni są drugie zamknięte drzwi, do których ma klucz tylko Pani Pieniążkowa i ja. Oraz zgodnie z ustaleniami dyrekcji nikt nie upoważniony nie ma prawa sam tam wchodzić, a woźny do nich nie należy. Oraz woźny nie ma co tam robić i zgodnie z jego poleceniem, do radiowęzła nie wolno nikomu obcemu wchodzić. A to jest zabezpieczenie przed niepowołanymi gośćmi czy też złodziejami. A jeżeli ktoś wejdzie, niech wytłumaczy, po co wchodził i złamał ustalenia dyrekcji. Wołczkow zrozumiał, że nie ma możliwości mnie kontrolować czy cos mnie niewiadomego podrzucić.
Jako głośnik kontrolny kupiłem w sklepie tani słaby głośniczek i najtańszy mikrofon przeznaczony wyłącznie do mowy. Dyrekcja kupiła głośniki 10 watowe w kształcie dzwonów. Jeden z nich umieściliśmy w Sportowej Sali, a drugi koło okna skierowany na główne wejście. Sprawdziliśmy pracę wzmacniacza w niedzielę, kiedy szkoła była pusta. Szkoła miała dość słaby adapter, więc dyrektorka dała na wyposażenie radiowęzła ze swojego gabinetu. W związku z tym młodzież dała niepotrzebne dla nich płyty, które włączałem w czasie wielkich przerw, pomiędzy zmianami lub obchodów. Poprawianie wzmacniacza i linii pomiędzy radiowęzłem i korytarzami trwało do kwietnia lub maja.
Już na wszystkich podstawowych korytarzach były głośniki. Musiałem zrobić wyłączanie oddzielnych linii do głośników, żeby nie obniżać jakości głosu i nie przeciążać wzmacniacza. Gdy była podłączona sala i tam musiało być głośno z czystym dźwiękiem, gdyż sam wzmacniacz miał ograniczoną moc. Wzmacniacz pracował do 56 roku, kiedy spalił się zasilający transformator z powodu przeciążenia, to jest pięć lat. Naprawić wzmacniacza nie było możliwości, gdyż takich transformatorów w sklepie nie było.
W końcu kwietnia czy na początku maju przyglądałem się zamocowanym telefonicznym przewodom na izolatorach pomiędzy skrzydłami budynku szkolnego. Obok około 1,5 do 2 metrów od okna luźno zwisała antena do radiowego odbiornika w mieszkaniu gospodarza szkoły (Zawchoza) mieszczącego się w suterenie lewego skrzydła.  Była burza z częstymi piorunami, więc zeszedłem z okna i czekałem z dwie godziny, aż przejdzie. Gdy już piorunów nie było słychać, znowu stanąłem na parapecie okna i wychyliłem się na zewnątrz trzymając się ręką za górną część wewnętrznego okna.
W tym momencie prawdopodobnie w odległości 10 czy 20 kilometrów od szkoły uderzył piorun. Na antenie pojawił się indukowany wysokiego napięcia ładunek elektryczny, przyciągnął przewód do ręki, przebił z anteny do ręki, wełniany rękaw kurtki, rękaw jedwabnej koszuli, wkładkę pod piętą w bucie, z drugiej strony gwoździa pod piętą do blachy parapetu.
Na ręku mam i teraz bliznę od wypalenia befsztyku, i z drugiej strony miałem drugi befsztyk na pięcie, Po porażeniu wypadłem z okna na podwórze. Były tam grządki z kwiatami obstawione pionowo cegłami.
Parę koleżanek widziało jak spadałem z pierwszego wysokiego piętra na grządkę obok cegieł a potem dowiedziałem się a gdy zapytałem, opowiadały mnie. Spadałem około trzech metrów od ściany na nogi, potem na ręce i dopiero wtedy na twarz. Ktoś do mnie podszedł, pomógł wstać i przejść do gabinetu pielęgniarki. Tego upadku i przejścia nie pamiętam.
Pamiętałem jak stałem na oknie, a potem jak obudziłem się w gabinecie lekarskim. Wezwana mama już była. Z obrażeń od upadku miałem tylko rozciętą prawą powiekę pękniętym szkłem od okularów. Niedługo później przyjechał neurolog, Aleksiejenko i pozwolił Mamie zabrać mnie do domu. Z innych obrażeń pokazałem befsztyk na ręce wielkości mojej dłoni. Na nodze na pięcie zauważyłem dopiero po tygodniu. Początkowo miałem wszystkie lekcje przynoszone przez kolegów do domu. Po następnej wizycie neurologa Aleksiejenko było już wiadomo, że w tym roku do szkoły przed egzaminami nie wrócę.
W drugiej połowie maja zacząłem znowu odwiedzać szkołę. Obejrzałem wprowadzenie anteny do mieszkania gospodarza. Nie było tam zabezpieczenia od piorunów, takiego jak było u Babci w Błusinie. Z tym poszedłem do Dyrektorki. Powiedziałem, że za moje porażenie prądem od pioruna jest odpowiedzialny gospodarz budynku, bo ma nieprawidłową instalację antenową. Dyrektorka zadzwoniła do sąsiedniej szkoły oficerskiej, a tam moje zdanie potwierdzili. Dyrektorka Kurylenko kazała natychmiast wady usunąć. Po uzgodnieniu z gospodarzem domu, sam zabezpieczenie kupiłem za jego pieniądze i zamontowałem.
Do gospodarza zachodziłem jeszcze kilkakrotnie też w czasie burzy i pokazałem gospodarzowi niebieską iskrę na zabezpieczeniu – iskrowniku, w momencie uderzenia pioruna. Po każdej takiej iskrze z opóźnieniem w ciągu do ponad 60 sekund słychać było łoskot pioruna. To znaczy piorun uderzał w odległości do ponad 20 kilometrów.
Wołczkow nie zapomniał, że powiedziałem mu, że jest odpowiedzialny za bitwę w szkole i postanowił wysłać mnie na wyręby lasów..
Jedna z nauczycielek przyszła do Mamy do domu. Mama zawołała mnie i zapytała przy niej, czy wiem coś o uszkodzeniu filmu z fizyki. Gdy odpowiedziałem, że o niczym nie wiem, nauczycielka powiedziała, że wszyscy nauczyciele pochowali wszystkie moje zeszyty do prac klasowych i inne, które mieli i powiedzieli, że nie mają, bo wszystkie zeszyty zwrócili mnie. Później w szkole dowiedziałem się, że na filmie przeznaczonym dla demonstracji praw fizyki ktoś wydrapał oczy Stalinowi i coś napisał. Jak spotkałem nauczycielkę fizyki, Panią Bawtuto, zapytała czy znam szkolny wąskotaśmowy szkolny projektor filmowy. Odpowiedziałem, że zasady jego pracy znam, lecz samego aparatu nie znam.
Parę dni później w domu Mama spytała, czy wiem, że Wołczkow chce mnie zesłać na sybir. Spodziewałem się tego, i bez zastanowienia odpowiedziałem, to on niedługo zginie. Mama zdenerwowała się i zapytała: Co myślę i co mówię? Spokojnie odpowiedziałem, że umrze bez mojej pomocy i mego udziału a wystarczy tylko poczekać. Mama uspokoiła się. Po trzech latach od siostry Wołczkowa, pracującej w wydziale skarbowym Mama dowiedziała się, że Wołkodaw zmarł na raka i zapytała się, czy wiem, że Wołczkow zmarł. Podziękowałem za wiadomość i powiedziałem, że zasłużył na taką śmierć, ale nic nie wiedziałem.

Matura bez egzaminów
Było już wiadomo, że przed egzaminami nie dostanę zezwolenia na uczęszczanie do szkoły i udział w egzaminach. Na ten czas dostanę zwolnienie ze szpitala. Nauczyciele zadecydowali, że nie będę zdawać maturalnych egzaminów a stopnie wystawią dla mnie według średniej rocznej na rok i odpowiednio maturalne, bo zawsze na egzaminach zawsze miałem stopnie dużo lepsze, niż średnia ocena roczna.
Dodatkowym argumentem wydania matury bez egzaminów było zbudowanie i uruchomienie szkolnej rozgłośni i opinia wykładowcy sąsiedniej szkoły oficerów łączności, który pomagał i nadzorował montaż i uruchomieniu wzmacniacza oraz założenie sieci radiowęzła. Jego pomoc ograniczyła się do kilku konsultacji i technicznego nadzoru.
W ten sposób chyba jako jedyny w Wilnie dostałem maturę bez zdawania egzaminów maturalnych. Po zakończeniu roku szkolnego oprócz świadectwa maturalnego w opinii dostałem podziękowanie za zbudowanie i uruchomienie szkolnego radiowęzła. Była to moja pierwsza, chociaż i amatorska praca w przyszłym zawodzie. W ten sposób nasza szkoła miała pierwszy szkolny własny radiowęzeł w Wilnie.
W szkole nie robiłem tajemnicy, że chcę zdawać dokumenty na grupę radiotechniki kowieńskiej politechniki. Jednym z wymagań było podane nazwy i adresu uczelni, gdzie chcemy zdawać dokumenty, gdyż inaczej nie dostawaliśmy zaklejonej koperty z wymaganą przez uczelnię opinią.
Zbudowany prze zemnie wzmacniacz szkolnego radiowęzła pracował około 5 lat. Zakończył swoją pracę ze względu na spalenie się transformatora zasilania z powodu przeciążenia. Ktoś zechciał podłączyć więcej głośników, niż mógł zasilać wzmacniacz i nie zwrócił uwagi na zapach spalenizny ze wzmacniacza.
Nowy dyrektor naszej szkoły poprosił mnie o ustalenie, co jest ze wzmacniaczem. Po sprawdzeniu, zawiadomiłem o spaleniu się transformatora. Że względu na brak takich transformatorów w sklepach, trzeba było z e szkolnego radiowęzła zrezygnować. Nie próbowałem wyjaśnić, kto w tym czasie tam był, i kto jest za spalenie odpowiedzialny.

Spotkanie z Politechniką
Mama poprosiła u znajomych o listy polecające. Dostałem listy do paru osób, w tym do rodziny dyrektora polskiej szkoły, zamkniętej w 1940 roku, do dziekana Matulonisa. Ten list zdecydowałem się oddać dopiero po przyjęciu na politechnikę, lub po nieuzasadnionej odmowie. Nie chciałem prosić o żadne przywileje. Dostałem też list do żony ostatniego dyrektora polskiej szkoły w Kownie zlikwidowanej w 1940 roku.
Składać dokumenty pojechaliśmy całą grupą z obu naszych klas, około 10 osób. Z Wilna wyjechaliśmy około godziny 8 rano pociągiem osobowym, który jechał 3 godziny. Do centralnego gmachu Politechniki poszliśmy pieszo. Ankiety wypełnialiśmy po rosyjsku. W podaniu wskazałem chęć studiowania na radiotechnice, była to jedna z paru specjalności z wykładami wyłącznie w języku litewskim. Jak się później dowiedziałem, była to jedna z kilku specjalności, gdzie już od studentów wymagana była pełna dyskrecja zachowania z zezwoleniem na dostęp do ściśle tajnych państwowych dokumentów. Było to związane z pracą na radiostacjach, rozgłośni i z koniecznym opanowaniem wojskowego sprzętu radiolokacyjnego i łącznościowego.
U mnie dokumenty odbierał zastępca kierownika działu kadr, późniejszy kierownik działu kadr studentów. Po wstępnym sprawdzeniu i przyjęciu dokumentów, powiedział żeby zaczekać, a sam poszedł do drugiego pokoju. Po chwili wściekły wyskakuje z krzykiem:
To Twój ojciec był oficerem!
Wszyscy w pokoju odbioru dokumentów popatrzyli na mnie, część z zaciekawieniem. Było tam z 20 osób zdających dokumenty i czekających.
Bez zdenerwowania i zastanawiania się spokojnie odpowiedziałem:
Tak. Tak jak każdy z wyższym wykształceniem.
Zdumiony kadrowiec zaniemówił, patrzył na mnie i po chwili wyksztusił:
Tak, rozumiem. Dokumenty przyjęte. Przyjeżdżaj na egzaminy.
Zaczekałem na resztę naszych i poszliśmy oglądać miasto. Pod wieczór poszliśmy do mlecznej stołówki. Po kolacji już zmęczeni poszliśmy do miejskiego parku, zestawiliśmy dwie ławki w rząd i usiedliśmy. Niektórzy zasnęli. Pociąg do Wilna odchodził o 3 w nocy. Ten czas korzystając z ciepłej i suchej pogody woleliśmy spędzić w mieście na uboczu w parku, niż na dworcu. Około 1 w nocy podszedł do nas milicjant i chciał budzić. Drugi stanął dalej. Nie spałem, więc po rosyjsku zapytałem:
W czom deło ( w czem sprawa).
Milicjant odskoczył przestraszony. Wszyscy zbudzili się i zaczęli wstawać. Milicjant zapytał:
Kim jesteście i co tu robicie? Proszę o dokumenty.
Jurek Mazurek zapytał:
Czy tu jest ulica Majowa, bo tam mieszkam. A tu przyjechaliśmy uczyć się.
I podał swój dowód osobisty. Milicjant otworzył, spojrzał i zapytał:
Kiedy wyjeżdżacie?
Ktoś odpowiedział, że o trzeciej mamy pociąg. Milicjant odpowiedział, że to już pora iść na dworzec. Któraś z dziewcząt odpowiedziała, że po takim przyjęciu nie mamy ochoty tu zostawać i lepiej dalej pośpimy w pociągu. Wszyscy już wstali. Milicjant powiedział, żebyśmy tyko ławkę postawili na poprzednim miejscu i poszedł z kolegą dalej. Po postawieniu ławki na miejsce skąd wzięliśmy, poszliśmy i po 10 minutach byliśmy już na dworcu, a pociąg już stał na peronie gotowy do odjazdu.
Na początku lipca przyjechaliśmy na egzaminy. Czterej z nas ze mną zamieszkali w audytorium w budynku elektrotechnicznego fakultetu przy ulicy Mickiawicziaus (Mickiewicza), a Marian Adamowicz i Jurek Mazurek niedaleko na Zielonej Górze w małym budynku politechniki z dziewczętami. Dla nas czterech chłopców miejsca tam zabrakło.
Wszyscy nasi dobrze zdali egzaminy i zostali przyjęci. Ja dostałem dwie piątki i jedną czwórkę z fizyki, gdyż zdawałem egzamin z temperaturą ponad 39 stopni. Na komisji dziekan elektrotechnicznego fakultetu Pan Doktor nauk technicznych Matulonis powiedział, że na pierwszy okres mnie przyjmują na rosyjską grupą elektrotechniki przemysłowej, gdyż program jest prawie identyczny a później, jak lepiej nauczę się litewskiego, przeniesie mnie na litewską grupę radiotechniki. Dopiero po posiedzeniu komisji oddałem list polecający. Dziekan bardzo zdziwił się, że oddaję dopiero teraz i zapytał, dlaczego. Odpowiedziałem, że nie chciałem mieć żadnych względów spowodowanych tą prośbą. Był zadowolony i przez cały czas nauki o tym pamiętał.

Początek nauki na politechnice
Pierwsze półrocze zakończyłem na wszystkie piątki. Dostałem podwyższone stypendium. W lutym Dziekan Matulonis wezwał mnie i zapytał, czy jeszcze chcę przejść na radiotechnikę. Potwierdziłem swoją poprzednią prośbę. Dowiedziałem się, że jeden ze studentów tej grupy, Czepulionis musi opuścić naukę na politechnice i pozostaje wolne miejsce na radiotechnice.
Podziękowałem Dziekanowi za pamięć i z Jego polecenia zwróciłem się do kierownika katedry Radiotechniki Doktora nauk technicznych Stanaitisa o przyjęcie mnie do grupy. Pan dr Stanajtis już wiedział o mnie. W momencie mojej wizyty była u niego gospodyni grupy, jego córka, Birutie. Ona poznajomiła mnie z całą grupą i powiedziała, że jeżeli będzie mnie trudno, to pomogą wszyscy. Dopóki nie opanowałem wystarczająco litewskiego, wszyscy pomagali powtarzając treść wykładu po rosyjsku. Później to ja już mogłem pomagać innym z mojej grupy wyłącznie litewskiej za wyjątkiem mnie. W takich warunkach przyszedł do mnie telegram z Wilna opisany na wstępie. Po dłuższej mojej nieobecności też miałem chętną pomoc od wszystkich koleżanek i kolegów. Na całej grupie tylko jeden kolega, Stiapas Januszonis był do mnie niechętny, ze względu na moje polskie pochodzenie. Lecz i On w razie potrzeby, pomagał mnie.
Po powrocie po trzech tygodniach z Wilna miałem spore zaległości. Wszyscy wiedzieli o przyczynie, lecz nic nie mówili i nie pytali. Wszyscy powitali bardzo serdecznie, w tym i Januszonis. Dostałem notatki z okresu mojej nieobecności na zajęciach od wszystkich, sami proponowali bez prośby. Dlatego zaległości mogłem prędko uzupełnić.

Nowe laboratorium w Dyspanserze
Po zatrzymaniu Mama straciła pracę w przeciwgruźliczym Instytucie. W czasie przesłuchiwania Mama była trzymana na w areszcie KGB, a Pan Tadeusz początkowo też tam, a później na Łukiszkach, ale już latem został przeniesiony na Kościuszki, na miejsce przetrzymywanych jeńców niemieckich.
W celach nie było miejsca nawet na krzesła. Aresztowani mogli tylko stać albo leżeć na podłodze. Obracali się jednocześnie wszyscy razem na komendę. Cela Pana Tadeusza miała okna nad Wilię i w górę rzeki. W tym miejscu była publiczna droga na wale przeciwpowodziowym. Tam przychodziły rodziny i znajomi aresztowanych i mogli widzieć siebie nawzajem. W ten sposób mogli wiedzieć, czy są jeszcze w Wilnie.
W pracy Pan Tadeusz wykorzystywał aparat fotograficzny Leika z obiektywem o ogniskowej 50mm  i świetle 1:3,5  Był to średniej jakości aparat na taśmę 35mm na 36 zdjęć. Na czas nieobecności Pana Tadeusza Mama dała mnie ten aparat do wykorzystania. Na nim nauczyłem się robić zdjęcia.
Na dotychczasowe Mamy stanowisko kierownika laboratorium przyjęli Litwina. Szukali kierownika nowo organizowanego laboratorium bakteriologicznego w Przeciwgruźliczej rejonowej przychodni (dyspanserze). Do Mamy doszły informacje o rozmowie na ten temat z ministrem zdrowia Litwy:
Jeżeli chcesz mieć dobre laboratorium, weź Strużanowską, a jeżeli chcesz mieć Litwinów, bierz, kogo chcesz. Powiedział ówczesny minister zdrowia. Po tej rozmowie Mama dostała pracę na pełny etat. Mama zorganizowała pracę i wyposażenie nowego laboratorium.

Początki Wilii
W tym czasie zalążek przyszłego Zespołu Pieśni i Tańca Wilia, jakim były nasze dwie klasy rozrósł się do kilkudziesięciu osób i objął nie tylko Polskie dwu letnie Seminarium Nauczycielskie w Nowej Wklejce, ale i uczni starszych klas polskich szkół i abiturientów piątki i innych polskich szkół w innych uczelniach Wilna oraz pracujących i powracających ze zsyłek. Zalążek Wilii pracował pod kierownictwem dyrygenta, Pana Witolda Turowskiego i choreografa Pani Zofii Gulewicz, która doszła w Nowej Wilajce ze szkoły w Kolonii Kolejowej. Zespół przerósł możliwości pracy w jednej małej uczelni i został zreformowany, przeniesiony do Pałacu Związków Zawodowych gdzie otrzymał nazwę i powstał jako Polski Zespół Pieśni i Tańca Wilia przy miejskim Klubie Związków Zawodowych obok naszej dawnej szkoły przy końcu ulicy Wielkiej. Nie można też zapomnieć o pierwszym prezesie Wilii, Tadeuszu Stefanowiczu, który w czasie 2 repatryacji po 1956 roku wyjechał do Polski. Pierwszy sylwester 1953 r naszych klas po zakończeniu szkoły spędziliśmy jeszcze u nas w domu. Już w następnym 1954 roku obchodzony był sylwester nie mojej klasy, ale Wilji odbył się w szkole w Kolonii Kolejowej pomiędzy Wilnem a Nową Wklejką. Tam też były wszystkie następne sylwestry z udziałem już ponad 100 osób. Dojazd z Wilna do szkoły w Kolonii Kolejowaj był pod górę. Na jeden z sylwestrów autobusem dojechaliśmy tylko do tej Góry, i z powodu gołoledzi. Dalej szliśmy z trudem pieszo po poboczu lub po sąsiednim polu.
Dyrygentem pozostał Pan Witek Turowski, podobno Białorusin. Choreografem pozostała Pani Zofia Hulewicz, nauczycielka szkoły z Kolonii Kolejowej, po choreograficznym zawodowym studium w Krakowie. Później do nich dołączył kompozytor Litwin dobrze znający język polski, Pan Pilipajtis podjął się kierowania kapelą.
Z czasem zespól rozrósł się i ilość uczestników przekroczyła 100 osób. Po przeniesieniu Zespół dostał 3 etaty dla dyrygenta, choreografa i Kapelmistrza, którzy przedtem pracowali społecznie. Zespół jeszcze bardziej rozrósł się, i powstały 2 grupy chóru: podstawowa i początkujących, uczących się starszego repertuaru. Nowy narybek, po opanowaniu  starego repertuaru przechodził do grupy podstawowej. Pojawili się soliści.
Wszyscy troje do końca życia pracowali z Wilią. W ten sposób Wilia stała się faktycznie międzynarodowym zespołem pieśni i Tańca. Do zespołu przyszli też Polacy po powrocie z lagrów, co zespół jeszcze wzmocniło i rozrósł się i stał się źródłem pomocy i doradztwa dla szkolnych zespołów.
 Pomimo braku słuchu i w rezultacie braku możliwości aktywnego udziału w koncertach, brałem czynny udział w życiu towarzyskim zespołu. Przy możliwościach czasowych, brałem udział w wyjazdach w teren. Widziałem odbiór jego twórczości też w Mińsku. Przy jednym z wyjazdów Zespół dał dwa wieczorne koncerty dwa dni pod rząd. Sala mińskiego Domu Kultury Związków Zawodowych na około 5 tysięcy widzów dwa dni była całkowicie zapełniona. Wszystkie bilety wyprzedane a ludzie czekali przed wejściem na chcących zwrócić bilety. Część oczekujących została wpuszczone i zajęli stojące miejsca przy wejściach na widownię. Z tych ludzi utworzył się spory tłumek.
Od powstania Wilii w organizacji publiczności na koncerty Wilii i innych zespołów oraz artystów przyjeżdżających z polski Mama brała czynny udział. Chodziło o sprzedaż biletów i organizację widowni oraz kwiatów dla kierowników i solistów.

Powtórna repatriacja
Wiosną 1956 roku, jeszcze w czasie studiów rozpoczęły się zapisy powtórnej repatriacji do Polski. Złożyliśmy wnioski po raz kolejny całą rodziną razem z Hanką i Jej mężem, Stasiem Balsisem, wtedy już dyrektorem sportowej szkoły Dynamo. Otrzymaliśmy pozytywną odpowiedź, lecz Hanka i Stasis zrezygnowali i odmówili się. Pomimo faktu, że mieszkałem w Kownie, zgodziłem się wniosek złożyć razem z pozostałą rodziną.
To nie pozwoliło nam wyjechać bez Niej. Ta decyzja zaważyła później na całym dalszym moim życiu i pozbawiła możliwości samotnego wyjazdu do Polski. W czasie tej repatriacji wyjechała też do Polski Halina Gumienna. Zamieszkała u swojej Cioci w Milanówku pod Warszawą.
Po ukończeniu politechniki przed obroną dyplomów będąc w Wilnie z upoważnienia dziekana fakultetu i kierownika katedry rozmawiałem z kierownikami Wydziałów Kadr kilku przedsiębiorstw, które zgłosiły zapotrzebowanie na inżynierów-radiotechników o ogólnych tematach pracy i stanowiskach, na jakich mogą być zatrudnieni nasi absolwenci.
Relację zdałem dziekanowi dr nauk technicznych Matulonisowi i kierownikowi katedry radiotechniki, dr nauk technicznych Stanaitisowi i oddzielnie kolegom i koleżankom. W rezultacie wszyscy przyszli Wilnianie już wiedzieli, czego i gdzie mogli oczekiwać i co wybierać. Więc podejmowali świadome decyzje już wiedząc, czego mogą się spodziewać po przyjeździe do Wilna.
Jonas Balcziunas i ja wybraliśmy skierowania do cywilnego, jeszcze przedwojennego zakładu Elfa. Mama uzgodniła z Kulentyną (Heleną Demidowicz – Małaszkiną), że zamieszkam u niej, w centrum miasta po powrocie do Wilna.
.
Pierwsze poważne techniczne zadanie
Wiosną 1958 roku starszy kolega z V szkoły Tadzik Jakutis powiedział o planowaniu zbudowania zautomatyzowanego systemu kontroli jakości i dokładności pracy liczników elektrycznych. Moim zadaniem byłoby opracowanie sterowanie całym urządzeniem i zbudowanie układu kontroli jakości i dokładności liczników elektrycznych. Miałem trochę literatury z cyfrowej elektroniki. Zgodziłem się zastanowić, czy podejmę się pracy. Po miesiącu miałem już zasadę pracy systemu i ideowy schemat bez obliczenia poszczególnych elementów. U mnie wyszła konieczność zastosowania do 3.500 lamp, podwójnych triod, a u konkurentów ponad 4000 lamp z dwukrotnie większym poborem mocy.
Radę techniczną wyznaczono na miesiąc później. Konkurencją dla mnie, inżyniera z rocznym stażem w dziedzinie niskich (głosowych) częstotliwości i nadajników, było centralne biuro konstrukcyjne techniki oscyloskopów z działem techniki cyfrowej. Na Radzie wystąpiło trzech doświadczonych inżynierów w wieku 45 do 55 lat. Jako pierwsi wystąpili konkurenci. Ja występowałem samotnie i po opowiedzeniu zasady pracy proponowanego urządzenia poradziłem wybór konkurencji.
Moja relacja spodobała się dyrektorowi technicznemu, Ukraińcowi, panu Pidlisnemu. Dlatego, że moje uzasadnienie było bardziej przystępnie dla mechaników i innych, nie znających zasad elektroniki, konkurs wygrałem, pomimo że gotowych dopracowanych elementów nie miałem w przeciwieństwie do konkurentów.
Po tej radzie nastąpił czas wytężonej pracy opracowania oddzielnych elementów i ogólnej konstrukcji. Jeszcze miesiąc pracowałem na Elfie a wieczorami, w soboty i niedziele na Wileńskiej fabryce liczników elektrycznych. W ciągu tych trzech miesięcy miałem opracowane i sprawdzone wszystkie podstawowe schematy z wartościami elementów i mechaniczną konstrukcję w odręcznie narysowanych brulionach. Nie obeszło się bez błędów, które uświadomiłem sobie później, po zmontowaniu całego systemu i rocznej eksploatacji. Było to zastosowanie znacznie tańszych wtedy, lecz wrażliwych na temperaturę diod germanowych, a nie krzemowych z mniejszym prądem zaporowym.
Od tego momentu już nie miałem ani chwili wolnego czasu na żadne spotkania. Dlatego zawiesiłem wszystkie spotkania z członkami Wilii. Cały czas poświęciłem wyłącznie na pracę i badania z nią związane. Jeszcze nie wiedziałem o wpływie temperatury na pracę sprzętu.

Zmiana miejsca pracy
Przyszedł czas oficjalnego przejścia do nowego zakładu pracy. Byłem zbyt zmęczony i było zbyt trudno, żeby pracować w dwóch miejscach przy wykonywaniu trudnych zadań.
Przyszedł czas na kierowanie zespołem montującym aparaturę na dwie zmiany oraz na wyjazdy w celu wyboru elementów konstrukcyjnych. Po otrzymaniu prośby z nowego miejsca pracy z załatwieniem formalności nie miałem problemów, pomimo okresu zatrudnienia po skierowaniu z politechniki tylko półtorej roku przy obowiązkowym okresie 5 lat otrzymałem zwolnienie z pracy na moją proźbę. Została podjęta decyzja przyjęcia mnie na umowę o dzieło.
Po zakończeniu opracowania dostałem do pomocy z 20 osób, które trzeba było nauczyć montażu od podstaw. Ruszyło równolegle opracowanie przeze mnie systemu sterowania całą linią kontroli i pomiaru dokładności pracy liczników energii elektrycznej z dokładnością 0,1%.

Konferencja w Nowosybirsku
Prace trwały jeszcze trzy miesiące. We wrześniu 1959 roku przyszedł list z Nowosybirskiej filii Akademii Nauk ZSRR z propozycją zreferowania naszej pracy. Nowy dyrektor do spraw technicznych Julian Makarski podjął decyzję, że to ja muszę reprezentować zakład i wystąpić z dwoma tematami:
1)                           Mechaniczna część linii kontroli liczników elektrycznych i aparatura kontrolno-pomiarowa.
W pierwszej części miałem przygotowany tekst przez jednego z autorów, inżyniera – mechanika Tadeusza Jakutisa. Temat obejmował mechaniczny transport liczników energii elektrycznej od miejsca załadunku, poprzez dwa stanowiska pomiaru dokładności pracy przy jednoczesnym pomiarze po 12 sztuk na dwóch obciążeniach (10 i 20%), zmiana taktu kontroli z 12 na 4 gniazda pomiarowe i pomiar pozostałych 4 obciążeń (50, 100 150 i 200%) przy nominalnym obciążeniu 5 lub 10A, oraz stanowisko selekcji. Przyrządy nie spełniające wymogów były zrzucane na zwrotny transporter na powtórne regulowanie a spełniające wymogi nawieszane na transporter do kontroli zatrzymywania przy minimalnym obciążeniu i utrzymanie zatrzymania przy wyłączonym prądzie i włączonym napięciu..
2)                           Natomiast opis elektroniki przygotowywałem sam.
Po poprawkach nie zdążyłem całości przepisać na maszynie, więc zabrałem ją ze sobą i przepisywałem w hotelu. Wyjeżdżając rano z domu zapomniałem zabrać rysunki elektroniki. Mama zauważyła na następny dzień i dosłała dla mnie mnie, lecz przyszły na następny dzień po odczycie. Korzystając z prostoty układu blokowego narysowałem go na tablicy i opowiedziałem. Oba odczyty zakończyły się powodzeniem jako jedne z lepszych.
Było to moje pierwsze publiczne wystąpienie na konferencji o takim zasięgu. Dostałem w czasopiśmie prac instytutu oba  wystąpienia
Automatyczna linia kontroli liczników elektryczności otrzymała zatwierdzenie 2 patentów. Układ elektroniczny pomiaru dokładności pracy licznika został określony jako opisany w czasopiśmie firmy Hewlet Packard, lecz nigdy takiego opisu nie znalazłem, A opis zgłoszenia patentowego pozostał wiele lat u jakiegoś eksperta.
Sprawdzałem to kilkakrotnie w patentowej bibliotece w Moskwie. Mam wrażenie, że po prostu został skradziony i zgłoszony jako swój pod inną nazwą.

Pan Tadeusz w Lagrach
Pan Tadeusz z więzienia przy ul Kościuszki w końcu lata 1953 roku został wysłany do obozu przy budowie Wołgogradzkiej elektrowni wodnej, a potem po jej zakończeniu trafił do obozu przy budowie kanału Wołgo-Don. W tym obozie doszło do bitwy więźniów Kryminalistów z więźniami politycznymi z użyciem ciężkiego sprzętu budowlanego (ciężarówek – wywrotek, spychaczy i koparek).
Bitwę obserwowali strażnicy ze swoich wierz obserwacyjnych i nie reagowali. Wśród więźniów politycznych było sporo oficerów i inżynierów. Dlatego bitwę wygrali więźniowie polityczni, potrafiący lepiej wykorzystać technikę budowlaną jako bojową.
Strażnicy nie interweniowali, bo im było wygodne, że więźniowie nawzajem się pozabijają, a szczególnie kryminaliści, gdyż z nimi mieli więcej kłopotów.
Po zwolnieniu z obozu pracy w 1958 roku Pan Tadeusz Lara powrócił do Wilna już posiadając nowe dokumenty, zwróciłem mu aparat fotograficzny. W tym czasie już Wilia święciła sukcesy. W Wilii śpiewało kilku solistów. Między innymi śpiewali jako soliści Skrobot i Tadeusz Lara. Po paru miesiącach otrzymał zezwolenie na wyjazd do Polski, ożenił się ze szkolną sympatią i zamieszkał w Częstochowie, przy ul Waszyngtona 60. Odwiedził mnie w Krakowie w 1990 roku. Zmarł w 2000 roku na cukrzycę.

Kłopoty w Wilii i szkolne zespoły
Do Wilna wrócił też ze zsyłki zdolny nauczyciel śpiewu Władek Korkuć. W Wilii został drugim dyrygentem. Nie zgadzał się z taktyką etatowego dyrygenta Wilii, Pana Witka Turowskiego. Chciał przygotowywać inny repertuar ze znacznie większym procentem polskich utworów. Niestety, dla wszystkich narodowych ludowych zespołów były dość duże ograniczenia, których Władek nie uznawał i dochodziło do gorących starć pomiędzy dwoma dyrygentami i kierownictwem Wilii.
Mogło to doprowadzić do odgórnego zamknięcia zespołu za nie spełnianie wymogów ustaw i dyrektyw, a powtórne utworzenie zespołu było bardzo trudne i nierealne. Jednocześnie do Wilii przychodzili z całej Wileńszczyzny nieprzygotowani w szkołach kandydaci na chórzystów, tancerzy i solistów na naukę których od podstaw trzeba było poświęcić sporo czasu i wysiłku ze szkodą dla całego zespołu i jego repertuaru. Trzeba było w jakiś sposób zlikwidować wewnętrzne nieporozumienia i zamiast dwóch grup zespołu: podstawowej i przygotowawczej, zorganizować przygotowanie nowych artystów, znających podstawowy repertuar zespołu na innych terenach. Trzeba było przenieść przygotowanie nowych artystów do wszystkich polskich szkół średnich.
W czasie jednego ze spacerów w 1958 roku z Frankiem Kowalewskim (już wieloletnim prezesem zarządu Wilii) Franek poskarżył się na to, więc zwróciłem uwagę Franka na szkoły i poradziłem, żeby na zebraniu członkom zespołu na stanowiskach nauczycieli zaproponować zorganizowanie w szkołach samodzielnych szkolnych zespołów pieśni i tańca w celu przygotowania rezerwy artystów już w średnich szkołach. W rzeczywistości trzeba było zachęcić tylko Władka Korkucia do pożyteczniejszej pracy, i zlikwidować przyczyny kłótni i nieporozumień z Panem Witkiem Turowskim
Rezultaty przeszły najśmielsze oczekiwania. Do 60 roku w większości polskich szkół powstały zespoły nieoficjalnie przygotowujące artystów dla Wilii. W Wilii nie było już potrzeby szkolenia młodzieży od podstaw. Niektóre szkolne zespoły stały się znane na całej Litwie, Łotwie i części Białorusi a także w Polsce. Artystyczni kierownicy zespołu mogli więcej czasu poświęcić na podniesienie artystycznego poziomu zespołu, a nie przygotowanie uzupełnienia kadry. Artystyczni kierownicy zespołu zamiast szkolenia nowicjuszy zaczęli doradzać szkolnym nauczycielom, co dało niespodziewanie dobre rezultaty.
Dzięki tym szkolnym zespołom też Wilia zrobiła z czasem poważny krok do przodu pod względem jakości wykonania i szerokości repertuaru. Jest to zasługa kierownictwa zespołu i między innymi Pana Witka Turowskiego, Pana Pilipaitisa, Pani Zofii Gulewicz, Czesi Ingielewiczówny, Franka Kowalewskiego i całego zarządu Wilii, wielu jej członków. Jest to też zasługa całej masy szkolnych nauczycieli śpiewu i muzyki, pracujących z młodzieżą. Wileńska Wilia oprócz wysokiej klasy wykonawcy koncertów stała się konsultantem i organizatorem całego ludowego ruchu artystycznego Polskiej Ludowej Pieśni i Tańca dla całego zachodniego regionu Związku Radzieckiego
W czasie przygotowania koncertu Śląska w 62 roku w parku Wingis (Zakret) ktoś z obsługi przygotowania nagłośnienia puścił parę piosenek z repertuaru Śląska w wykonaniu Wilii. Wywołało to zdziwienie i poruszenie wśród członków Śląska i ich gratulacje za jakość. Po pytaniu, kto to śpiewa, powiedzieli, że poznali tylko po składzie chóru, bo tu jest więcej dziewcząt, niż w oryginalnym Ślasku.

Pierwszy wyjazd do Polski.
W 61 roku latem po raz pierwszy pojechałem z wycieczką do Polski na trasie Warszawa, Szczecin, Międzyzdroje, Poznań Warszawa i powrotem do Wilna. Na plaży w Międzyzdrojach starszy męszczyzna posłyszał,że rozmawiamy po litewsku i zaczął rozmawiać z nami. Powiedział, że przyjechał tu z rodziną w czasie pierwszej repatriacji. Pomiedział, że jest Litwinem i stale mieszka w Polsce od Wojny. Zwiedziliśmy pozostałości po wyrzutni rakiet w Panemunde.
W tym czasie mój Ojciec był u swego Brata, Zygmunta w Londynie. Żeby spotkać się musiałem uzgodnić spotkanie z Ojcem z pilotką wycieczki z Litwy. Ta zapytała polskiego pilota wycieczki z Międzyzdrojów i dowiedziała się, że mówię po polsku lepiej, niż on i nie ma podstawy, żeby zabronić, bo na pewno dam sobie radę. W rezultacie dostałem zezwolenie na odłączenie się od wycieczki i samodzielny wyjazd do Wrocławia na jeden dzień, do Cioci Jadzi, chociaż było to oficjalni zabronione.
W drodze do Poznania miałem trochę kłopotów, gdyż za dużo pomagałem innym z grupy. Tam spotkaliśmy się z Ojcem, po raz pierwszy po Wojnie. Mogliśmy spędzić razem tylko jeden dzień, chociaż był bardzo zmęczony, i musiałem dołączyć do wycieczki następnego dnia rano w Warszawie.
Na stację odprowadziła mnie Zosia.

Temat szerszego ruchu amatorskiej twórczości
Po uspokojeniu nastrojów po kłótniach w Wilii byłem obecny przy odrzuceniu kilku kandydatów na chórzystów przez Pana Turowskiego ze względu na brak słuchu. Takich ludzi, którym niedźwiedź nastąpił na ucho i nie mogą śpiewać, nie wyłączając i mnie, jest sporo. W rozmowie z Frankiem Kowalewskim zwróciłem na to jego uwagę i powiedziałem, że warto zorganizować też zespół dramatyczny. Po krótkim zastanowieniu Franek odpowiedział, że mam rację i obiecał temat rozpracować, bo na to muszą zgodzić się dość wysokie władze, a te ścieżki ma już opanowane i nieźle wydeptał. Sprawę załatwić podjął się sam. Znając warunki tego okresu, wiedziałem, że tylko znający te ścieżki Franek ma szansę powodzenia. Wszyscy inni są bez szans i mogą być tylko „głosem wołającym na puszczy”.
Minęło pół roku, i w polskojęzycznej wileńskiej gazecie Czerwony Sztandar zjawiło się zaproszenie na spotkanie poświęcone pytaniu, czy w Wilnie jest potrzebny polski amatorski zespół dramatyczny. Było to pierwsze zebranie na ten temat pod przewodnictwem Naczelnego redaktora gazety, Pana Rymarczyka i prezesa zarządu Zespołu Pieśni i Tańca Wilia. Franka Kowalewskiego. Zebranie trwało około 3 godzin. Oprócz Pana Rymarczyka i Franka Kowalewskiego głos zabrało kilku dyrektorów szkół polskich, polonistów, i wielu innych. Najtrudniejszym problemem był brak wolnego lokalu w mieście na repetycje i występy.
Po paru dniach był reportaż z zebrania w gazecie z wnioskiem konieczności dalszej pracy w celu zorganizowania takiego zespołu i znalezienia lokalizacji dla niego.

Utworzenie zespołu dramatycznego
Po paru miesiącach 13 lutego 1961 roku było powtórnie zebranie w redakcji Czerwonego Sztandaru, ale już organizacyjne. Franek Kowalewski uzgodnił też lokalizację rejestracji zespołu i miejsce na repetycje w Klubie Pracowników Łączności. Na zebraniu też brał udział Dyrektor Klubu Pracowników Łączności Pan Giedraitias z kierownikiem artystycznym Klubu, Panem Andruszkiewiczem i większość biorących udział w poprzednim zebraniu. Zespół dramatyczny został powołany przy Polskim Zespole Pieśni i Tańca Wilia z lokalizacją przy klubie Łączności z miejscem na repetycje w tym klubie. Klub posiadał kilka sal, zajętych tulko parę dni. Został wybrany tymczasowy zarząd zespołu, do którego weszli:
1.Janina Strużanowski, lekarka.
2.Janina Pieniążek, emerytowana nauczycielka, polonistka.
3.Dr Jerzy Orda, Historyk, archiwista, znawca historii i architektury Wilna, pracownik Wileńskiego Archiwum historycznego.
4.Jerzy Strużanowski inżynier.
5.Witalis Stankiewicz. emeryt
6.Czekotowska, polonistka z V średniej szkoły.
Ci ludzie mieli rozpocząć organizację zespołu w Klubie Łączności, znalezionego z możliwością przyjęcia powstającego zespołu przez Franka Kowalewskiego, prezesa Zespołu Pieśni i Tańca Wilia. W gazecie ukazało się zaproszenie do Klubu Łączności dla chętnych do pracy w zespole. Prezesem została Pani Janina Pieniążek, gdyż jako emerytka była wolna od szykan w pracy i materialnej kary w razie nieposłuszeństwa.

Pierwsze repetycje w Klubie Łączności
W klubie łączności było wolnych kilka pokoi. Na repetycje zajęliśmy dwa pokoje jeden dzień tygodniowo.
Janina Strużanowski została kierownikiem artystycznym zespołu.
Od tego czasu w jednym pokoju zajęła się doborem repertuaru i repetycjami: scenek, skeczy i różnych rodzajów sztuk dla początkujących artystów-amatorów polskiego dramatycznego zespołu. Zajęła się też reżyserią tych scenek i skeczy. Na repetycjach pomagała Pani Stankiewiczowa, żona Pana Witalisa Stankiewicza.
Pan dr Jerzy Orda zaczął uczyć recytacji i deklamacji wolnych od zajęć w skeczach lub scenkach kandydatów na artystów zespołu. Pan Orda nie szczędził własnego czasu na pracę z młodzieżą, uczył deklamacji patriotycznych wierszy. Z repetycji przeważnie wychodził ostatni po rozejściu się młodzieży.
Z nim współpracowali Pan Stankiewicz i znany nam z niepochlebnej strony w okresie niemieckiej okupacji Aleksander Czernis, który tylko siedział i słuchał co się dzieje, jakby to było jego jedynym zadaniem. Pan Stankiewicz starał się pomagać młodzieży przepisując wybrane przez Pana Ordę wiersze i sprawdzając stan zapamiętania wierszy prowadząc przepytywanie i podpowiadając. Natomiast Pan Czernis tylko siedział i przysłuchiwał się. W pracy reżyserskiej, ani żadnej innej organizacyjnej udziału nie brał. Dlatego bardzo mnie dziwią wychwalania Pana Aleksandra Czernisa w książce Jerzego Surwiły „Zostali tu z nami na dobre i złe” oraz informacje o Jego aktorskiej przeszłości oraz działalności reżyserskiej.

Wycieczki po Wilnie z Panem Dr Jerzym Ordą.
Korzystając z olbrzymiej wiedzy o Wilnie Pan Dr Jerzy Orda często oprowadzał rozmaite polskie wycieczki, w tym członków różnych wileńskich i innych artystycznych zespołów, w tym też z Polski (Śląsk, Mazowsze, Teatr Powszechny z Panem Adamem Hanuszkiewiczem na czele i pojedynczych artystów) oraz różne specjalistyczne. Dla wielu to się nie podobało i starali się go w miarę swoich możliwości rozmaitymi sposobami dyskryminować Go.
Po raz pierwszy spotkałem się z Panem Ordą na wycieczce po Wilnie członków Zespołu Pieśni i Tańca Wilii. Między innymi opowiadał o budowie pałacu namiestnikowskiego w 60 latach XIX wieku przy placu Napoleona. Tam był postawiony na polecenie ówczesnego Cara Rosji pomnik gubernatora Litwy, Murawiowa, przezwanego przez miejscowych Wieszatieliem, za masowe wykonywania kary śmierci przez powieszenie na wielu powstańcach powstania Styczniowego 1863 roku. Polacy niejednokrotnie próbowali zniszczyć pomnik, lecz bez skutku. Złapani za próbę zniszczenia pomnika zostali powieszeni
Za próby zniszczenia lub uszkodzenia pomnika wielu zostało ukaranych śmiercią lub zsyłką na Sybir. Ktoś wpadł na pomysł wykorzystania antagonizmu psów i wilków metodą wysmarowania podstawy pomnika wilczym sadłem. Efekt był natychmiastowy. Wszystkie psy z całej okolicy zbiegły się, a w tym i psy obecnego Carskiego Namiestnika, mieszkającego w sąsiednim budynku i rozpoczęły stałe koncerty wyjąc całymi dniami i nocami na pomnik. Strzelać ich nie mogli, bo były wśród nich i psy nowego Namiestnika i innych rosyjskich carskich dygnitarzy, a nocami psy nie dawały w całej okolicy zasnąć a przepędzanie nie pomagało. Na wielokrotne i częste skargi nowego Namiestnika Cesarzowa obecny Car Wszechrosji zareagował i polecił przenieść pomnik już słynnego Murawiowa do jego rodzinnego miasta na terenie Rosji właściwej.
Pan Dr Jerzy Orda potrafił oprowadzać wycieczki opowiadając o każdym domu Starego Miasta Wilna. Opowiadał też między innymi ciekawostkami, że mieszkający naprzeciw siebie przy ulicy Wielkiej magnaci pokłócili się na tle matrymonialnym i ich wojska wystawiły w oknach armaty i stanęli strzelcy gotowi do bratobójczej wojny. Stali tak w oknach naprzeciw siebie w odległości kilkunastu metrów z naładowanymi armatami, zapalonymi lontami i gotowymi do strzału muszkietami cały dzień a magnaci dyskutowali. W końcu ktoś ustąpił i było huczne wesele. Rzadko powtarzał te same opowiadania na wycieczkach. Dlatego w miarę czasowych możliwości przy każdej okazji członkowie Wilii i zespołu dramatycznego starali się iść z Nim na kolejną wycieczkę.
Na wszystkich wycieczkach zawsze w pierwszej kolejności opowiadał o budynkach związanych z Polakami i Polskością Wilna.
Znalazłem w Internecie artykuł o Panu dr Jerzym  Ordzie. W tym artykule brak wzmianki o Jego udziale w artystycznej twórczości amatorskiej, oprowadzaniu wycieczek po Wilnie i zakazie pracy z młodzieżą.

Pierwsze występy zespołu dramatycznego
W październiku 1963 roku był pierwszy występ dramatycznego zespołu z paru małymi skeczami w języku polskim, razem z innymi zespołami klubu łączności występującymi w języku litewskim i rosyjskim w bernardyńskim parku na brzegu Wilenki. Występowały młode aktorki. Przyjęcie publiczności było bardzo ciepłe. Temu występowi Czerwony Sztandar poświęcił krótki, ale ciepły artykulik.
Po paru miesiącach Panu Czernisowi dokuczyło siedzieć i słuchać. Zaczął namawiać Pana Ordę i Pana Stankiewicza do oddzielenia się od podstawowej grupy teatralnej, gdyż żadne propozycje Pana Czernisa tam nie były brane pod uwagę. Największą obrazą, podkreślaną przez Pana Aleksandra, było pominięcie w występach wierszy przygotowanych przez Pana Ordę. Nie zwracał uwagi na niezgodność tematyki opracowywanej przez Pana Ordę do całości koncertu. Pomimo tego, że do całej tematyki wszystkich wystąpień w tym dniu tematycznie absolutnie nie pasowały.
Pani Janina Strużanowski z pomocą polonistów ze szkół i redakcji Czerwony Sztandar zorganizowała konkurs recytatorski z myślą o corocznym jego powtarzaniu. Niestety, konkurs odbył się tylko dwa razy. Dwa pierwsze miejsca zajęły Jurata (Litwinka pochodząca z Koszedar) i Anna Kosaczówena, wychowanka Pani Ireny Bedekanis.
Konkurs po raz drugi został powtórzony po roku. Na nim powtórnie pierwsze miejsca zajęła Jurata i Anna Kosaczówna  Pan Orda do konkursu nie dał żadnych propozycji. Ze względu na małe zainteresowanie polonistów w szkołach po raz trzeci konkursu recytatorskiego nie organizowano i więcej nie powtarzano.

Pierwszy rozłam: Trzech Panów i trzy Panie
Trochę później trzej panowie zdecydowali się przejść do innego klubu – Klubu Kolejarzy. Z Panami Ordą, Stankiewiczem i Czerniłem przeszlo do klubu Kolejarzy około 15 młodych artystów-amatorów. Był to zalążek nowego zespołu z kierunkiem recytacje i deklamacje. W tej grupie aktorów – amatorów najwięcej było uczniów z pobliskiej polskiej 11 szkoły średniej. Podstawową przyczyną wyjścia Panów było nie uwzględnienie na pierwszym występie pracy Pana Ordy. Dla Panów nie było ważne, że tematyka przygotowywanych przez Pana Ordę wierszy nie pasowała do ogólnej ustalonej tematyki. Jak się potwierdziło, był to pretekst do próby zlikwidowania polskiego zespołu dramatycznego, który miał w krótkim czasie nieprzyjemne przedłużenie.
W klubie Łączności pozostały trzy Panie: Janina Pieniążkowa, Janina Strużanowska i Maria Stankiewiczowa z pozostałymi około 30 aktorami. Na repetycje często przychodzili inspektorzy wydziału kultury. Szczególnie przed planowanymi występami, odwiedzali przedstawiciele wydziału kultury miasta i znacznie częściej Leninowskiego Rejonu Miasta Wilna, w którym siedzibę miał Klub Pracowników Łączności. Byli to przeważnie panowie emeryci pracujący społecznie Aleksiejew i Iwanow.
W początkowym okresie żadnych uwag nie mieli, tylko przysłuchiwali się i nie wypowiadali żadnych uwag czy też zastrzeżeń, gdyż wszystkie zasady i wymogi były realizowane. Ze względu na repertuar z uwzględnieniem autorów rosyjskich, litewskich i innych przyczepić się nie mogli.

Przybywa Pani Irena Rymowicz
W tym czasie do domu dziecka przy ul Grybu (dawniej Grzybowej) przyszła do pracy na stanowisko wychowawczyni emerytowana artystka z Rosyjskiego Dramatycznego Teatru, Pani Irena Rymowicz, znośnie znająca język polski. O Pani Irenie Rymowicz nic nie wiedzieliśmy. Po paru latach dowiedzieliśmy się o Pani Rymowicz znacznie więcej, lecz to była musztarda po obiedzie. Tylko mała część Jej życia jest opisana w książce Jurka Surwiły o Pani Rymowicz. W książce brak zasług Pani Ireny dla Władzy radzieckiej. Dla mnie od razu to się wydało podejrzane, że dobra artystka idzie do pracy z małymi dziećmi jako wychowawczyni. Ze swoimi podejrzeniami z nikim nie podzieliłem się. Jak się po kilku miesiącach okazało, to był mój wielki błąd, Lecz wtedy zbyt mało wiedziałem o pracy specjalnych służb, żeby wypowiadać niepotwierdzone faktami osobiste wrażenia. Nic nie wiedziałem o pracy Pani Rymowicz w kowieńskim dramatycznym teatrze.
Janina Strużanowska niczego nie podejrzewając, zaproponowała Pani Rymowicz pracę reżysera w zespole dramatycznym. Pani Irena Rymowicz z chęcią zgodziła się. Dyrektor Domu Kultury Łączności, Pan Gedraitis w Wydziale Kultury Leninowskiego Rejonu miasta Wilna natychmiast otrzymał dla niej etat reżysera Polskiego Zespołu Dramatycznego.



Reżyserska pomoc Pani Ireny Rymowicz przed Pierwszym
i jednocześnie ostatnim występem teatru recytacji w Klubie Kolejarzy
Pana Ordy z zakazem Jego pracy z młodzierzą
Po roku Trzej Panowie (dr Jerzy Orda, Aleksander Czernis i Witalis Stankiewicz) przygotowali wieczór recytacji i deklamacji polskiej poezji. Zespół w przeważającej większości zasilili uczniowie sąsiedniej polskiej szkoły Nr 11 z ulicy Krupniczej. Organizatorzy nie mogli sobie poradzić z ogólnym ułożeniem wieczoru, który potrzebował tylko doszlifowania i dopuszczalnej dla władz formy.
W tym celu Pan Orda poprosił o reżyserską pomoc Panią Janinę Strużanowską, która zleciła doszlifowanie dobrze przygotowanego wieczoru Pani Irenie Rymowicz., zasłużonej Artystce Litwy, etatowemu reżyserowi zespołu. Jeszcze nie znała politycznej przeszłości Pani Ireny. Uważała, że Pani Rymowicz nie posunie się do prowokacji a władze nie będą miały żadnych zastrzeżeń.
Lecz stało się inaczej. Wiersze wybrali Pan Orda z Panem Stankiewiczem, a kolejność z akcentami ustaliła Pani Irena Rymowicz. Lecz pełna odpowiedzialność spadła na Pana Ordę i Pana Stankiewicza.
Nieznający zasad wymaganych przez obecny w tym czasie Rząd Litwy i ZSRR Pan dr Jerzy Orda i Pan Stankiewicz, na propozycję Pani Ireny Rymowicz zgodzili się dać na zakończenie wieczoru 20 lutego 1963 roku wiersz z akcentem z zakazanymi słowami i akcentującym podniesieniem przez wszystkich aktorów prawej ręki w góry w czasie ostatnich słów:
My z Bogiem i Bóg z nami!
Takie zakończenie podobało się Polakom, nagradzającym gorącymi brawami, lecz dla rządzących komunistów - ateistów było to nie do przyjęcia. W rezultacie Pan Czernis i Pani Irena Rymowicz dobrze wykonali swoje zadanie zniszczenia polskiej placówki. Recytatorsko deklamacyjny zespół został zamknięty i przestał istnieć. Taki wiersz w tamtych czasach mógł być deklamowany w środku recytacji bez żadnego akcentu, lecz w żadnym wypadku nie na zakończenie, a tym bardziej z takim akcentem. Pani Irena natychmiast po zakończeniu występu aktorów wstała i demonstracyjnie bez słowa obrażona wyszła z sali. Pomimo ich wyjścia pozostała publiczność nagrodziła aktorów owacjami, co jeszcze bardziej nie spodobało się przedstawicielom władzy.
W rezultacie Panowie Jerzy Orda i Witalis Stankiewicz otrzymali zakaz pracy z młodzieżą. Dodatkowo Pan dr Jerzy Orda o mało nie stracił pracy i późniejszej emerytury. Zespół poezji został rozwiązany ze skutkiem natychmiastowym. Młodzież z pobliskiej 11 polskiej szkoły została zrażona do artystycznych zespołów i wycofała się z ruchu artystycznego na parę lat.
Dziękując za obecność na wieczorze Pan Witalis Stankiewicz napisał wiersz i przysłał na ręce Janinie Strużanowskiej:

W imię Piękna, w imię Sztuki
Ziaren słów zacznijcie siew,
Których nie rozdziobią kruki,
Nie porwie wichru gniewny wiew

Niech posiew Wasz da wielki plon
Na chwałę ziem ojczystych…
Niech płynie pieśń, niech słowa brzmią
Z bijących serc i czystych!

W dedykacji autor, Pan Witalis Stankiewicz napisał: Zespołowi artystycznej twórczości amatorskiej przy Republikańskim Klubie Pracowników Łączności w Wilnie za ciepłe słowa, za piękne kwiaty – oferowane Polskiemu Zespołowi Teatralnemu przy Pałacu Kultury Kolejarzy, w dniu 20 lutego 1963 r poświęcam, Wilno 25.II.1963 r.
Panowie Dr Jerzy Orda i Witalis Stankiewicz otrzymali dożywotni zakaz pracy z młodzieżą. Tylko dzięki wstawiennictwu wielu znajomych na wysokich stanowiskach Pan dr Jerzy Orda nie stracił pracy w Republikańskim Histoerycznym Archiwum. Klub Kolejarzy posiadający dużą koncertową salę pozostał z wolnymi lokalami i innymi pomieszczeniami dla pracy amatorskiej. Kilka roczników abiturientów z 11 szkoły zostało zniechęconych do działalności artystycznej. Młodzież biorąca aktywny udział w recytacjach kategorycznie odmówiła udziału w jakiejkolwiek artystycznej twórczości.
Bardzo mnie dziwi cała treść artykułu Jerzego Surwiły w książce „Zostali z nami na dobre i złe”, pomimo znajomości sprawy przez Jerzego Surwiłę. Pan Aleksander Czernis nigdy nie był reżyserem zespołu, a reżyserował Pan dr Jerzy Orda a pomagał mu Pan Stankiewicz. Na szczęście rozwiązanie zespołu poezji i recytacji nie odbiło się na pozostałych polskich zespołach

Rozłam drugi, Reżyser porzuca zespół
Pani Irena Rymowicz tworzy nowy teatr Dramatu i Komedii
Początkowo na zebrania zarządu Klubu Pracowników Łączności chodziła Pani Janina Pieniążkowa, Janina Strużanowska albo Jerzy Strużanowski. Po zatrudnieniu na stanowisku reżysera Pani Ireny Rymowicz, na zebrania chodziła Pani Irena Rymowicz. Na jednym z zebrań w 1964 roku Pani Irena Rymowicz „uniesiona dumą” powiedziała:
Wychodzę z tego klubu, a mój zespół wychodzi ze mną.
Z Panią Ireną wyszło do zwolnionego przez poprzednio zlikwidowany polski zespół Teatralny Klubu Kolejarzy tylko parę najsłabszych osób, znacznie mniej niż z Panami Ordą, Czernisem i Stankiewiczem. Z Panią Rymowicz z Klubu Łączności nie wyszedł żaden z lepszych aktorów.
W klubie Łączności zostało wykonanych rocznie po kilkadziesiąt koncertów i przedstawień. Zgodnie z regulaminami i wymaganiami Republikańskimi i Ogólnozwiązkowymi każdy narodowy amatorski zespół artystyczny musiał mieć w swoim repertuarze odpowiedni procent (nie większy) utworów własnej narodowości oraz nie mniejszy procent autorów danej republiki, innych republikańskich i rosyjskich autorów. Do takich sztuk między innymi należał skecz litewskiego autora Kazisa Saji, przetłumaczony dla dramatycznego zespołu przez redakcję Czerwonego Sztandaru.

Skecz „Maniak” Kazisa Saji
Litewski autor Saja napisał sztukę o administratorach państwowych domów mieszkalnych w języku litewskim. Skecz podobał się Janinie Strużanowskiej. Tam w litewskiej wersji pojawiło się nazwisko Napoleonas Dupa. Przy tłumaczeniu nazwisko zostało zmienione na Napoleon Duda. Za przekład opłaciła redakcja wydawanej w języku polskim gazety Czerwony Sztandar. Skecz został wydrukowany i opublikowany w gazecie. Okazało się, że na opisywanym stanowisku w Wilnie i w rzeczywistości pracuje Napoleon Duda. Poczuł się urażony, i groził gazecie sądem za zniewagę. Autor i Tłumacz odpowiedzieli, że w oryginale jest nazwisko Dupa, które w języku polskim brzmi niecenzuralnie, i dlatego zostało zmienione na Duda, a przy każdej innej zmianie może znaleźć się ktoś inny, dlatego może się nie przejmować.
Oficjalnie w ten sposób konflikt został zażegnany. W kuluarach gazety była mowa, że Saja opisał fakty z pracy administratora. Oprócz tego autor zagroził skarżącemu, że poda więcej szczegółów z Jego pracy, i na tyle dużo, że poznają jego i straci pracę, dlatego Napoleonas uspokoił się. Główną rolę z powodzeniem grał Władysław Krawczun. Skecz przez parę lat cieszył się niesłabnącym powodzeniem.

Premiera w Klubie Kolejarzy „Damy i Huzary”
Od razu po przejściu do Klubu Kolejarzy Pani Irena Rymowicz rozpoczęła pracę nad większą sztuką z repertuaru polskiej klasyki: Damy i Huzary Aleksandra Fredry. Pani Irena Rymowicz scenografię otrzymała od swego dawnego nauczyciela z Kijowa, słynnego dyrektora teatru, Pana Sumorokowa.
W klubie Kolejarzy zabrakło artystów zdolnych do wykonania głównych ról, więc po roku artyści zaczęli nudzić się. Powstała groźba kolejnego upadku zespołu, tym razem ze względu na brak występów na scenie przed szeroką publicznością. Dodatkowo dyrekcja klubu żądała występów z zagrożeniem likwidacji zespołu, ae względu na brak rezultató. W ten sposób zmuszona pani Irena Rymowicz poprosiła o pomoc i wypożyczenie kilku artystów, Janinę Strużanowski z klubu Łączności.
Żeby nie dopuścić do upadku kolejnego polskiego zespołu zarząd dramatycznego zespołu podjął decyzję o wsparciu nowego zespołu przy klubie kolejarzy. Zostało wytypowanych sześć osób. Między innymi Ania Kosaczówna, Irena Grochowska i Jerzy Surwiło. Najtrudniej była przekonać do wzięcia udziału w Damach i Huzarach Irenę Grochowską i Jerzego Surwiłę. Z obu trzeba było długo rozmawiać i przekonywać, lecz w końcu oboje zgodzili się wystąpić w drugim klubie.
Z takimi posiłkami Pani Irena Rymowicz już mogła w ciągu paru miesięcy zakończyć ambitne plany i zakończyć kilka premier, w tym z wyjazdem do Polski z trasą przez Kraków (Damy i Huzary w Klubie Kolejarzy). Po notatce w Czerwonym Sztandarze 26 stycznia 1965 roku premiera odbyła się 28 stycznia z powtórką 31 stycznia. Wykonanie komedii było na wysokim poziomie. W gazecie Czerwony Sztandar był bardzo miły i ciepły artykuł. Lecz nie było wzmianki o współpracy dwóch zespołów. Całkiem pominięto prośbę Pani Rymowicz o pomoc w obsadzie głównych ról i udział członków zespołu z Klubu Łączności w spektaklu. Po paru miesiącach, po kilku spektaklach i powrocie z turne do Polski wszyscy delegowani aktorzy powrócili do macierzystego zespołu.
Bardzo dziwi mnie fakt pominięcia w książce Jerzego Surwiły udziału w kilku pierwszych spektaklach Ireny Grochowskiej i Ani Kosaczównej, z którą uczył się w Wileńskim Instytucie pedagogicznym i razem z obiema poszedł z Klubu Łączności wesprzeć nowo powstający zespół teatralny przy Klubie Kolejarzy. Jerzy Surwiło dobrze wiedział, że Panie Irena Rymowicz i Janina Strużanowski poznały się w Domu Dziecka nr 12 przy ul Grybu na Antokolu, gdzie pracowała jako lekarz Pani Janina Strużanowska.



Ataki Aleksiejewa wymuszają
zmiany lokalizacji siedziby zespołu i repetycji
Niedługo po premierze w Klubie Kolejarzy, Aleksiejew ponownie zjawił się na repetycjach w Klubie Kolejarzy całkowicie odmieniony. Wszystko Jemu już nie podobało się, żądał zmian w repertuarze. W tym okresie już rozpoczęły się repetycje Niemców Kruczkowskiego. Według Aleksiejewa gestapowca nie mógł grać Jurek Surwiło, bo jest zbyt ładny i sympatyczny. Aleksiejew zaczął zmuszać dyrektora Klubu Łączności Gedraitisa i jego zastępcę, kierownika artystycznego Andruszkiewicza do usunięcia zespołu z Klubu. Tego też brak w książce Surwiły, gdyż Hanna – Balsienie – Pujdokienie o tym nie wiedziała, a Jurek nie chciał od siebie dodawać zbyt nieprzyjemnych szczegółów, mówiących o organizowanych trudnościach.
Po paru tygodniach okazało się, kto był inicjatorem zmiany stanowiska Aleksiejewa. O inicjatorze działań Aleksiejewa wiedziało tylko parę osób: Janina Strużanowski, Jerzy Strużanowski, Dyrektor Gedraitis i kierownik artystyczny klubu Anmdruszkiewicz. Dla wszystkich pozostałych pozostało to ścisłą tajemnicą. Była to podesłana w swoim czasie na wychowawczynię do Domu Dziecka nr 12, Pani Irena Rymowicz, ale kto był Jej zleceniodawcą pozostało tajemnicą dla wszystkich. Na podstawie poprzedniej działalności Pani Ireny i Jej poprzedniej działalności w Kowieńskim Litewskim Teatrze Dramatycznym, o której długi czas nikt nie wiedział, można tylko się domyślać i zgadywać.
Nie jest wykluczone, że to była Jej prywatna inicjatywa poparta przez część władz. Niedługo później pojawiły się inne symptomy wojny. Zespół przy Klubie Łączności stał się konkurencją wymuszającą tematykę. Trzeba było starymi metodami zlikwidować go, gdyż oficjalnie zgodnie z prawem możliwości nie było. Nie poradził Czernis, nie udało się rozbić polskiej dramatycznej twórczości amatorskiej, a twórczość się rozwinęła i wzmocniła, podtrzymując polską kulturę..
Teren działalności zespołu wciąż się rozszerzał. Były to miasteczka i większe wsie w rejonie Wilna. Żeby utrzymać możliwość działalności Zespołu dramatycznego przy klubie Łączności, trzeba było szukać innych lokali na repetycje i występy oraz na siedzibę. Ze względu na wzrastającą aktywność działalności Aleksiejewa w Leninowskim Rejonie Wilna, w tym rejonie można było prowadzić repetycje na zasadach częściowej konspiracji, z częstą zmianą lokali. Pomimo poparcia wielu Polaków, Litwinów i Rosjan na wysokich stanowiskach (W tym Antoni Masiuk sekretarz dzielnicowego komitetu partii, Tadeusz Czobot, Olegas Didżulis (pracownicy Komitetu Centralnego Litwy), (pracownika CK KP Litwy),brat Medarda Czobota dyrektora Instytutu Reumatologii, prezesa Związku Naukowców z sekcją naukowców polskiego pochodzenia, Polaka z pochodzenia, Generała milicji Szostackiego, wnuka powstańca 1863 roku a nawet Paleckisa – Prezydenta Litwy)
Latem 1965 roku do Wilna zawitał Teatr Powszechny z Warszawy z Adamem Hanuszkiweiczem na czele. Cały zespół Teatru Powszechnego po ostatnim przedstawieniu został zaproszony do domu Janiny Strużanowskiej. Razem z członkami zespołu dramatycznego było obecnych ponad 120 osób. O tym przyjęciu jest wzmianka w pamiętnikach Pani Kucówny, Artystki Teatru Powszechnego.
Na przyjęciu był obecny Moskiewski przewodnik Teatru Powszechnego z ramienia Goskoncertu z Moskwy. Artyści Teatru Powszechnego tak się nim zaopiekowali, że o wszystkich swoich dodatkowych obowiązkach zapomniał i o wieczorze tylko mile wspominał.
W czasie spotkania Pan Adam Hanuszkiewicz zdecydował oddelegować z pokryciem kosztów jedną ze swoich doświadczonych artystek, reżyserkę amatorskich zespołów w Warszawie na Pradze, Panią Janinę Wagner- Pollakównę do Wilna w celu wystawienia sztuki Włodzimierza Perzyńskiego pod tytułem „Szczęście Frania”. Pani Janina Pollakówna przygotowała Szczęście Frania w ciągu tylko 32 dni kalendarzowych. Taki krótki czas przygotowania spektaklu mówi zaangażowaniu i przygotowaniu artystów.
Niedługo po odejściu Pani Ireny Rymowicz z Klubu Pracowników Łączności do Klubu Kolejarzy, w urzędzie Miasta Wilna w sekretariacie Przewodniczącego Zarządu Piligrimasa u Pani Wiktorii Lokis zjawiła się „artystka Lwowskiego Teatru Dramatycznego” Pani Maria Wojtowicz z córką i pytaniem, czy nie znalazło by się dla Niej zatrudnienie?  O poszukiwaniu reżysera wiedziały Służby Specjalne, z którymi ona współpracowała jeszcze pracująć we Lwowie.
Taki zbieg okoliczności, jedna reżyserka odchodzi a w ciągu kilku miesięcy zjawia się kandydatka na drugą, wydało mi się trochę dziwne, ale na bezrybiu i rak ryba. Przy dostatecznej kontroli oraz braku wszelkich tajemnic z dostatecznie małymi uprawnieniami i wróg może pracować z obopólną korzyścią. Jako reżyser Pani Maria Wojtowicz była dość słaba.
Kim w rzeczywistości była Pani Maria Wojtowicz okazało się po przyjeździe Lwowskiego Polskiego Teatru Ludowego pod kierownictwem Zbyszka Chrzanowskiego do Wilna. Przed przyjazdem Lwowiaków Pani Maria znikła i przez cały czas Ich pobytu była niedostępna. Okazało się że była w Lwowskim teatrze typowym kontrolerem (wtyką), czasem bardzo gorliwym i bała się spotkać z Lwowiakami, gdyż większość z nich znała ją z tej strony. W rezultacie Pani Maria bała się bezpośredniego spotkanie, gdyż miała nieczyste sumienie, tak, jak i Pani Rymowicz. Krótko po wizycie Lwowiaków Pani Wojtowicz znikła na zawsze.
W kilku sztukach pomagał reżyserować artysta Rosyjskiego Dramatycznego teatru Marcewicz. Nie miał dużo czasu i pracował dorywczo, szczególnie przy Niemcach Kruczkowskiego. Około roku reżyserował młody aktor Rosyjskiego Dramatycznego teatru Margulis, który później z żoną wyjechał do zachodniej Syberii oraz Michaił Iewdokimow. Bardzo pomagała i osłaniała zespół dobrze znająca język Polski zasłużona artystka Litewskiego Dramatycznego Teatru Pani Kazimiera Kymantaite, żona Ministra Kultury Litwy, który w końcu lat 60-ych, zmarł na zawał serca oglądając mecz piłki nożnej.
W  1967 roku wrócił do Kowna z Syberii Vladas Sipaitis, ofiara pracy Pani Ireny Rymowicz. Pani Kazimiera Kymantaite zaprosiła kolegę z Kowieńskiego teatru Vladasa Sipaitisa do Wilna i zaproponowała na stanowisko reżysera. Był to już schorowany starszy człowiek, były więzień Oświęcimia a później dzięki pomocy Pani Ireny Rymowicz wyjechał razem z wielu innymi artystami Kowieńskiego Dramatycznego Teatru do syberyjskich łagrów na dalsze 10 lat a po powrocie spotkał się z Panią Kimantaitie i zaczął pomagać Janinie Strużanowskiej przy reżyserowaniu wielu sztuk prawie do śmierci.

Koniec pracy w zespole i następcy
Jesienią 1982 roku Janina Strużanowski doznała porażenia mózgu z paraliżem części kończyn. Niezbędny był częsty masaż prawie całego ciała. Prawie codziennie przychodziła do Niej jedna z członków zespołu, z zawodu siostra medycyny rehabilitantka Otylia. Często przychodzili też inni członkowie zespołu. Latem 1982 roku odwedziłem Mamę. Ledwo chodziła nawet pomocą.
W czasie choroby Janina Strużanowska nadal z domu kierowała zespołem do śmierci w styczniu1984 roku. Po Jej śmierci 26 stycznia 1984 roku kierownictwo zespołu objął działający od początku w zespole Władysław Krawczun, a po nim Zbigniew Maciejewski, którego zastąpiła młodsza wychowanka zespołu po zakończeniu studiów, już jako zawodowy reżyser, Lidia Keizik., tak samo jak w Polaskim Lwowskim Teatrem Ludowym kieruje jego wychowanek, zawodowy reżyser Zbyszek Chrzanowski, tak i tu ster objęła wychowanka zespołu Lidia Keizik. Pod Jej starannym kierownictwem zespół zaczął święcić kolejne sukcesy.
Nie można pominąć i nieprzyjemnej sprawy. W wileńskiej gazecie Czerwony Sztandar moja siostra, której nigdy w zespole nie widziałem i z powodu pracy na dwóch stanowiskach, ni miała wolnego czasu, z pomocą Jurka Surwiły w artykułach o Rodzinie podała  że po Mamie objęła kierowanie pracą zespołu, co jest sprzeczne z prawdą, tak samo jak i organizacja i kierowanie sekcją polskich naukowców, co robił Jej kolega, Jurek Choroszewski.

Zamiast zakończenia
Wiza Życia na kanale Polonii z Astry
W opracowaniu historyka Żydowskiego pochodzenia (Anielewicza ?) w Internecie podano, że Tadeusz Lara wspólnie z kuzynką Janiną Strużanowską w czasie okupacji niemieckiej uratował 4 osoby Żydowskiego pochodzenia, w czasie gdy doszło do wymordowania ponad 30 tysięcy osób żydowskiego pochodzenia w Ponarach pod Wilnem. Tam też podano o przechowywaniu przez cały okres niemieckiej okupacji i ocaleniu 4 osób żydowskiego pochodzenia: adwokat Widoczańskiej z córką i sióstr Katz Heleny i Hany.
Drugi Historyk Żydowskiego pochodzenia Grinberg podał, że Janina Strużanoweska ocaliła ponad 40.000 (czterdzieści tysięcy) osób dostarczając dokumenty z Wileńskiego biura legalizacji AK. Ten fakt był pokazany w filmie „Wiza Życia” ze zdjęciem i podpisem: Janka dostarczała dokumenty na otrzymanie wiz.
Ze względu na fakt stałych i częstych kontaktów od początku wojny Janiny Strużanowskiej z dowódcą okręgu Wileńskiego AK a później Okręgu Wileńsko-Nowogródzkiego Aleksandrem Krzyżanowskim (był świadkiem na ślubie) oraz delegatem Rządu RP w Londynie Doktorem Jerzym Dobrzańskim cała sprawa dostarczania dokumentów obywatelom polskim musiała być z Nimi uzgodniona i zaakceptowana na wysokim państwowym szczeblu antyhitlerowskiej koalicji. Parę osób bez wsparcia na poziomie decydentów Rządów Państw koalicji takich rezultatów osiągnąć nie mogło.
W 2005 roku na satelitarnym kanale „Polonia” był wyświetlany film „Wiza Życia” o Japońskim konsulu Sugicharze, nagrodzonym pośmiertnie orderem Orła Białego przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w 2007 roku na podstawie książki „Kim Pan jest, Panie Sugihara” Autora Hillet Lewine. W książce opisany życiorys konsula od urodzin, poprzez pracę na różnych ważnych stanowiskach w ambasadach, organizacja konsulatu Japońskiego w Kownie, cała praca konsulatu do likwidacji. Pokazano też przekazanie pieczątek wizowych oficerom wywiadu AK na stacji kolejowej w Kownie, z którymi współpracował. Wzmianka o życiu po wojnie i wspomnienia jego przyjaciół. Pod koniec filmu w migawce pokazane było zdjęcie Janiny Strużanowskiej z lat 30 bez podania nazwiska, a tylko z krótką informacją narratora:
Janka wszystkim dostarczała niezbędne dokumenty.
To samo zdjęcie też jest zamieszczone w książce Jerzego Surwiły Jesteśmy z Wilna. W książce pod tytułem: „Kim Pan jest, Panie Sugihara” nie znalazłem żadnej wzmianki o dostarczającej dokumenty Jance. Są natomiast kilkakrotne wzmianki o oficerach wywiadu AK, współpracujących z konsulem oraz informacja o wydaniu przez konsula 8.500 wiz. i jest wcześniej wzmianka, że po wrześniu 1939 roku wizy można było wydawać wyłącznie na Nansenowskich dokumentach bezpaństwowców. We wspomnianej książce opisano przekazanie wizowych pieczątek dwóm oficerom AK z którymi współpracował Sugihara.
Brak podania ilości japońskich wiz wydanych przez organa AK Wileńskiego i Wileńsko-Nowogródzkiego okręgów, w którego rękach pozostały pieczątki Konsula Sugihary po wyjeździe Konsula i zamknięciu Japońskiego Konsulatu w Kownie. Brak danych o wydanych wizach obywatelom polskim innych niż Żydowskiej narodowości. Brak ilościowych danych o wizach wydanych przez konsulaty innych państw. W książce wyraźnie podkreślono o zastrzeżeniach do wiz przez japońskich celników i japońską straż graniczną przepuszczającą uciekinierów na tereny zajęte przez Japończyków (Mandżukuo).
W książce opisano o korespondencji pomiędzy konsulatem Sugichary a centralą w Japonii na temat wydania wizy bratu mieszkających u nas sióstr Katz.
                Są to tylko momenty z życia Janiny Strużanowskiej. O pełnym życiorysie nie można nawet marzyć. Prawie wszyscy świadkowie już zmarli, inni znają tylko pseudonim a jeszcze inni imię i nazwisko lub tylko imię oraz w większości znają tylko parę epizodów lub faktów. Do uzupełnienia pracy w tych komórkach jest potrzebna spora grupa zaangażowanych historyków pracujących w archiwach różnych państw dawnej koalicji antyhitlerowskiej i państw tranzytowych oraz docelowych i wątpię, żeby kiedykolwiek można by było całkowicie zakończyć sprawę życiorysu tego i jemu podobnych życiorysów, tym bardziej, że w tych komórkach obowiązywała ścisła tajemnica stosowana w analogicznych komórkach jeszcze w POW. Jest to temat kilkunastu prac magisterskich i kilku doktoratów i doktorskich habilitacji z Historii.
                Ostatnio pojawiła się książka kierownika Wileńskiego biura legalizacji AK, w której podano o wydaniu 65.000 kompletów dokumentów. Na każdy z tych kompletów mogło opuścić kraj po kilka osób.
Ze względu na tak wysokie ilości uratowanych obywateli narodowości Żydowskiej, należy wyjaśnić, ile też osób zostało uratowanych i wysłanych poza tereny zagrożone prześladowaniem tą drogą osobom narodowości nie Żydowskiej, a są tacy, na przykład cichociemny, znany w Wilnie jako Pan Lutek, który walczył i zginął w oddziale Burego w Białostockim. Wileńskie biuro legalizacji wydało 65.000 (sześćdziesiąt pięć tysięcy) kompletów dokumentów nie licząc legitymacji i pojedynczych dokumentów na wizy dla ambasad i konsulatów, a na każdy z nich mogło wyjechać po kilka osób oraz dokumentów na transport różnego sprzętu dla AK. Uważam, że Polskie Państwowe odznaczenia za przygotowanie dokumentów należą się i całej komórce legalizacji Wileńskiego Okręgu AK i jego dowódcom organizującym i ubezpieczającym te działania.


Mgr inż. Jerzy Strużanowski